Top 7 filmowych rozczarowań z 2016 roku

Subiektywne zestawienie najgorszych filmów z gatunku Sci-Fi

Autor: Owen

filmy

Gdy ktoś mnie pyta o moje preferencje wobec omawianych wydarzeń filmowych, to zawsze odpowiadam, że najbardziej lubię chwalić zaskakujące i wymagające kino fantastyczne.

Ale prawda jest taka, że lubię też krytykować. I co gorsze, dużo łatwiej, a nawet jakoś tak naturalniej mi to przychodzi. Na szczęście, zazwyczaj trzymam swoje nerwy na wodzy i wytykam palcem tylko te utwory, które żerują na głodzie nienasyconych fanów, oferując coraz gorszą jakość, za dużo większe (rokrocznie) pieniądze. Sorry, taki mamy klimat. Po analizie całego repertuaru z 2016 roku muszę przyznać ze smutkiem, że wirtualna szala jakości w mojej głowie przechyla się raczej w stronę nieudanych projektów, które w ostatecznym rozrachunku okazują się stratą czasu, nerwów i środków na koncie. A przecież nikt z nas nie lubi czuć się oszukany. Dlatego jeśli nie przemaglowaliście jeszcze wszystkich ofert z poprzedniego sezonu, to koniecznie sprawdźcie, na co szkoda Waszego zdrowia.    

lt_1

Miejsce 7 – Lazer Team

Lubię inteligentne komedie, do których produkcja pt. Lazer Team z pewnością się nie zalicza. Co więcej, utwór nawet nie próbuje udawać, że aspiruje do czegoś lepszego, niż American Pie, bo podczas seansu czuć wyraźne nawiązania do klasyków kiczu i złego smaku. Nie zrozumcie mnie źle – sam pomysł wydaje się nawet ciekawy, ale długość filmu (który powinien być typowym szortem, na max pół godziny) oraz bezmyślne poprowadzona historia z masą niepoważnych uproszczeń prowadzą do tego, że już po piętnastu minutach człowiek zaczyna ziewać i odruchowo rozgląda się wokół siebie. A teraz wyobraźcie sobie, że omawiane dzieło trwa prawie dwie godziny…    

Zobacz zapowiedź filmową Lazer Team

bvs_1

Miejsce 6 – Batman v Superman: Dawn of Justice

Trzy lata temu, gdy miałem okazję dorzucić kilka swoich groszy do internetowego buzz’u na temat produkcji wprowadzającej uniwersum DC/WB na duży ekran, byłem naprawdę zachwycony stroną audio-wizualną filmu o Kal’El’u. Snyder pokazał wtedy, że można ekranizować utwory superbohaterskie w trochę poważniejszym tonie, bez masy kolorów i postaci, które pomimo ciągłej bijatyki, nigdy nie wychodzą poza ramy umownego ratingu PG-13. Ale to było trzy lata temu, gdy Zack umiał jeszcze zachować umiar w swojej pracy. Natomiast po seansie BvS:DoJ czułem się troszkę tak, jakbym oglądał kilkadziesiąt osobnych, świetnie nakręconych i zmontowanych ujęć, które niekoniecznie łączą się ze sobą w spójną całość. Co więcej, parę z nich to jakieś autonomiczne wrzutki fabularne, które przez ogrom cięć i prac na etapie montażu, straciły po prostu większy sens. 

Trzeba pamiętać, że sylwetka Batmana jest czymś w rodzaju pop-kulturowej mozaiki, złożonej z wielu (często wykluczających się) motywów, tożsamych dla różnych okresów re-interpretacji tej postaci. Dla mnie to bohater niezwykle mroczny, pełny sprzecznych emocji i dystansu do ogółu ludzi. Sednem jego istnienia jest właśnie funkcjonowanie raczej na tym drugim, mniej widocznym planie panteonu superbohaterów DC. Dosłownie i w przenośni, działanie w cieniu – po cichu, bez rozgłosu i wybuchów. Wydaje mi się, że wystarczyłoby oprzeć tę część opowieści na kontraście – pokazać Wayne’a jako zdenerwowanego, ale zachowującego rozsądek obserwatora, stopniowo przygotowującego się do pojedynku życia, który w międzyczasie odkrywa intrygę Luthora i ostatecznie staje do finałowej potyczki po stronie Klarka Kenta. 

Najwyraźniej nie da się przeskoczyć tzw. fazy wprowadzającej, nad którą konkurencja pracowała kilka lat i poprzez wiele filmów, a już tym  bardziej nie wypada sięgać po Asa z rękawa w postaci jednego z najciekawszych badass’ów ze świata DC (wybierając przy okazji najgorszą z propozycji stworzonych przez artystów koncepcyjnych). Wyobraźcie sobie, że w jednym z pierwszych Iron-Man’ów pojawia się tylko przelotnie Ultron i ginie szybciej, niż jesteście to w stanie zauważyć. Czujecie to? No właśnie. Dlatego nie ma sensu jakoś szerzej komentować niniejszego, mocno gorzkiego koktajlu tematycznego z jego wszelkimi głupotkami i dziurami fabularnymi. Zamiast tego lepiej skierować swój wzrok na kolejne produkcje ze studia Warner Bros. Może to właśnie one odczarują złą passę… 

Przejdź do omówienia filmu Batman v Superman: Dawn of Justice

dle2

Miejsce 5 – Daylight’s End

Typowanie corocznych koszmarków filmowych z Lance’em Henriksenem w roli głównej, staje się dla mnie powoli osobistą misją, a przy okazji małą tradycją na łamach Stacji. I by nie doszło do jakichkolwiek nieporozumień, od razu zaznaczę, że ja bardzo lubię i doceniam dorobek twórczy tego niezmordowanego aktora. Tylko robi mi się trochę smutno, gdy zamiast w wysokobudżetowych mega hitach, mogę doświadczać jego – niewątpliwej – charyzmy jedynie poprzez crapowate produkcje, o których nikt nie pamięta zaraz po emisji. W zeszłym roku był to trafiony i zatopiony Harbinger Down, reklamowany jako współczesna alternatywą dla doskonałego The Thing Carpentera i rzekoma odtrutka na efekty cyfrowe.

A wyszedł z tego totalny pasztet na półtorej godziny. Rok później, na półkę z filmami DVD wskoczył nowy zombie-horror pt. Daylight’s End, który wygląda jak dużo skromniejsza, mocno budżetowa wersja jednego z odcinków The Walking Dead. Całość zapowiadała się jako niezły, militarny bromance i przyznaję bez bicia, że pierwsza scena na opuszczonej stacji paliw robi bardzo dobre wrażenie. Ale im dalej w las, tym więcej drzew, więc zamiast klimatycznego thrillera z żywymi trupkami w tle, wyszła z tego dzieła chaotyczna bieganina z szeregiem bezsensownych zgonów. Strata czasu.   

Zobacz zapowiedź filmową Daylight’s End

gr_1

Miejsce 4 – Godzilla Resurgence

Jeśli mam być szczery, to nie jestem jakimś radykalnym wyznawcą Godzilli, a raczej umiarkowanym fanem Kaiju, którego to japońskie zjawisko dopadło jeszcze za czasów przygód z kasetami VHS. Już wtedy, w trakcie domowych seansów w gronie bliskich, można było odczuć delikatne wypalenie koncepcji marki, a jej kolejne odsłony poczęły trącić myszką w zastraszającym tempie. No bo w dobie produkcji takich jak Terminator czy The Abyss, niezdarne walki gumowych potworów, niszczących przy okazji całe kwartały tekturowego Tokio, wypadały po prostu blado i nader sztucznie. Ale jako dzieciaki, wszyscy to kochaliśmy. Szczególnie wtedy, gdy do bijatyki włączały się kolejne monstra, dosłownie i w przenośni, podgrzewające atmosferę.

Po wielu latach, już jako dorosły i świadomy konsument, zafundowałem sobie – oraz swojej rodzinie – ciąg frapujących (a często także frustrujących) seansów, restartujących w mojej głowie całą serię. Konkluzja po tym wydarzeniu jest taka, że choć pierwszą i ostatnią część dzieli szmat czasu, to właśnie w tych klasycznych filmach da się odczuć coś na kształt mitycznej obawy przed czymś nieodgadnionym, potężnym i bezwzględnym. Niestety, późniejsze adaptacje zamieniły powagę sytuacji w lateksowy Mortal Kombat i dopiero amerykańska produkcja z 2014 troszkę odczarowała wizerunek Króla Potworów. Więc japońska wytwórnia filmowa Toho miała wysoko zawieszoną poprzeczkę, tworząc Godzilla Resurgence. Czy jej pracownikom udało się stanąć na wysokości zadania? Moim zdaniem nie, ponieważ ich najnowsze dzieło jest totalnie przegadane i zwyczajnie nudne, a sceny katastroficzne to naukowe przegięcie na całej linii; na domiar złego, kiepsko wyrenderowane.     

Zobacz zapowiedź filmową Godzilla Resurgence

s

Miejsce 3 – Synchronicty

Podpuszczony ogromnym hajpem w środowisku fanów, postanowiłem obejrzeć ten film niemal od razu, jak tylko wykupiłem dostęp do Netflixa. I zgadnijcie, co mam do powiedzenia już po seansie? Ano nic pozytywnego. Plusem było to, że nie próbowałem namawiać swojej drugiej połowy na domową randkę przed telewizorem, tudzież zapraszać znajomych na wspólny seans, bo potem znowu musiałbym słuchać marudzenia, jak po wtopie z Turbo Kid’em. Skąd takie negatywne podejście, zapytacie? Sprawa jest bardzo prosta – dla mnie nie ma w tym filmie nic innowacyjnego, co byłoby na tyle świeże i zaskakujące, by stawiać go na równi z innymi klasykami.

Wszystko to, co widzimy na ekranie, było już wykorzystywane multum razy w ramach innych projektów, w bardzo różnych konfiguracjach i niestety, ale najczęściej w dużo lepszej oprawie audio-wizualnej. Zapytacie o przykłady? A proszę bardzo, by nie być gołosłownym, przypomnę m.in. Predestination, 12 Małp, a nawet bardziej komercyjny Looper. Do tego sztywna i niezwykle sztampowa gra aktorska, która pasuje do aury tajemniczości jak pięść do nosa. Lecz prawdziwym gwoździem do trumny jest w tym przypadku próba stylizacji dzieła na neo-noir z Blade Runner’a, co można było przełknąć w latach 90 lub współcześnie, ale z błogosławieństwem Syd’a Myda. A nie w 2016 roku i przy jakimś mikro budżecie.   

Zobacz zapowiedź filmową Synchronicty

gb_1

Miejsce 2 – Ghostbusters (2016)

Bardzo liczyłem na powstanie trzeciej części Ghostbusters z oryginalnym lub ewentualnie, delikatnie rozszerzonym składem. Niedoczekanie moje, bo aktorzy nie mogli dojść ze sobą do porozumienia, a w między czasie zmarł Harold Ramis, czyli filmowy Egon, bez którego ta marka już nigdy nie będzie taka sama. Niestety zainfekowane wirusem rebootowania Hollywood nie odpuszcza, a nawet idzie dalej w swoim szaleństwie – zaczyna zdradzać objawy kolejnej choroby, związanej z próbą modelowania już wcześniej wykreowanych tytułów, tworząc potworki w stylu nowych Pogromców Duchów. A właściwie, Pogromczyń, bo tym razem do walki z siłami Hadesu stają same kobiety, wspierane od czasu do czasu przez różnych panów.

I gdyby to była trochę naciągana kontynuacja, to jeszcze byłbym w stanie to jakoś zrozumieć. Ale ten film to jest podręcznikowy przykład na to, jak popsuć coś naprawdę fajnego, wciskając ludziom zwykły kit. Zarys fabularny wydaje się naciągany jak guma w majtkach, bohaterki są super nieciekawe, mocno stereotypowe i przede wszystkim, na siłę zabawne. A nie ma nic gorszego, jak nieśmieszna komedia. A nie, przepraszam! Jest coś znacznie gorszego – kiepskie i mało śmieszne cameo z prawdziwymi Ghostbusters’ami… 

Zobacz zapowiedź filmową Ghostbusters (2016)

ID_1

Miejsce 1 – Independence Day: Resurgence

Król może być tylko jeden – Roland Emmerich z kontynuacją swojego hitu sprzed dwudziestu lat. No bo tak się składa, że ów Roland to facet z gigantycznym i wiecznie niezaspokojonym ego, który ostatnio oskarżył całe MCU o plagiatowanie swojego dorobku twórczego, kręci filmy z coraz większą rozpierduchą na ekranie. Wbrew logice, fizyce i z pogwałceniem dobrego smaku – a w przypadku oderwanych od rzeczywistości blockbusterów to nie lada wyczyn. W jego projektach wszystko musi być największe, najhuczniejsze i najbardziej przesadzone. A poziom absurdu wylewającego się z ekranu rośnie się wprost przeciwnie do spadku szacunku wobec inteligencji widza.

Zakładając, że to jedynie półtoragodzinna komedia dla przygłupich hamburgerów, wiele można wybaczyć. Ale w tym filmie naukowe bzdury to tylko jedna strona medalu. Drugą stanowi kiepska obsada z fatalnie rozpisanymi rolami, przede wszystkim wśród nowych postaci. Skoro trudno zapamiętać poczynania głównej piątki młokosów, to tym bardziej nie będziemy pamiętali reszty bohaterów drugo i trzecioplanowych. Stara gwardia wypada trochę lepiej, ale w sumie całe zamieszanie koncentruje się wokół Jeffa Goldbluma i jego teoretycznie sensownych monologów. Patrząc z szerszej perspektywy, to żarty o kręceniu filmu tylko po to, by ów aktor miał gdzie zagrać i błysnąć na nowo, nie są wcale przesadzone.

Niestety, ale prezydenta Whitmore’a, granego przez podstarzałego Billa Pullmana, scenarzyści uśmiercili. Ale jak znam życie, to pewnie pojawi się jakaś jego reinkarnacja w kolejnych częściach tej niemożliwej sagi. Oto bowiem Emmerich postanowił rozwinąć markę do roli długoterminowej franczyzy, serwującej nam cykliczne zakalce w świecie jutra. Nie wiem, czy śmiać się, czy też płakać nad jakością takiego kina. Reasumując napiszę, że boję się o losy mateczki Ziemi w kolejnych odsłonach, bo już tym razem scenarzyści zdemolowali co się dało. A trzeba będzie podemolować jeszcze więcej. No i następny statek obcych będzie pewnie wielkości Jowisza…

Przejdź do omówienia filmu Independence Day: Resurgence

 

źródło foto: 1, 2, 3

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook