IT

...i nie ma TO tamto!

Autor: Owen

filmy

Z czasów dzieciństwa pamiętam kilka wizyt w objazdowych przybytkach z rozrywką, zwanych cyrkami. I choć wśród moich wspomnień dominują raczej pozytywne emocje, to niestety, pewną traumę też wówczas nabyłem.  

Głównie za sprawą tresowanych zwierząt i sztucznie uśmiechniętych poganiaczy, ponieważ jako miłośnik przyrody, nie mogę patrzyć ze spokojem na sceniczne wygibasy w rytmie bata i kija. To jest dla mnie coś absolutnie niedopuszczalnego i cieszę się, że ten trend odchodzi powoli do lamusa na rzecz akrobacji oraz innych popisów lekkoatletycznych. Albo i atletycznych, co kto woli. Sęk w tym, że to nie jedyny zestaw mikro-urazów, jakie wyniosłem z tamtych przedstawień, bo równie przejmujące były i są dla mnie pląsy kolorowych przebierańców, zwanych klaunami.

W rzeczywistości, nigdy dobrze nie czułem takiego typu humoru. A gdy dodamy do tego jeszcze eksplozję kina VHS i rarytasy pokroju Killer Klowns from Outer Space czy Clownhouse (których oczywiście nie wolno mi było oglądać), to permanentny wstręt do białej farby i czerwonej szminki był dla mnie czymś zupełnie normalnym. Jednak wisienką na torcie strachu okazała się telewizyjna ekranizacja horroru Stephena King’a pt. It – bo pełna kłów paszcza Pennywise’a śniła mi się zbyt wiele razy. Dlatego przy okazji premiery nowej wersji wypada zadać dosyć oczywiste pytanie: czy współczesna adaptacja dorówna filmowemu oryginałowi? 

Derry to małe miasteczko gdzieś w stanie Maine, będące doskonałym przykładem miejsca, gdzie czas płynie wolniej, a lokalna społeczność jest ze sobą bardzo dobrze zintegrowana. Ale tylko pozornie, ponieważ w praktyce mieszkańcom daleko do uśmiechniętych twarzy z propagandowych reklam czy żurnali. Koniec dekady zastaje ich w fazie decyzyjnego rozkroku – na terenie całego hrabstwa zaczynają znikać dzieci i wczesne nastolatki, a służby bezpieczeństwa nie potrafią przeprowadzić śledztwa, które mogłoby wyjaśnić sprawę. Brak wyników i duża ilość zgłoszeń powodują rosnącą w zastraszającym tempie apatię, prowadzącą do zaskakującej bezczynności, którą może przełamać tylko grupa młodocianych uparciuchów.   

Dla wielu ortodoksyjnych fanów prozy Kinga, taki zarys fabularny będzie sporym zaskoczeniem, ponieważ już samo przeniesienie akcji utworu, z 1958 roku, aż na koniec lat osiemdziesiątych minionego wieku, może dostarczyć paliwo do wielu gorących dyskusji. Osobiście uznałbym to za dobry ruch, ponieważ w czasach prezydentury Eisenhower’a wrażliwość społeczna na różne sprawy była zupełnie inna, niż trzy dekady później. Co z kolei mogło wpływać w jakimś stopniu na poczynania grupki bohaterów, którzy wobec ogólnej znieczulicy, imali się dziwnych lub nawet mocno przesadzonych (z dzisiejszego punktu widzenia) pomysłów na walkę ze strachem, stresem i tytułowym Czymś.

W kontekście tych zawirowań, warto zwrócić uwagę na jedną sprawę. Świetny debiut i eksplodująca w niesamowitym tempie popularność zeszłorocznego serialu Stranger Things zapoczątkowała boom na kino przygodowe, określane w gronie geek-fanów jako Kids in Trouble, dla którego podwaliny przygotowało wcześniej wielu ciekawych twórców, w tym m.in. sam Król literackich horrorów. Dlatego decydenci z New Line Cinema, mając na uwadze nowy trend i luźną sieć powiązań z autorem książkowego pierwowzoru, nie mogli przejść z całkowita obojętnością obok takiej okazji (fundując nam przy okazji listę nawiązań). Andy Muschietti i jego ekipa scenarzystów zostali zaproszeni do przygotowania skryptu z opowieścią rozgrywającą się w małomiasteczkowej rzeczywistości, z dala od MTV i zdobywających wtedy listy przebojów zespołów typu New Kids on the Block, ale za to z całą patologią amerykańskiej prowincji w tle. 

Abstrahując od tej mody, napiszę szczerze, że akurat w tym przypadku osadzenie akcji wydarzeń w takim środowisku, w drugiej połowie 'ejtisów’, było strzałem w dziesiątkę. Kontekstowo wszystko się zgadza: ówczesna młodzież chodzi do szkoły, miewa różne przygody, jeździ na BMXach i korzysta z wszelkiej maści modnych wówczas akcesoriów. Co więcej, gromadka protagonistów to także sztandarowy zbiór stereotypów i wyobrażeń o grupie zaprzyjaźnionych wyrzutków, gdzie każdy pełni jakąś określoną funkcję tudzież ma do zaprezentowania inny zestaw emocji. Więc Frajerzy (bo taką nazwę przybrali) miewają cyklicznie mniejsze lub większe kłopoty, które w pewnym stopniu można zrzucić na okres dojrzewania. Jednak rzeczywistym problemem całego miasteczka jest coś zupełnie innego – nieprawdopodobna wręcz obojętność, wylewająca się z ludzi na każdym kroku i podkreślana przez twórców m.in. świetną sceną w łazience pełnej krwi, którą mogą dostrzec tylko dzieci.    

Omijanie trudnych tematów, przenoszenie swoich fobii na potomków lub dziwne, świdrujące aż do kości spojrzenia to tylko czubek góry lodowej behawioralnych dewiacji, które prowadzą wprost do sytuacji, gdy zło bazujące na strachu i krzywdzie wobec małoletnich może się swobodnie rozwijać. Ba! Robi to z powodzeniem od wielu pokoleń, krzywdząc lokalną społeczność. Mieszkańcy Deery popadają w marazm i zamiatają temat niewygodnych wydarzeń pod przysłowiowy dywan. W żaden sposób nie próbują rozwiązywać tajemniczych zaginięć, co z kolei okazuje się doskonałym paliwem dla demonicznego bytu w postaci upiornego klauna. Swoje trzy grosze dołożył tez Bill Skarsgard, odgrywający morderczego klauna! Facet jest wysoki, chudy i do tego rusza się w bardzo specyficzny sposób – bywa delikatny niczym lalkowy baletmistrz, by za chwilę wypuścić z siebie prawdziwego drapieżnika z paszczą pełną kłów. A to czasami w zupełności wystarczy. 

Reasumując, muszę zaznaczyć, iż pomysł na wyłuskanie z pierwowzoru tylko pierwszej części opowieści wydaje mi się sensownym posunięciem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w popkulturze nic nie dzieje się przez przypadek, a wytwórnia miała zaplanowane kolejne części jeszcze przed oficjalną premierą omawianego filmu. Jednak zbyt duża ilość wątków i spory rozstrzał czasowy doprowadziły do tego, że seans pierwszego, dwuczęściowego filmu telewizyjnego z 1990 roku, jest dzisiaj niezwykle męczący. Poza tym, trudno uwierzyć w realny strach dorosłych ludzi, którym objawiają się baloniki i inne gadżety z geszeftu Penny’ego. Bo przecież takie sytuacje pasują bardziej do dzieci. Tak więc na tym polu wygrała nowa odsłona. Szkoda tylko, że Muschietti poległ na ostatniej prostej i jako kolejny reżyser nie sprostał magii zakończenia, gdyż w moim odczuciu finał zapachniał bezpieczną, ale jednak sztampą. I choć na potrzeby filmu zmieniono kilka scen z powieści (m.in. przyjacielską orgietkę), to zaskakująco dobry wynik finansowy tegoż dzieła uważam za w pełni zasłużony.     

źródło foto: 1, 2

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook