Top 7 filmów z 2022 roku
Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych
Autor: Owen
filmy
Autor: Owen
filmy
Mijający rok był dla Fandomu jak fast-food’owy posiłek po kroplówce z zeszłego sezonu – niby obfitował w sporą liczbę kolorowych premier, z których tylko niewielka część okazała się smaczna tudzież zjadliwa.
Sporo się działo na wszystkich możliwych platformach. Duże multipleksy trochę odżyły po dwóch latach zamułki, serwisy vod nadal produkowały i kasowały, bez względu na reakcje i protesty widowni, a kina studyjne pozostały niewzruszone, bo jak zwykle miały co oferować swoim widzom. Lecz nie wszystko złoto, co się świeci, ponieważ wiele z tych obiecujących tytułów nie spełniło pokładanych weń oczekiwań – a wręcz rozczarowało spore grono odbiorców. Mając na uwadze te wahania, zawęziłem tegoroczną listę do utworów fantastycznych lub pokrewnych i wytypowałem siedem najciekawszych, moim zdaniem, filmów.
Niestety, debiutowało bardzo mało filmów o tematyce twardego sajens-fikszyn. A te, które już wjechały do repertuaru, były w większości przeciętnie absorbujące lub po prostu kiepskie. Sytuacje zdominowali Koreańczycy, jednak przez dziwną manierę teatralnego odgrywania postaci, tamtejsze produkcje są moim zdaniem nijakie i pod względem percepcji, zlewają się w jeden film, do przesady napakowany akcją. Zupełnie odwrotnie do tematu podeszli w tym roku Austriacy, którzy nakręcili powoli rozkręcający się dramat pt. Rubikon, będący ciekawym przykładem europejskiego kina fantastyczno-naukowego. Niestety, nie udało mi się obejrzeć w kinie rodzimej produkcji pt. Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę, czego trochę żałuję.
Magiczna część fantastyki też miała swoje momenty. Pod tym względem najciekawszą premierą okazała się nowa propozycja od weterana branży, George’a Millera, zatytułowana Three Thousand Years of Longing i opowiadająca współczesną przypowieść o Dżinach. Świetnie wypadła również reinterpretacja bajki o drewnianym chłopcu, Pinokio, którego za pomocą klasycznego lalkarstwa ożywił Guillermo del Toro. No i nie wypada nie wspomnieć o całkiem ciekawej próbie przedstawienia koncepcji multiversum w kontekście dosyć hermetycznego świata trykociarzy, z czym zmierzył się Sam Raimi, oddając w nasze ręce m.in. pierwszy quasi-horro w MCU pt. Doctor Strange: Multiverse od Madness. Niestety, nowy Batman – poza koncepcją świata – okazał się dla mnie trochę zbyt przewidywalny.
A jak wygląda tegoroczne, gorące top siedem?
Pamiętam jeden z tych ciepłych, letnich wieczorów, gdy całą paczką kolegów bujaliśmy się po okolicy. I gdy około godziny 20 z hakiem słońce zaczęło zachodzić, mój kuzyn Piotrek rzucił nagle takie hasło: w koronach dębów i klonów na tej ulicy siedzi teraz jakiś Predator, który zacznie nas namierzać swoim skanerem na podczerwień! Co robimy? Nietrudno zgadnąć, jaka była reakcja – wszyscy zaczęliśmy się chować gdzie popadnie, a do domu wracaliśmy jak czołgający się przez okopy żołnierze. Niby wiedzieliśmy, że to przecież fikcja, ale nikt nie był na tyle odważny, by wychylić nos zza krzaka. Taka była siła i magia wyobraźni u dzieciaków dorastających w latach 90.
Dlatego doskonale rozumiem ten mięciutki flow, jaki zafundował nam Richard Linklater w swoim najnowszym filmie. Bo Apollo 10 1/2: Kosmiczne dzieciństwo to nie tylko opowieść o przygotowaniach do pierwszej kosmicznej misji z lądowaniem na Lunie, ale też – a może przede wszystkim – zapis jego osobistych wspomnień z czasów dzieciństwa przeżytego w magicznych latach 60 – delikatnie zniekształconych przez pryzmat wybujałej wyobraźni, popartej inteligentnym humorem. Niby wiemy, co się rzeczywiście dzieje i kto konfabuluje, jednak całość jest podana w tak sugestywny sposób, że co rusz człowiek zaczyna potakiwać głową, myśląc: skubaniec jeden, ale to elegancko sprzedał widzom! Plus oczywiście, rzetelnie oddany klimat dekady rockersów, hippisów czy modsów, przepuszczony przez sitko nostalgii, a także świetnie dobranej ścieżki dźwiękowej. No po prostu złoto!
Lecz tak naprawdę, to opowieść o rodzinie, przyjaźni i trochę beztroskim życiu w okresie nasilonych zjawisk analogowych – gdy ludzie spędzali ze sobą dużo czasu i po prostu słuchali siebie nawzajem. A do zabawy wystarczała jedna piłka oraz kawałek trawnika. Być może jest w tym wszystkim jakaś nutka fałszu, trochę zaklinająca rzeczywistość. Ale ja też tak trochę pamiętam swoje dzieciństwo. Gorąco polecam ten film, bo to magia storytellingu w pigułce!
Czy wizja świata po apokalipsie musi się kojarzyć z jakimś ekstremum pogodowym typu przegrzanie lub zlodowacenie? Niekoniecznie, ponieważ może dotykać tematu wymierania, lecz od zupełnie innej strony, czyli samoregulującej się przyrody, która poprzez delikatne wahania w temperaturze i w efekcie, brak plonów, próbuje zakończyć żywot największych szkodników – ludzi. Ale przecież wszyscy wiemy, że nasz gatunek jest jak woda – zawsze znajdzie jakąś szczelinkę lub szparkę, by wcisnąć swoje pięć groszy. A w ramach wizji duetu reżyserskiego w osobach Kristiny Buozyte i Bruna Sampera, powiela znane od tysięcy lat zachowania, dzieląc nację na tych lepszych, mieszkających w miastach-kopułach oraz na outsiderów wegetujących na obrzeżach. W okolicznościach tej drugiej opcji funkcjonuje nastoletnia bohaterka, tytułowa Vesper, żyjąca w dziwnej symbiozie z otaczającą ją fauną i florą. Jednak przez dziwny zbieg okoliczności, przyjdzie jej się zmierzyć z dużo większym wyzwaniem, niż pielęgnacja dogorywającego ojca.
Skandynawia to region znany nie tylko z mrocznych kryminałów, ale też z nietypowego podejścia do kina grozy, bazującego w dużej mierze na napięciu lub niedopowiedzeniach – Let the Right One in w reżyserii Thomasa Alfredsona, to nadal jeden z moich ulubionych filmowych straszaków. Dlatego z niekłamaną przyjemnością obejrzałem najnowsze dzieło Eskila Vogta, zatytułowane dosyć przewrotnie, ale i niepokojąco, bo po prostu: Niewniątką. Marketingowa przekorność w tym przypadku polega na tym, że utwór koncentruje się na relacjach dzieci, które z powodu wakacyjnej nudy wplątują się w coraz bardziej złożone sytuacje, swoją śmiałością i brutlanością wykraczające daleko poza zwykłą zabawę. A gdy dodamy do tego wątek paranormalny na miarę kultowych Skanerów z 1981 roku, to otrzymamy napradę intrygujący i nieoczywisty obraz.
Mia Goth powoli wyrasta na jedną z ikon współczesnego kina grozy – i to jest fakt, poparty kilkoma świetnymi rolami w produkcjach typu Suspiria czy X! Co więcej, aktorka nie zwalnia tempa, bo przecierz niebawem wystapi we frapującym Infinity Pool spod ręki Cronenberga juniora. Tymczasem, prequel do wspomnianego wyżej porno-slashera, który Ti West kręcił trochę po cichu, ale równocześnie z głównym filmem, okazał się dla mnie jednym z ważniejszych thrillerów psychologicznych mijającego roku. Bo Pearl to niezwykle wciągająca przypowieść o negatwynych skutkach purytańskiego wychowania, popartego przemocą słowną. To przerażające studium obłędu, w jaki popada młodziutka protagonistka, fantazjująca o innym życiu – stająca się poniekąd Dorotką z Krainy Oz, tylko w krzywym zwierciadle. I w końcu, to moim zdaniem oskarowa rola tej niezwykle obiecującej aktorki – jej pięciominutowy monolog to absolutna klasa, a scena uśmiechu podczas trwania napisów końcowych ociera się o aktorskie szaleństwo!
Czy śmierć tudzież brak istnienia są równoznaczne z utratą tych skomplikowanych wspomnień? Tak i nie, bo choć jednostka traci swój zasób, to często sama pozostaje w pamięci oraz we wspomnieniach innych, jako forma tymczasowego bytu – żyjemy tak długo, jak żyje pamięć o nas. Aczkolwiek, by móc rozprawiać o istnieniu i próbować je zdefiniować, trzeba mieć jakiś punkt odniesienia. W tym przypadku bardzo ważne są dwa zdania, które wypowiada tytułowy Yang: Nie ma czegoś bez niczego…, tak jak nie ma dobra, bez zła lub światła bez ciemności; bo to, co dla gąsienicy jest końcem, dla reszty świata jest motylem…
Najnowszy film Kogonady to nie tylko rozprawa na temat człowieczeństwa i jego ewentualnych, przyszłych wariacji, ale też przypowieść o tym, jak sobie radzić po stracie. To egzystencjalna opowieść o świecie, gdzie kolejne formy humanoidalnego życia bywają bardziej ludzkie w swoich odruchach, niż sami ludzie, przez co zatraca się granica postrzegania. A przecież natura nie lubi próżni, bo jak powiedział filmowy android: nawet drzewa, będące symbolem solidnej struktury i rozwoju, pozwalają na przeszczepianie oraz adaptację nowych gałęzi.
Po obejrzeniu zapowiedzi zadajesz sobie proste pytanie: czy to kolejny nudny film o UFO? Więc odpowiem za pomocą polskiego tłumaczenia tytułu: Nie. Bo wyobraź sobie, jeden z drugim, że tym razem Jordan Peele przeszedł samego siebie i wchodząc w buty m.in. w Stanisława Lema, skleił niezwykle frapujący obraz traktujący o spotkaniu z nieznanym. A zrobił to z prawdziwym wyczuciem, bo wykorzystał zestaw znanych klisz, wpuszczając widzów niejako w maliny – zaserwował dziwny, ale jednak przewidywalny pierwszy akt, by po chwili spokoju wywrócić wszystko do góry nogami i z kolejnymi minutami uderzać w twarz rękawicą bokserską z napisem: WTF?! Ale to nie koniec rewelacji, bo film tego młodego reżysera to również ważny manifest pro-ekologiczny, który można odebrać jako próbę wypowiedzenia na głos prawdy starej jak świat: nie da się ujarzmić naturalnej dzikości! A każdy zniewolony byt prędzej czy później pokaże swoją prawdziwą naturę!
Prze-wspaniała zabawa konwencją. I przy okazji, synonim wielkiego kina!
Niezwykle trudno napisać cokolwiek o tym utworze, bez popadania w skrajności. Cieżko nawet wskazać punkt, od którego można by zacząć taką analizę, mając na uwadze fakt, jak wielopłaszczyznowy to projekt. Ja nawet nie wiem, czy samo słowo 'film’ w tym przypadku jest wystarczające – bo Wszystko, Wszędzie na Raz to według mnie tytuł niezwykle ambitny, interdyscyplinarny i całkowicie wyczerpujący (przynajmniej na razie) idę wieloświatów w kinie. Niesamowity festiwal ideii, wątków oraz postaci z tzw. różnych parafii, które zostały ze soba splecione w frapujący sposób. Jednocześnie to lekcja pokory, szacunku i zrozumienia wobec odmienności, autonomii działań czy subiektywnych oczekiwań. Ale to nie wszytsko, gdyż tak naprawdę można ten koncept odebrać również jako piękny manifest, dotykający tematu miłości w różnych jej aspektach i realiach. A nawet liniach czasowych.
Tak jak trzeci sezon Twin Peaks od Davida Lynch’a był dla dziedziny seriali czymś na miarę progresu z dopiskiem 2.0, tak najnowsze dzieło duetu Danieli Kwan i Scheinert to według mnie kandydat do miana współczesnego filmu 2.0. Dlatego gorąco polecam!
źródła foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook