Top 7 filmów z 2017 roku
Subiektywne zestawienie najlepszych filmów z gatunku Sci-Fi
Autor: Owen
filmy
Autor: Owen
filmy
Miniony rok był niezwykle zaskakujący dla każdego miłośnika kina fantastycznego. Faworyzowane projekty, z budżetami wielkości Azji Mniejszej, tonęły w notowaniach, a kino niezależne, jeszcze do niedawna wyśmiewane przez mainstream, święciło zasłużone triumfy w gronie prawdziwych geeków.
Moje pierwsza myśl, tuż po sprawdzeniu całego planu jazdy na rok 2017, była taka, że oto przede mną niezwykle obfity sezon. Ale oczywiście rzeczywistość okazała się zupełnie inna, bo w zalewie słabych lub zwyczajnie przyzwoitych pozycji, niezwykle trudno było wyłapać coś świeżego i zaskakującego. Zawiodły najgłośniejsze adaptacje, odzierające pierwowzory z całej magii i plastycznej otoczki. Zawiodły rimejki, stylizowane na kino młodzieżowe, gdzie próżno szukać jakiejś autentyczności i realnych emocji. I w końcu, zawiodła większość filmów superbohaterskich, zlewających się już powoli w jeden wielki i nudny pulp.
Iskierką nadziei było kino europejskie, którego potencjał trochę roztrwonił fantastycznie wyglądający Valerian. Na szczęście, kino niezależne ma się całkiem dobrze, co potwierdziły premiery Aresa, Orbity 9 czy Rememory. Do tego wypada dodać kapitalny projekt Neila Blomkampa, świadomy grindhouse-gore w przypadku The Void, a także sporo lżejszych tytułów, takich jak Czerwony Żółw, czy świetna Okja, będąca w rzeczywistości aktorskim anime. I co najbardziej zaskakujące, większość z tych dóbr dotarła do nas nie za pośrednictwem kin, a poprzez sieć i kanały VOD.
Co by mogło wyjść z połączenia typowo japońskiego filmu z kinem fantastyczno-naukowym, utrzymanym w klimacie czarnej komedii? Ktoś dobrze znający historię kinematografii mógłby powiedzieć, że pewnie jakiś pokręcony fabularnie zakalec. I w sumie, mógłby mieć rację. Ale na szczęście, gdzieś na drugim końcu świata powstają utwory, które bywają świetnymi przykładami na to, że da się upichcić doskonałe danie według wspomnianej receptury. Jednym z cudotwórców odpowiedzialnych za taki projekt jest Kiyoshi Kurosawa (niespokrewniony z japońską ikoną kina), który popełnił dosyć odważny w swojej formule film, zatytułowany tajemniczo: Zanim znikniemy.
Więc na czym polega wyjątkowość tej historii? Na abstrakcyjnej formie narracji, która wydaje się niezwykle wydumana, a jest w rzeczywistości bardzo prosta, wręcz oczywista w swojej formule. Stanowi również doskonałe studium bezrefleksyjności i obojętności ludzi w obliczu potencjalnych zmian. Bo czy to normalne, że nikogo nie interesuje roztargniony mężczyzna, snujący się dziwnie po ulicach, który może być po prostu chory? I tu tkwi sedno tego obrazu. Główni sprawcy całego zamieszania są traktowani jak wariaci, choć w rzeczywistości okazują się niezwykle groźni. I być może dlatego nigdy nie zdążymy się przygotować na prawdziwą inwazję…
Sam jestem zdziwiony tą kandydaturą, ale takie są fakty – nowa ekranizacja literackiego horroru Stephena Kinga jest naprawdę dobrze zrealizowanym straszakiem, który pokazał, jak mogłoby wyglądać Stranger Things dwa kroki dalej. Co więcej, dla wielu ortodoksyjnych fanów prozy Mistrza, przeredagowany zarys fabularny będzie sporym zaskoczeniem, ponieważ już samo przeniesienie akcji utworu, z 1958 roku, aż na koniec lat osiemdziesiątych minionego wieku, może dostarczyć paliwo do wielu gorących dyskusji. Aczkolwiek moim zdaniem to zabieg zastosowany głównie dlatego, że w czasach prezydentury Eisenhower’a wrażliwość społeczna na różne sprawy była zupełnie inna, niż trzy dekady później. Co z kolei mogło wpływać w jakimś stopniu na poczynania grupki bohaterów, którzy wobec ogólnej znieczulicy, imali się dziwnych lub nawet mocno przesadzonych (z dzisiejszego punktu widzenia) pomysłów na walkę ze strachem, stresem i tytułowym Czymś.
Omijanie trudnych tematów, przenoszenie swoich fobii na potomków lub dziwne, świdrujące aż do kości spojrzenia to tylko czubek góry lodowej behawioralnych dewiacji, które prowadzą wprost do sytuacji, gdy zło bazujące na strachu i krzywdzie wobec małoletnich, może się swobodnie rozwijać. Ba! Robi to z powodzeniem od wielu pokoleń, krzywdząc lokalną społeczność i otrzymując w zamian zaskakujący marazm. Mieszkańcy Deery zamiatają temat niewygodnych wydarzeń pod przysłowiowy dywan. W żaden sposób nie próbują rozwiązywać tajemniczych zaginięć, co z kolei okazuje się doskonałym paliwem dla demonicznego bytu w postaci upiornego klauna. Jako niedowiarek w koszulce ‚I hate remakes’, muszę przyznać, że Bill Skarsgard swoją kreacją rozbił bank! Facet jest wysoki, chudy i do tego porusza się w bardzo specyficzny sposób – bywa delikatny niczym lalkowy baletmistrz, by za chwilę wypuścić z siebie prawdziwego drapieżnika z paszczą pełną kłów. A to czasami w zupełności wystarczy.
Nikt z nas nie wie, co się dzieje z ludzką świadomością po śmierci. Pomijam aspekt religijny, bo każde wyznanie ma już od dawna swoją wizję zaświatów. Ale podchodząc do problemu od naukowej strony, tak na chłodno, nie jesteśmy w stanie jednoznacznie potwierdzić, ani też zaprzeczyć temu, że coś się dzieje z aktywnością ludzkiego mózgu po ustaniu procesów życiowych. Więc jak widać, motyw to frapujący, nie tylko dla wszelkiej maści naukowców, ale też dla całej armii filozofów i ludzi kultury. Szczególnie tych powiązanych z mediami audio-wizualnymi, którzy chcieliby się podzielić swoimi wyobrażeniami na ten temat z resztą cywilizacji.
W historii kina można wskazać kilka projektów nawiązujących do tego zagadnienia. By nie być gołosłownym, wskaże tylko najbardziej znane klasyki, takiej jak Brainstorm z 1983 roku czy pierwszy Flatliners z 1990 roku, by na debiutującym pięć lat później Strange Days przystanąć. Lecz pomimo upływu lat, temat 'życia po życiu’ jest nadal żywy, co doskonale potwierdza nowy film Charliego McDowella, zatytułowany The Discovery, dostępny jedynie na platformie Netflix. O czym opowiada to dzieło? O życiu, śmierci, ciekawości i nieprawdopodobnej miłości, która potrafi wpływać na prawa fizyki. Bo Odkrycie to film bardzo dziwny, delikatny, ale niezwykle intrygujący w swojej formie, gdzie potencjalny happy-end może być jedynie pretekstem do dużo poważniejszej opowieści.
Opowieść zaczyna się jak u Hitchcok’a – poprzez brutalną scenę walki, ciałem widza szarpie gwałtowny skok adrenaliny, utrzymujący się na bardzo wysokim poziomie jeszcze przez szmat czasu. Skacowany Logan zostaje sprowokowany do samoobrony, co w przypadku jego możliwości, kończy się masakrą. W ciągu kilku następnych minut, gdzieś zza pleców bohatera obserwujemy cały świat – postępujące rozwarstwienia społeczeństwa i dekadencki, powolny upadek zwykłej przyzwoitości człowieka zachodu. Obraz potęguje słyszana w tle ścieżka dźwiękowa, m.in. z utworami Johnny’ego Casha. W 2029 roku ludzie nie potrzebują już patetycznych idei, bo prozę życia wypełnia im albo beztroska zabawa, albo bardzo przyziemna sfera egzystencji, dzielącej się na: zdobądź środki/jedzenie, ochroń bliskich i przetrwaj.
Odważny zamysł mógłby się nie udać, gdyby nie ogromna popularność głównych bohaterów, wynikająca z siedemnastu lat obecności na dużym ekranie i doskonała gra aktorska obu protagonistów. Patric Stewart miał okazję do pierwszej tak odważnej reinterpretacji osoby chorego Xaviera, a Jackman w końcu wypuścił z siebie prawdziwego Wolverine’a, na którego wszyscy podświadomie czekaliśmy. W relacji obu mężczyzn czuć również pierwiastek ojcowsko-synowski, tworzący w kilku scenach namiastkę rodziny po przejściach. Bo Logan to w również odważna wizja przyszłości, w której życie ludzi czy zwierząt jest mniej warte, niż towar cargo na autonomicznej ciężarówce, prywatne armie robią co i gdzie chcą, a odrobina empatii może być oznaką słabości. Dawni herosi muszą walczyć o resztki godności i bardzo często przegrywają. Ale czasem takie poświęcenie może się okazać jedyną drogą do przetrwania gatunku.
Bokeh to w fotografii sposób oddawania nieostrości obiektów znajdujących się poza głębią ostrości. Miękkie rozmycie wyodrębnia z tła główny temat pracy, nie odwracając od niego uwagi niepotrzebnymi szczegółami. Upraszczając, zjawisko polega na tym, że motyw zdjęcia znajduje się w strefie głębi ostrości i zostaje odwzorowany ostro, zaś oddalone tło obrazu pozostaje poza strefą głębi ostrości i następuje jego rozmycie.* Tylko….czy taka definicja pasuje jedynie do działań plastycznych, nacechowanych wizualnie? Czy też można ją przypisać do sytuacji abstrakcyjnych, dotykających płaszczyzn niematerialnych?
Wydaje mi się, że Geoffrey Orthwein odpowiedział dosyć wymownie na to pytanie. Jego najnowsze dzieło pt. Bokeh, zrealizowane ze składek na portalu crowdfounding’owym, to doskonały przykład kina egzystencjalnego, romansującego z wszechogarniającą pustką i depresją. Kina, w którym dziwna wizja apokalipsy jest tylko rozmazanym tłem, tudzież pretekstem do dyskusji na temat kondycji emocjonalnej naszej cywilizacji i znaczenia relacji interpersonalnych. To w końcu obraz, gdzie nie ma prostego przesłania, ani klarownych odpowiedzi, a ostatnie sceny – dosłownie – rozszarpują serce na kawałki. Całości dopełnia surowy krajobraz pięknej Islandii.
Cezar musiał dokonać wyboru i postąpił zgodnie ze swoim instynktem, odstawiając na bok sentymenty i konformizm. Kilka lat później, rebelia zainspirowana przez jego poplecznika Kobę doprowadziła do masakry, w której największym przegranym okazało się sumienie protagonisty – poturbowany szympans musiał złamać swoją żelazną zasadę i zaczął zabijać swoich pobratymców, wiedząc, że ich gniew i chęć zemsty na ludziach, miały racjonalne uzasadnienie. Lecz nawet dzika przyroda i życie z dala od ostatnich, dogorywających ośrodków ludzkiej egzystencji nie zapewniły bezpieczeństwa grupie.
Relacja pomiędzy szympansami i armią ów szaleńca to przykre studium szaleństwa wojennej pożogi, z której nikt nie wyjdzie cały i zdrowy. To walka nie tylko o przetrwanie – to bój toczony o zminimalizowanie strat i zachowanie jakichkolwiek odruchów, nazywanych przez nas ludzkimi, które w tym przypadku bardziej pasują do małpokształtnych, próbujących przetrwać holokaust. To w końcu, bardzo dosłowny i przy okazji niezwykle plastyczny sygnał ostrzegawczy dla całej cywilizacji. Bo czym jest w rzeczywistości człowieczeństwo? I czy można je przypisać do gatunku automatycznie, tylko na podstawie rasy? Ten film pokazuje, że odpowiedź na te pytania wcale nie jest taka oczywista.
Złożona percepcja ów dzieła nie byłaby możliwa, gdyby nie doskonała gra aktorska całej obsady, ze specjalnym wyszczególnieniem Andy’ego Serkisa, który już od dawna jest klasą samą w sobie. Mimika twarzy, gesty i ruchy to absolutne mistrzostwo dramatycznej formy ekspresji, przez jaką aktor, wcielający się zawsze w swoje postacie z niespotykanym zaangażowaniem, był podobno nie do zniesienia na planie filmowym. Lecz biorąc pod uwagę kaliber jego kreacji i ciężar opowiadanej historii, taka sytuacja wydaje mi się w pełni zrozumiała. Tym bardziej, że trzecia część trylogii to film zupełnie inny, niż się chyba wszyscy spodziewali – mniej agresywny i ekspansyjny w swojej formie, ale za to opowiadający o niezwykle silnej woli przetrwania w świecie, gdzie rozgrywającym każde rozdanie jest przede wszystkim sama natura.
Gdy pierwszy raz usłyszałem o pomyśle dokręcenia kontynuacji do fantastycznego, aczkolwiek niedocenionego w dniu premiery Blade Runner’a, to złapałem się za głowę, siarczyście klnąc pod nosem. To przecież arcydzieło kinematografii i jeden z najważniejszych filmów science-fiction, który jest kompletnym i skończonym dziełem – pomyślałem w pierwszym momencie. Chwilę później, niejako w formie wirtualnego interlokutora w swojej głowie, odpowiedziałem sam sobie, że przecież otoczka wokół tego utworu i jego kilku zakończeń to temat na osobną rozprawę i w sumie pretekst, żeby w jakiś sposób dopowiedzieć ciąg dalszy. Chociażby po to, by w końcu zdecydować, które z kilku zakończeń było tym ostatecznym. No ale kto by się odważył podjąć tak trudnego, a może wręcz niewykonalnego zadania? Rękawicę rzuconą przez wytwórnię podniósł kanadyjski reżyser Denis Villeneuve, wyrastający powoli na jednego z najważniejszych twórców dojrzałego pokolenia filmowców.
Już od pierwszych minut emisji, można poczuć w tym filmie klimat prozy Dick’a. I nie mam na myśli tylko adaptowanego Blade Runner’a…, ale bardzo dużą część literackiej spuścizny tego niezwykłego twórcy. Począwszy od Ubika, przez Możemy Cię zbudować, aż po Deus Irae – a to tylko te pozycje, których fragmenty akurat ja skojarzyłem w swojej pamięci z dziełem Villeneuve. Zafiksowanie na punkcie istnienia (oraz samej definicji życia), czyli lejtmotyw przewijający się w każdym z aktów i będący swego rodzaju łącznikiem, czy też merytorycznym paliwem dla postaci chcących go sprawdzić, potwierdzić lub podważyć na swój sposób, to w pewnym sensie delikatny obszar rozważań natury egzystencjalnej. Co więcej, nawet pierwsza scena, mająca z założenia zszokować odbiorcę swoją brutalnością, zdaje się pytać retorycznie o definicję życia i śmierci. Staje się też przykładem całkowitego poświęcenia wobec czegoś większego – idei narodzin oraz sensu egzystencji w obliczu postępującej dehumanizacji i sztuczności istnienia.
Fantastyczną pracę przy produkcji tego dzieła wykonał operator zdjęć Roger Deakins i cały zespół kreatywny pod wodzą Davida Dorana, którzy świetnie odtworzyli klimat pierwowzoru, a nawet popchnęli fantastyczne wizje Syda Mead’a na następny poziom wizualnej ekstazy. Dbając przy tym o najdrobniejsze szczegóły i detale – komuś należą się gromkie brawa za takie smaczki, jak charakterystyczne kafelki na ścianach kuchni ‚K’, które mogliśmy oglądać w pierwszym filmie. A to tylko czubek góry lodowej. Właściwie, połowa kadrów z tego filmu to gotowe fototapety, począwszy od mrocznego cyberpunku w klimacie neon noir, aż po obrazy z filmów typu Hardware. Czuć, że to dalej świat Blade Runner’a, a jednak w powietrzu unosi się już powiew świeżości. Pierwsze ujęcia na piramidę Wallace’a i monumentalny śpiew Indian z Ameryki Południowej do teraz wywołują u mnie ciarki na całym ciele.
źródło foto: 1,* -wikipedia
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook