Robot Jox
Niesamowita historia Joxverse
Autor: Owen
felietony
Masz sześć lat i żyjesz w kraju, w którym właśnie dochodzi do zmiany systemu politycznego. Ale na szczęście guzik z tego rozumiesz, bo twój młodociany umysł pochłania fala kolorowych dóbr, migających do ciebie ze sklepowych witryn.
Gry, zabawki, komiksy i przede wszystkim filmy animowane na kasetach VHS – wszystko na raz, w formie analogowej oraz dostępne na wyciągnięcie ręki, bo przecież wolny rynek. Ale tylko w teorii, bo w praktyce często nieosiągalne, zbyt drogie lub krążące po okolicy w małych ilościach – kto nie był uczestnikiem takiego plotkarskiego obiegu lub nie czekał na wymarzony film z wypożyczalni kaset, ten nigdy nie zrozumie tej nutki nostalgii – a to wbrew pozorom dosyć często wspominany scenariusz. Wtedy zazwyczaj każdy z nas uruchamiał swoją wyobraźnię, pochłaniając te dziesiątki kolorowych okładek i dopowiadając sobie fabuły różnych produkcji. Ja akurat najlepiej wspominam pewien komplet: plakat oraz odblaskową obwolutę małego pudełka, przedstawiające utopione w ogniu pole bitwy, ze stojącymi naprzeciw siebie ogromnymi robotami bojowymi. Aż w końcu nadeszła ta chwila, gdy mój tata przyniósł do domu wspomniany film – obejrzałem go niemal od razu i pokochałem, by potem nabierać się na kolejne pseudo-kontynuacje…
Po fali sukcesów z połowy lat osiemdziesiątych, związanych z filmowymi wariacjami na temat prozy Lovecrafta (Re-Animator czy From Beyond), reżyser Stuart Gordon potrzebował chwili wytchnienia od makabry. I choć po drodze popełnił jeszcze jeden horror pt. Dolls, myślami był już gdzie indziej, dryfując powoli w kierunku bardziej rozrywkowych produkcji, z Honey, I Shrunk the Kids na czele. Jednak nie wszyscy wiedzą, że w międzyczasie i tuż przed sukcesem kasowym komedii z Rickiem Moranisem, ów maestro zmagał się z innym, dużo trudniejszym tematem – co ciekawe, już sam zapis tych zmagań mógłby spokojnie posłużyć za bazę fabularną dla jakiegoś retro-dokumentu. Otóż tajemnicą poliszynela są jego perypetie związane z przygotowaniem, produkcją, a w końcu i dystrybucją swojego filmowego opus magnum, czyli Robot Jox.
Nawiązując do artykułu w magazynie Starlog z sierpnia 1989 roku, warto przytoczyć pewną historię. Otóż Stuart – jako fan klasycznego Anime z wielkimi robotami w tle – myślał o przeniesieniu takiej tematyki na duży ekran, lecz w typowo amerykańskim stylu. Jednym z głównych bodźców do działania był dla niego gigantyczny sukces animowanej serii Transformers, bazującej na japońskich zabawkach od firmy Takara. Więc podczas przypadkowej wizyty w sklepie Toys R Us, reżyser zaczął wnikliwie studiować opakowania dostępnych zestawów. Bardzo szybko poczuł ten ciężki klimat hangarów śmierdzących smarem, ze stojącymi w środku mechami bojowymi oraz całą obsługą, krzątającą się wokół. I choć po latach wyszło na jaw, że najprawdopodobniej pomylił mieszkańców Cybertronu z zestawem Robotech’a od firmy Revell, to jednak ziarno zostało zasiane.
A gdy spod tej płaszczyzny fantazji wyłoniła się w końcu pierwsza malutka łodyżka z ideą, to od razu zgłosił się z nią do Charliego Banda, założyciela i ówczesnego szefa wytwórni Empire Pictures, z którym współpracował już wcześniej przy okazji kilku filmów. Ten z kolei, czując nadchodzące problemy finansowe swojej rodzinnej firmy, najpierw odrzucił pomysł kolegi, by po jakimś czasie zmienić zdanie i zaproponować nakręcenie krótkiego demo. Wtedy do projektu został zaproszony David W. Allen, weteran z branży efektów specjalnych (z naciskiem na animacje poklatkowe), znany z wielu ciekawych realizacji do utworów, takich jak: The Howling, Ragewar czy Eliminators. Dzięki jego umiejętnościom powstał krótki, aczkolwiek niezwykle klimatyczny metraż z pogorzeliskiem po bitwie na Alasce, która kończy się w tragiczny sposób dla jednego z pilotów. W wywiadzie dla Johna A. Gallaghera, z sierpnia 1986 roku (Film Directors on Directing), twórca przyznał, że materiał okazał się na tyle atrakcyjny, iż przekonał inwestorów do sfinalizowania pełnego metrażu, wycenionego na rekordową, wówczas, sumę siedmiu milionów dolarów i ostatecznie został wykorzystany jako prolog.
Lecz euforia Gordona nie trwała zbyt długo, bo choć do zespołu przygotowawczego zaczęły dołączać kolejne gwiazdy wzornictwa, takie jak Ron Cobb (projektant i rysownik, znany z pracy przy blockbusterach pokroju Dark Star, Star Wars czy Alien) oraz Danny Chambers (odpowiadający za fizyczne modele robotów), to reżyser niechcący sam skrępował sobie ręce w kwestii scenariusza, ponieważ zaprosił do współpracy Joe Haldeman’a, jednego z najbardziej znanych pisarzy nurtu SF, który poprzez swoją powieść pt. Wieczna Wojna w bardzo gorzkich słowach podsumował bezsens wojny jako takiej, wbijając przy okazji szpilę w USA za ich zmagania w Wietnamie. I choć obaj twórcy poznali się już w 1975 roku, podczas współpracy nad adaptacją w/w space-opery, a nawet darzyli pewną estymą, to tym razem nie mogli dojść do konsensusu w kwestii ostatecznej wizji.
Reżyser chciał postawić na lżejszy ton i nakręcić film dla młodzieży, który podobałby się również dorosłym widzom, natomiast scenarzysta postulował zupełnie odwrotne podejście, z nawiązaniami do Zimnej Wojny oraz poważnego, anty-militarnego wydźwięku dzieła. Skończyło się na tym, że pomimo jedenastu wersji scenariusza, Haldeman został częściowo odsunięty na boczny tor, co w gorzkich słowach skomentował na swojej stronie www jakiś czas później, a produkcja dostała zadyszki na trzy kolejne lata i ostatecznie debiutowała dopiero w 1990 roku.
Pięćdziesiąt lat po nuklearnym holokauście zdziesiątkowana ludzkość musiała ostudzić swoje militarne zapędy i na nowo zdefiniować porządek świata. Pamiętając o skali zniszczeń i mając na uwadze jako takie dobro planety, uznano, że wszelkie wielkoformatowe działania wojenne zostają zakazane, a rywalizacja o zasoby naturalne będzie się odbywała na zupełnie innej, bardziej terytorialnej zasadzie – i za pomocą walk gigantycznych mechów, sterowanych przez tytułowych Jox’ów. W zmaganiach prym wiodą dwa potężne bloki polityczno-gospodarcze: Wspólny Rynek (głównie stare USA i Japonia) oraz Konfederacja (czyli Rosja ze środkowo-wschodnią częścią Europy), które tym razem zawalczą o całkowite przejęcie Alaski. Sęk w tym, że najlepszy pilot z grona antagonistów, demoniczny Alexander (Paul Koslo), wygrał dziewięć ostatnich starć i z nieregulaminowym sadyzmem pozabijał przeciwników. Do przerwania tej podejrzanie dobrej passy zostaje oddelegowany najlepszy pilot wspólnoty, niejaki Achilles (Gary Graham), pozostający w niezbyt przyjaznych stosunkach ze swoim sztabem.
Mogłoby się wydawać, że w dobie tak dużej popularności tematyki Mecha, popartej masą utworów, dostępnych w USA na kasetach video lub w formie tradycyjnych gier RPG, Robot Jox odniesie spory sukces. Tymczasem, jak donosił serwis Box Office Mojo, rokrocznie przesuwana data premiery oraz bankructwo wytwórni Empire doprowadziło do dziwnej sytuacji, w ramach której film debiutował dopiero w listopadzie 1990 roku, przelatując w ekspresowym tempie przez 333 kina w całej Ameryce i zarabiając niecałe 1,3 miliona dolarów – co nie pokryło nawet czwartej części budżetu produkcji. Niektórzy recenzenci, tacy jak Gardner Dozois (w swoim Summation: 1990) żartowali z tej ekspresowej premiery zaznaczając, iż w ich lokalnych kinach nikt nie zapowiadał takiego seansu, a już tym bardziej nie miał możliwość obejrzenia wspomnianego dzieła.
Jednak największy cios padł z dosyć nieoczekiwanej strony – bo z fandomu. Według różnych periodyków pokroju The Sacramento Bee widzowie narzekali przede wszystkim na zbyt odważne nawiązanie do Zimnej Wojny, która w trakcie premiery dzieła była już tematem mocno zaprzeszłym. Po analizie sekwencji walk mieli również inne uwagi i wytykali m.in. bezsensowne taktyki, mające na celu wyodrębnienie kolejnych super-atutów czy broni, przygotowanych pod ewentualną linię zabawek. Tak naprawdę, jedyną częścią filmu do jakiej się nie przyczepili, była ścieżka dźwiękowa autorstwa Frederica Talgorna, wydana oczywiście z inną okładką (sugerującą, że w filmie pojawia się dodatkowy robot).
Po upadku poprzedniego studia filmowego w 1989 roku, Charles Band wrócił z Rzymu do Stanów Zjednoczonych i otworzył kolejną firmę o nazwie Full Moon Productions, nastawioną przede wszystkim na tworzenie niskobudżetowych horrorów, filmów science fiction oraz fantasy, przy jednoczesnym zachowaniu nieco 'wysokobudżetowego’ sznytu. Już pierwszy wyprodukowany utwór, czyli Puppet Master w reżyserii Davida Schmoeller’a, okazał się hitem i sukcesem finansowym, co tylko umocniło rodzinę Bandów w przekonaniu, że takie sprytne podejście do rynku VHS ma sens. Lecz zanim wyprodukowali kilka kultowych – z dzisiejszego punktu widzenia – serii, by wymienić tylko Trancers, Prehisterię czy Subspecies, zdążyli kilka razy zmienić nazwę (a nawet wydzielić mniejsze spółki-córki), odgrzewając przy okazji kilka starszych kotletów. Na pierwszy ogień poleciał największy kąsek w ich portfolio, czyli jeszcze ciepły Robot Jox, którego ludzie już trochę kojarzyli. Oczywiście nikt tak naprawdę nie miał zamiaru kręcić realnej kontynuacji (a już na pewno nie przy dziesięć razy mniejszym budżecie), co zaowocowało koszmarnie słabym B-klasowcem z trochę innej bajki, który został wydany w Europie jako Robot Jox 2: Crash and Burn, by po latach zmienić nazwę na samo Crash and Burn.
W tym przypadku scenarzyści proponują widzowi post-apokaliptyczną wizję świata, zdegradowanego przez szereg kryzysów gospodarczych, które – przy okazji nadmiernej eksploatacji środowiska naturalnego – doprowadziły do osłabienia warstwy ozonowej. W efekcie, zamożniejsza część ludzkości zamieszkała w miastach-kopułach zarządzanych przez wszechpotężną organizację Unicom, noszącą znamiona związku wyznaniowego z zapleczem militarnym, zakazującego m.in. używania komputerów czy robotów. Jednak część ludzi wybrała wolność, będącą synonimem wegetacji na nienadających się do życia pustkowiach. To właśnie do takiej garstki odludków, pracujących w malutkiej stacji telewizyjnej gdzieś na południowym wschodzie dawnego USA, dociera główny bohater, freonowy kurier Tyson Keen. Na miejscu poznaje niezbyt liczną, aczkolwiek nieco groteskową ekipę studia, która przyjmuje go z otwartymi rękami. Niestety, atmosfera gęstnieje chwilę później, gdy na stacji dochodzi do morderstwa…
I teraz pytanie do uważnych widzów: w której minucie pojawia się ten duży robot przemysłowy, zajmujący połowę plakatu promocyjnego? Podpowiem: w około 70 minucie zostaje włączony przez szesnastoletnią Arren, która po miesiącu crackowania komputera sterującego, wpisuje po prostu komendę 'Awake’. Prawda, że proste i logiczne? Niestety, teoretycznie największa atrakcja filmu kończy swój żywot dosłownie cztery minuty później, więc trudno mówić o jakimś sensownym nawiązaniu do innych produkcji o podobnej tematyce. Można wręcz odnieść wrażenie, że w/w mech jest wciśnięty do tej – bardzo pretensjonalnej – fabuły trochę na siłę, głównie po to, by efektownym plakatem zachęcić do seansu maniaków wielkich maszyn bojowych.
A gdy już wszyscy zdążyli zapomnieć o perypetiach robotów, familia Bandów postanowiła odkurzyć dawne modele wielkich maszyn kroczących i kolejny raz zarobić na nich trochę dolarów. Czy tym razem nawiązali do pojedynku Joxów? Niekoniecznie…chociaż w niektórych krajach film został wydany jako jako Robot Jox 2 (np. w Niemczech), co samo w sobie generowało niemałe zamieszanie. Narastający chaos informacyjny podkręciły dwie kolejne decyzje producenckie, które już całkiem poplątały ten zakręcony temat. Pierwszą z nich było ponowne wykorzystanie modelu mecha z Crash and Burn, któremu odjęto to i owo, obrócono kończyny i dodano głowę, natomiast drugą z maszyn pilotował złoczyńca o nazwisku Wa-Lee, w którego wcielił się Danny Kamekona, znany również z roli…Dr Matsumoto w Robot Jox. Czyli pomieszanie z poplątaniem i następny film udający kontynuację dzieła Gordona.
W takich okolicznościach powstało Robot Wars, nakręcone w 1993 roku przez seniora rodu, Alberta Banda (aczkolwiek jego syn, Charles, zostaje wymieniony w trakcie napisów otwierających seans jako pomysłodawca tego fikcyjnego uniwersum). I o ile poprzedni projekt był kiepskim, ale jednak zjadliwym filmem, to Wojny Robotów do dzisiaj pozostają jednym z najdziwniejszych, a zarazem najgorszych tytułów w portfolio wytwórni. A przy okazji, oscylują w gronie tych najkrótszych, bo trwających zaledwie 72 minuty, wraz z napisami (choć po IMDB krąży plotka, że to efekt licznych kombinacji z próbą wepchnięcia projektu do 13 sezonu programu Mystery Science Theater 3000).
Ograniczenie długości metrażu wpłynęło na scenariusz, w ramach którego twórcy chcieli ze sobą skleić realia Post-Apo, konflikty wielkich korporacji, starcie robotów i na koniec stereotypowo toksyczną relację pomiędzy parą głównych bohaterów. A tak naprawdę zaniedbali nakreślanie kontekstu miejsca i czasu. Dlatego nic w tej opowieści nie trzyma się przysłowiowej kupy, a zachowanie głównego bohatera to absolutna katastrofa spod znaku seksistowskiego macho. Co ciekawe, poklatkowe animacje, już wtedy uznawane za przestarzałe, okazały się największą zaletą dzieła i do dzisiaj, pomimo pewnych ograniczeń, ogląda się je całkiem przyjemnie.
Minęły kolejne trzy lata, a na polu walki opadł kurz i nastała cisza. Bynajmniej nie w domu Stuarta Gordona, który najwidoczniej nie mógł się pogodzić z klęską opowieści o post-nuklearnych pilotach wielkich maszyn, a już tym bardziej z quasi-franczyzową rozmianą na drobne, dokonaną przez rodzinę zaprzyjaźnionych producentów. Dlatego w połowie lat dziewięćdziesiątych postanowił wrócić do tej tematyki i rozpoczął prace nad nowym przedsięwzięciem zatytułowanym Robo Warriors – tym razem jako producent. Na stołku reżyserskim posadził specjalistę od seriali i innych, niskobudżetowych inicjatyw, Iana Barry’ego, a ten szybko zebrał całą obsadę, rekrutując ludzi przez telefon lub ściągając ich bezpośrednio z planów różnych superprodukcji, takich jak The Quest czy The Phantom. Mogłoby się wydawać, że z takim gronem aktorskim, poprowadzonym w ramach ciekawego scenariusza, popartego wcześniejszymi doświadczeniami, ten projekt po prostu musi się udać.
Tymczasem Stuart postanowił połączyć ze sobą sporą ilość modnych wątków z połowy najtisów, które średnio ze sobą współgrały i doprowadziły do tego, że trudno jednoznacznie określić, co jest motywem przewodnim tego dzieła. Inwazja obcych? Post-Apo? Problemy z dzieciakami? A może po prostu, walki potężnych robotów, dla których starano się zbudować jakieś ciekawe tło fabularne? Nie ma chyba uniwersalnego klucza do interpretacji. I choć na potrzeby filmu zbudowano makietę mecha realnych rozmiarów, to ostatecznie reżyser zrezygnował z poklatkowej animacji, animatroniki tudzież raczkującego wtedy CGI na rzecz aktorów ubranych w kostiumy, co z kolei przywodziło na myśl walki nieporadnych stworów z serii Power Rangers. Być może dlatego tytuł nie odniósł sukcesu i jest dzisiaj niezwykle, a wręcz ekstremalnie trudno dostępny? Możliwy do obejrzenia jedynie na starych egzemplarzach kaset VHS – latających od czasu do czasu po zagranicznych portalach aukcyjnych – lub online, na pirackim nagraniu z rosyjskim dubbingiem.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych moda na wielkie maszyny kroczące trochę przygasła, więc zarówno Gordon, jak i rodzina Bandów wrócili do swoich ulubionych zajęć – kręcenia horrorów 'straight to VHS lub DVD’. Dopiero premiera Transformers z 2007 roku, w reżyserii Michaela Bay’a, pobudziła rynek, który – dzięki uporowi Guilermo del Toro – sześć lat później doczekał się Pacific Rim, będącego chyba największym duchowym spadkobiercą nieformalnego cyklu Joxverse. Lecz i on uległ bardzo szybkiej degradacji fabularnej sygnalizując reszcie producentów, że to bardzo ryzykowna tematyka. Choć kto wie, może w końcu doczekamy się wysokobudżetowej ekranizacji któregoś Robo lub BattleTech’a?
Liczę na to.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook