Alien: Covenant
Taka piękna katastrofa...
Autor: Owen
filmy
Przyznaję, że przed seansem Prometeusza odczuwałem niezdrowy poziom fascynacji tym dziełem – bo oto sam Ridley Scott ponownie zawitał do uniwersum Obcego. A fantastycznie wyglądające zapowiedzi oferowały piękne i niezwykle dopracowane widowisko.
Niestety, zamiast wciągającej opowieści i podróży w nieznane, wiekowy reżyser zafundował nam okropnego zakalca, zlepionego z najgorszych kalek fabularnych, polanych sosem z banału. Wcisnął do fabuły kilka zupełnie niepotrzebnych wątków, powycinał z filmu ważne merytorycznie sceny i przy okazji, niepotrzebnie zaczął odkrywać tajemnicę pochodzenia Xenomorph’ów, co w kontekście pierwotnych założeń, odarło markę z jej największych atutów. I jakby tego było mało, zamiast próbować w jakiś sposób wyprostować sytuację, wdał się jeszcze w konflikt z dużo młodszym Neilem Blomkapem, doprowadzając do niemal całkowitej kasacji jego równie dyskusyjnego projektu.
Od czasu śmierci Charlesa Bishopa Weyland’a i urwanej głowy Davida minęło pięć lat. W tym czasie Scott popełnił aż trzy filmy, spośród których tylko Marsjanin okazał się utworem wartym uwagi, ale głównie ze względu na świetny pierwowzór literacki i doskonałą rolę Matta Damona. I nagle, przeszło rok temu w geek światku zaczęła krążyć wiadomość, że niezmordowany Ridley kręci nową część swojej ulubionej sagi. Większość fanów oszalała z radości. Lecz z biegiem czasu, w gronie entuzjastów zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki zwątpienia, które spotęgowały dwa kiepsko zmontowane trailery, odkrywające zbyt dużo elementów fabularnych. Co więcej, pośród wielu krótkometrażowych materiałów promocyjnych, zadebiutował film dopowiadający losy bohaterów w/w dzieła z 2012 roku i stanowiący pomost pomiędzy obiema produkcjami, który zdradził moim zdaniem trochę za dużo…
Dziesięć lat po feralnej ekspedycji Prometeusza, eksplorująca kosmos firma Weyland Corp. natrafiła w końcu na planetę typu ziemskiego, więc postanowiła wysłać w tamtym kierunku ekspedycję kolonizacyjną, ulokowaną na pokładzie ogromnego statku o nazwie Covenant i złożoną z ponad dwóch tysięcy ochotników oraz tysiąca czterystu zamrożonych zarodków. Docelowy lot tej futurystycznej arki miał zająć kilka lat, dlatego załoga została poddana hibernacji, a nad bezpieczeństwem misji czuwał syntetyk Walter. Jednak nieoczekiwany rozbłysk neutrinowy pokrzyżował szyki kosmicznym traperom, popychając ich w coraz dziwniejsze sytuacje, z których najciekawszy będzie podejrzanie znajomy sygnał komunikacyjny, dobiegający z powierzchni okolicznej planety….
Brzmi znajomo? No cóż, wszyscy oczekiwaliśmy czegoś nowego i świeżego, ale przecież nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja? A może właśnie zarzyna się z premedytacją, poprzez takie dziwne pomysły? Sam już nie wiem, bo gdy próbuję jakoś zebrać myśli po seansie, to trudno mi jednoznacznie ocenić to dzieło. Przede wszystkim dlatego, że nie bardzo wiem, do kogo ostatecznie było kierowane. Ortodoksyjni fani Obcego dostrzegą tu multum nawiązań i bezczelnych kalek z poprzednich części, poprzetykanych pomysłami z innych dzieł czy gatunków. Nieliczni zwolennicy Prometeusza poczują się oszukani niespełnioną obietnicą rozwinięcia tematu Inżynierów, których sprowadzono jedynie do roli mięsa laboratoryjnego, a fandomowe świeżaki zobaczą festiwal ludzkiej głupoty, pełny nieścisłości i zapchajdziur wciskanych tylko po to, żeby jakoś ostatecznie pokazać tego Xenomorpha z plakatów.
No bo jak można być tak lekkomyślnym, by najpierw zbudować, a potem wysłać w przestrzeń kosmiczną statek kosztujący miliardy dolarów i przewożący niezwykle cenny ładunek, a następnie powierzyć go załodze złożonej z idiotów? Już pomijam fakt, że w każdej lepszej space operze na pokładzie dużej jednostki zawsze rezyduje zespół militarny, który w razie sytuacji awaryjnych, przejmuje dowodzenie. Ale w tym przypadku nawet Walter, mający czuwać nad przebiegiem misji, sprawiał wrażenie ograniczonego i zamkniętego w sobie. W trakcie seansu można było również dojść do wniosku, że wszystkie najciekawsze sceny z udziałem załogi zostały wciśnięte do wspominanych przez mnie materiałów promocyjnych, a podczas ostatecznego montażu, reżyser postanowił maksymalnie skrócić część filmu odpowiedzialną za kreowanie charakterów na rzecz późniejszej naparzanki. Więc jeśli ktoś nie miał okazji zobaczyć tych podejrzanie obszernych szorcików, to o załogantach będzie wiedział tylko tyle, że funkcjonowali w parach i już na samym początku opowieści zaprezentowali skrajną, grupową nieodpowiedzialność.
Głównie dlatego, że dali się nabrać na podejrzany przekaz z nieznanego źródła, który nawet nie był sygnałem SOS. I zamiast wysłać na rekonesans syntetyka, tudzież doskonale wyposażony oraz zabezpieczony oddział militarny, zafundowali sobie grupową wycieczkę na chwilę wcześniej odkrytą planetę. Gdzie oczywiście polecieli bez odpowiedniego zwiadu, wyposażenia i skafandrów, ale za to w czapkach uchatkach jak z czasów poprzedzających Pierestrojkę. A będąc już na miejscu, załoga Przymierza rozdzieliła swoje szeregi i z upływem kolejnych minut, dokonywała coraz głupszych wyborów, popełniając przy tym fundamentalne błędy, za które Richard Attenborough powinien zdzielić Ridleya Scotta w ucho. Aż do momentu, w którym pojawia się…
To zdecydowanie najmocniejszy akcent tego filmu i jednocześnie, jego największe przekleństwo. Mogę z czystym sumieniem napisać, że blond włosy android z kompleksem Edypa idealnie wpisał się w rolę wyrafinowanego antagonisty i w imię swoich ambicji, doprowadził do krwawego oraz niezwykle smutnego finału. Mógłbym też ponarzekać na to, że niektóre z jego poczynań były łatwe do przewidzenia, ale wtedy wyszedłbym na ignoranta, który: nie patrzy na daty, zawsze zachowuje zimną krew, a za plecami chowa wiedzę o wydarzeniach z pokładu Prometeusza. Co nie zmienia faktu, że parę z tych zagrań można było zaserwować widzom w dużo subtelniejszy i bardziej enigmatyczny sposób. Zaś klątwa ów syntetyka polega na tym, że cała koncepcja z jego postacią uwidacznia potrzebę reżysera na ekranizowanie tematu patogenu, Inżynierów i samej genezy powstawania gatunku, co w przypadku tej marki jest totalnie bez sensu.
No bo do jasnej ciasnej, przecież każdy fan wie, że cała magia świata Xenomorphów opiera się na dwóch fundamentalnych założeniach: braku wiedzy na temat pochodzenia tych opartych na silikonie potworów i atmosferze permanentnego osaczenia. Być może dlatego wyżej cenię sobie trzecią, moim zdaniem niesłusznie krytykowaną część, niż wybuchowe kino z Aliens i Alien: Covenant. Zbyt mocne odkrycie takiego typu antagonisty odbiera mu główne atuty. A to w przypadku niektórych produkcji, robi z niego zwykłe mięso armatnie, co trochę mija się z celem. Choć muszę przyznać, że ostatnia szarża w pełni uformowanego drapieżnika zrobiła na mnie niesamowite wrażenie – czułem jego siłę, szybkość i determinację, którą Ridley postanowił zakończyć w maksymalnie niepoważnym stylu.
Lecz takie wrażenie to również zasługa świetnie wykreowanych efektów specjalnych, które osiągnęły już taki poziom technologiczny, że trudno będzie je w przyszłości realnie przeskoczyć. Bo powiedzmy sobie szczerze – oprawa audio-wizualna omawianego dzieła została zrealizowana w naprawdę profesjonalny sposób. Tylko co z tego, skoro ładne plenery i śliczne widoczki w kosmosie są jedynie tłem dla pseudonaukowego bełkotu, podszczypującego fenomen, który zaczyna na naszych oczach blaknąć i zanikać? Może wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby Scott jeszcze raz obejrzał swój pierwszy film z tego uniwersum, a potem zagrał w Alien: Isolation, bo ewidentnie przestał czuć, o co chodzi w tej grze. A szkoda.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook