Kong: Skull Island

Energiczny powrót króla!

Autor: Owen

filmy

Jednym z najdziwniejszych plakatów, jakie widziałem w swoim życiu, był poster firmujący remake King-Konga z 1976 roku, na którym gigantyczny goryl stał w rozkroku na dachach obu wież World Trade Center. 

I pali licho, że w jednej ręce trzymał blond niewiastę, a w drugiej zgnieciony samolot – na mnie wrażenie zrobiła przede wszystkim wielkość jego ciała, którą można było porównać do rozmiarów średniego biurowca. Oczywiście to małe przekłamanie skali pobudzało głównie wyobraźnię geeków, bo w rzeczywistości ów małpolud nie był aż tak potężny, choć w wielu filmowych wariacjach, szczególnie tych z Godzillą, jego rozmiar zmieniał się parametrycznie. W remake’u z 2005 roku Peter Jackson powrócił do źródeł i nadał bohaterowi typowo gorylą aparycję, odpowiadając klasyczną historię na nowo. Ale przecież wszyscy chcieliśmy Konga znanego z późniejszych, dużo bardziej zadymiarskich występów. Czy seans originu króla pt. Kong: Skull Island, tworzony w ramach powstającego uniwersum potworów, wypełnił tę lukę? 

CC

Trzy lata temu, przy okazji omówienia nowej Godzilli w reżyserii Garetha Edwardsa, w podsumowaniu tekstu popełniłem taki oto akapit:

Nowa Godzilla to dla mnie produkcja zaskakująca, o bardzo mocno zaburzonych proporcjach fabularnych i zbyt dużej ilości potencjalnych atrakcji. Ani to film katastroficzny, ani typowe Monster Movie…w moim odczuciu nie wykorzystano potencjału, jaki dawały – z pewnością – napięte relacje międzynarodowe w obliczu tak nietypowego zagrożenia, kulisy powstania i funkcjonowania enigmatycznej organizacji MONARCH, a także widowiskowe sceny z Królem Potworów, których było jak na lekarstwo. Zamiast tego dostaliśmy opowieść o dramacie ludzi, którzy nie wzbudzają empatii i często zaskakują swoją ignorancją. W skrócie – zbyt dużo zapychaczy, za mało konkretów. Dla większości kinomanów film będzie stanowił zwykłą rozrywkę na poziomie sobotniego wypadu do multipleksu, jednak fani klasycznej Godzilli mogą odczuwać niedosyt.

Nacisk na relacje interpersonalne średnio atrakcyjnych fabularnie bohaterów przysłonił widzom to, na co tak naprawdę czekali – sceny z wielkim potworem, który toczy boje z innymi, równie przerażającymi monstrami. I choć wizualna koncepcja tego ogromnego gada bardzo mi się podobała (bo w końcu wynikała z jakichś naturalnych wzorców i uwarunkowań), to jednak czułem się zawiedziony tak krótką ekspozycją ów pogromcy Kaiju. O zeszłorocznej produkcji japońskiego Toho pt. Godzilla: Resurrection szkoda nawet wspominać, bo pomimo głębokiego ukłonu w stronę pierwotnych założeń całej serii, film był totalnie przegadany i prawie zanudził mnie na śmierć.

K_1K_2

W Kong: Skull Island sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Tytułowy gigant pojawia się już w kilku pierwszych minutach filmu i swoją posturą dosłownie zajmuje cały ekran. Ale to jego późniejszy dance-macabre z rojem helikopterów przejdzie do historii kina jako jedna z najbrutalniejszych i najbardziej dynamicznych scen z gatunku Monster Movie. Szybka praca kamery, sprawny montaż i agresywny gospodarz, któremu ludzie zrzucili kilka bomb na podwórko to esencja tego, co wielu z nas chciałoby oglądać w ramach takiego repertuaru. Dodam jeszcze, że sam małpolud jest wyrenderowany według topowych standardów współczesnej animacji i porusza się z gracją, ale nie potężnego goryla, tylko dużego szympansa.

Oczywiście pomimo wielu pięknych scen naturalistycznych, Kong bywa często na drugim planie w stosunku do całej masy stereotypowych postaci, które biegają tam i z powrotem po planie filmowym. I nie jest to bynajmniej jakiś zarzut, wręcz przeciwnie – to jest film o królu wyspy, a nie kolejny Indiana Jones czy Tomb Raider, więc pozostali bohaterowie – poza małymi wyjątkami – powinni dominować tylko wtedy, gdy goryla nie ma na ekranie. I tak się właśnie dzieje: John Goodman jest znowu Johnem Goodmanem, Samuel Jackson to znowu Samuel Jackson, Brie Larson wpisuje się w rolę wyzwolonej pani fotograf na miarę tamtych czasów, a pluton zmęczonych wojną żołnierzy przypomina mi śmieszną ekipę wojaków z komiksu Lobo: Nieamerykańscy Gladiatorzy. I tak jak oni, bardzo szybko wymiera.   

K_3K_4

Na zupełnie osobną analizę zasługują postacie tropiciela Jamesa Conrada, granego przez Toma Hidelston’a i rozbitka wojennego w osobie Hanka Marlow’a, odgrywanego ekspresyjnie przez Johna C. Reilly’ego. Pierwszy z panów totalnie nie pasuje do swojej roli i w gruncie rzeczy, wydaje się niepotrzebny, a jego wyblakłą kreację potęguje dżentelmeńska postawa samego aktora, którego najchętniej wymieniłbym na jakiegoś azjatyckiego zabijakę z kilkudniowym zarostem i nieodłącznym petem w ustach. Natomiast jowialny Robinson Crusoe to postać tak kolorowa i charyzmatyczna, że spokojnie mogłaby zaliczyć spin-off w ramach trzydziestoletniego pobytu na Wyspie Czaszki. I co mnie bardzo cieszy, żartujący dosyć często bohater nie irytuje swoim zachowaniem. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest chodzącym kompasem na skali bezpieczeństwa i rozwagi. 

A z tymi przymiotami bywa różnie, bo choć niektóre wątki wydają się mocno sztampowe, to całość wciąga i trzyma w napięciu od początku do samego końca. Jako wprowadzenie do planowanego coraz głośniej MonsterVerse, film będaćy pozycją stricte rozrywkową, naprawdę daje radę. To, poza samym Kongiem, zasługa wartkiej akcji, osadzonej gdzieś między Plutonem Oliviera Stone’a, Czasem Apokalipsy Francisa Forda Coppoli, a Jurrasic Park Stevena Spielberga, tylko w dużo brutalniejszej wersji, ale za to ze świetną ścieżką dźwiękowa w tle. A jeśli komuś nie przypadły do gustu takie sobie potwory (tak jak mi), to śpieszę wyjaśnić, że – uwaga spoiler! – King Geedorah jest już w drodze!    

źródło foto: 1

Zobacz również

Top 7 filmów z 2022 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Robot Jox

Niesamowita historia Joxverse

felietony

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Wejdź na pokład | Facebook