Guardians of The Galaxy
Space Opera w najlepszym wydaniu!
Autor: Owen
filmy
Gdy Marvel ogłosił swoje plany dotyczące ekranizacji serii Guardians of The Galaxy w tzw. drugiej fazie filmowej, byłem nieco zdziwiony, ponieważ komiksowe przygody Strażników to fabularna sinusoida, mocno rozciągnięta w czasie, z duża rotacją postaci i sporymi wahaniami popularności.
Dodając do tego średni zasięg tytułu i zupełnie nowych bohaterów w filmowym uniwersum, mógłbym się pokusić o stwierdzenie, że produkcja może się okazać prawdziwą klapą finansową, a giganci pokroju Disney’a czy WB będą w przyszłości przezornie minimalizowali ryzyko wtopy poprzez inwestycję w sprawdzone pozycje, zamykając możliwość adaptacji komiksów niszowych. Spekulacje na temat obsady i wyboru aktora do roli głównego bohatera też nie poprawiały sytuacji, bo fandom grzmiał praktycznie jednym głosem: chcemy Natahana Filliona w roli Star Lorda! A tu niespodzianka, bo angaż dostał jowialny Chris Pratt, znany głównie z produkcji komediowych. Wisienkę na torcie obaw dopełniły postacie niehumanoidalnych postaci Rocket Raccoon’a i Groota.
Sprytnie przemycane zdjęcia z planu filmowego stanowiły pożywkę dla fanów na całym świecie i dawały pole do popisu wszelkim geek-kombinatorom, a w tym czasie nowy Star Lord chudł w oczach i nabierał kształtów prawdziwego macho. Do ekipy zaczęły dołączać kolejne gwiazdy, znawcy komiksowego uniwersum typowali konkretne angaże, a do sieci poczęły wskakiwać różne wersje plakatów. I powiem Wam szczerze, że podczas recenzowania nowej Godzilli myślałem, iż w kwestii nachalnej promocji widziałem tegoroczne apogeum – jednak muszę się uderzyć w pierś i cofnąć swoje słowa. Otóż aktualnym pretendentem do miana najbardziej spamerskiej kampanii marketingowej są właśnie Strażnicy, bo takiej ilości posterów, teaserów, trailerów i innych materiałów do jednego filmu jeszcze nie widziałem. W pewnym momencie przestałem je nawet sprawdzać, by nie popsuć sobie zabawy. Ale wiecie co, takie działania przyniosły chyba zamierzony efekt, bo film zaliczył udane otwarcie i zbiera pochlebne recenzje na całym świecie.
Zanim napiszę cokolwiek na temat fabuły, chciałbym zwrócić uwagę na jedną zależność – otóż na przestrzeni dekad super grupę kosmicznych zabijaków pod szyldem GotG tworzyło wielu różnych bohaterów i przygotowanie współczesnej adaptacji wymagało od scenarzystów wybrania konkretnej historii, tudzież skrojenia materiału pod jedno spójne dzieło. Dlatego nie jestem zdziwiony faktem, iż odpowiedzialna za scenariusz Nicole Perlman postanowiła oprzeć główny zarys fabularny na przygodach z tzw. drugiej serii Strażników, która powstała w 2008 roku z inicjatywy Dana Abnetta oraz Andy’ego Lanninga . Podczas reaktywacji tytułu, kreatywny duet uwzględnił błędy popełnione przy wcześniejszych edycjach i wprowadził wiele istotnych zmian, pozwalających na swobodny rozwój tej części uniwersum Marvela. Tym samym raczej nie zobaczymy pierwotnego składu galaktycznej drużyny, złożonej m.in. z Vancea Astro i Yondu Udonty, a w zamian za to poznamy losy nowej ekipy zawadiaków pod dowództwem Petera Quilla, zwanego zuchwale Star Lordem. Ale po kolei…
Akcja utworu rozpoczyna się w 1988 roku, gdy młodziutki Peter Quill siedzi w poczekalni miejskiego szpitala i czeka na ostatnią rozmowę ze swoją umierającą matką. By dodać sobie otuchy, wkłada do swojego Walkmana kasetę z największymi hitami aktualnej dekady i zakłada na uszy gąbkowe słuchawki. Po namowie dziadka, Pete wchodzi do sali chorych i próbuje porozmawiać z mamą, od której dostaje malutki prezent. Niestety, cała akcja kończy się atakiem histerii, a młody Quill wybiega z budynku na przyszpitalny trawnik i zaczyna rzewnie płakać. I nagle uderza w niego słup światła, który rozcina aurę ciemności wysoko ponad jego głową, by po chwili wciągnąć chłopca na pokład dużego statku kosmicznego. Peter jeszcze nie wie, że od teraz jego życie zmieni się diametralnie, a dzięki grupie galaktycznych piratów o nazwie Ravagers, dowodzonej przez Yondu Udontę, pozna spory kawałek wszechświata i przeżyje wiele ciekawych przygód.
26 lat później, Peter Quill ląduje swoim statkiem na planecie Morag i zaczyna przeszukiwać ruiny pozostawione przez tajemniczą cywilizację, niegdyś zamieszkującą zniszczony świat. Jest bardzo pewny siebie, więc podczas eksploracji zaczyna nawet tańczyć i śpiewać, aż w końcu natrafia na cenny artefakt. Ale jak to bywa w tego typu produkcjach, zadanie nie jest takie proste, na jakie wygląda. Okazuje się, że nie tylko on poszukiwał Kamienia Nieskończoności, więc dochodzi do starcia z grupą łowców dowodzonych przez niejakiego Koratha. Po spektakularnej ucieczce, główny bohater trafia na planetę Xandar, gdzie próbuje sprzedać kamień u znajomego pasera. Niestety, zostaje elegancko spławiony, a jego tropem rusza kilku łowców głów, zachęconych ofertami z różnych źródeł. Widowiskowa potyczka w środku miasta pomiędzy Quillem, Gamorą, Rocket Raccoon’em i Grootem kończy się aresztem i osadzeniem wszystkich awanturników w więzieniu o zaostrzonym rygorze, gdzie poznają również Draxa i skąd – po wielu perypetiach oraz niezłej zadymie – wspólnie uciekają. Wszystkich członków tej przymusowej drużyny łączy albo chęć spieniężenia tajemniczej kuli, albo odwet na głównym antagoniście, czyli na Ronanie Oskarzycielu z rasy Kree. Uff…A wierzcie mi, że to dopiero początek całej historii…
Temat obsady aktorskiej przy tak dużych projektach to zawsze spory problem dla producentów i zazwyczaj lawina spekulacji na forach fanowskich. Tym bardziej, że twórcy przez długi czas po ujawnieniu wybranych osób nie chcieli zdradzić, kto kogo zagra i tym samym rozpętali niejedną burzę w sieciach społecznościowych. Na szczęście w przypadku omawianego filmu można mówić o świetnym doborze zespołu, bowiem poza profesjonalistami, w utworze pojawiają się również zupełni amatorzy, którzy wcale nie wypadli jakoś blado. Dominacja głównego bohatera jest sprawą zupełnie oczywistą, bo pomimo nieprawdopodobnej ilości pokazywanych postaci, Chris Pratt zjada wszystkich swoją komiczną kreacją, bogatą w masę wygłupów i gagów – nawet w najbardziej ekstremalnych okolicznościach. Jego opowieść o ziemskiej legendzie pt. Footloose i mitycznym herosie Kevinie Baconie, pokonującym całą masę facetów połykających kije od mioteł rozbawiła mnie tak bardzo, że śmiałem się po cichu jeszcze kilka minut po tym fragmencie. Ale jedna z końcowych scen, podczas których Star Lord zaczyna tańczyć przed Ronanem, to jest mój absolutny faworyt do żartu roku – „…dobra, tańczę solo..” i późniejsze „…odwracam Twoją uwagę głupku…” sprawiły, że całe kino dosłownie pękało ze śmiechu.
Duża różnorodność gatunkowo-behawioralna nowej drużyny Strażników to świetna sprawa – każdy z członków wnosi do fabuły inny zestaw zachowań i emocji, co tylko podsyca komizm niektórych sytuacji. Rocket to wygadany cwaniaczek, który poprzez swoją złośliwość i wolę działania zdradza niechcący cały zespół kompleksów. Jest również typowym przedstawicielem kasty łowców głów, którzy dbają przede wszystkim o własne dobro i w niektórych sytuacjach po prostu nie pomogą. I choć postać nadpobudliwego szopa została świetnie wyrenderowana i odegrana wokalnie przez Bradleya Coopera, to powiem szczerze, że pod koniec seansu jego sylwetka zaczęła mnie już męczyć. Zupełnie odwrotnie jest w przypadku Groota, który sprawia wrażenie altruisty gotowego do największych poświeceń dla dobra drużyny. I choć przedstawiciel rasy Taluhnia wypowiada w trakcie seansu tylko trzy słowa, to dubbingujący go Vin Diesel doskonale moduluje swój głos, przez co można odnieść wrażenie, iż w rzeczywistości najwyższy ze Strażników wypowiada wiele zróżnicowanych kwestii. Drax to poważny zabijaka, który ma ewidentne problemy z panowaniem nad emocjami i najchętniej załatwiałby wszystkie problemy za pomocą pięści lub zestawu noży. Trudno powiedzieć, czy zabawna naiwność brutala i towarzysząca jej śmieszna mimika to specjalnie wyreżyserowane akcenty, czy raczej improwizacja ze strony Dave’a Bautisty, ale nie da się ukryć, że „…palec na szyi oznacza śmierć…”. I na koniec zostawiłem Gamorę, która pomimo niezłej roli Zoe Saldany, jakoś mnie nie przekonała. Niby niezawodna wobec Ronana, a jednak szybko przechodzi na stronę wroga. Rzekomo najgroźniejsza zabójczyni we wszechświecie, lecz w wiezieniu staje się zupełnie bezbronna i jest zupełnym przeciwieństwem Rorschacha z Watchmen’ów, który pomimo swojej niewielkiej postury, siał rzeczywisty postrach w zakładzie karnym.
Na osobny akapit zasługuje cała plejada bohaterów drugoplanowych, z których warto wymienić przede wszystkim tych złych. Możliwości aktorskie Lee Pace’a zostały ograniczone do absolutnego minimum, jednak jego wersja Ronana jest według mnie bardzo ciekawa. Co prawda, grany przez niego złoczyńca zajmuje się głównie wykrzykiwaniem gróźb i zabijaniem, ale w finalnym rozrachunku budzi postrach. Szkoda, że scenarzyści nie pokusili się o lepsze nakreślenie tej postaci i kierujących nią intencji, dlatego osoby nie znające komiksowego pierwowzoru mogą nie rozumieć jego decyzji. Wielki szacun dla Karen Gillan za zgolenie głowy i późniejszą pracę na planie filmu, bo jej wersja Nebuli jest dla mnie bardzo klarowna i mam nadzieję, że spotkamy ją jeszcze w niejednej produkcji. W końcu zobaczyłem również Thanosa w pełnej krasie i wydaje mnie, że Josh Brolin to dobry wybór dla tej istoty. Na duży plus chciałbym jeszcze zaliczyć sylwetki przedstawicieli Nova Corps, bo zarówno Glenn Close, jaki i Peter Serafinowicz oraz – lub przede wszystkim – John C. Reilly wypadają w swoich rolach bardzo zabawnie. Z ważniejszych kreacji pozostaje jeszcze tajemniczy Taneleer Tivan zwany Kolekcjonerem, o którym napiszę kilka zdań w osobnym akapicie.
Oprawa audio-wizualna filmu to prawdziwy majstersztyk w dziedzinie efektów specjalnych i dlatego przygody Guradiansów trzeba koniecznie zobaczyć w dobrym 3D. Już sam koncept i kolorystyka plakatów zrobiła na mnie ogromne wrażenie, bo po niezwykle patetycznych i utrzymanych w ciemnej tonacji kampaniach poprzednich filmów ze stajni Marvela, wreszcie dostaliśmy jakieś graficzne przełamanie. Jest niezwykle kolorowo, ze wskazaniem na turkusy, fiolety, zielenie i całą paletę innych, tzw. neonowych barw, za pomocą których prezentowani są poszczególni bohaterowie. Pomimo faktu, że grafika promocyjna jest naprawdę świetna, to tak naprawdę blednie przy filmowych efektach CGI. Ilość i jakość tychże naprawdę zwala z nóg i co ciekawe, jako widz nie czułem przesytu w tej materii. Chyba mogę napisać, że reżyser zastosował trik zwany (przez mnie) po prostu Kantyna Mos Eisley, ponieważ dzięki świetnie zaplanowanym lokalizacjom poznajemy rozległy kawałek kosmosu, zamieszkanego przez ogrom różnych nacji i ras. Do tego należy dodać ciekawe projekty ubrań, oręża i przede wszystkim statków kosmicznych, z których najbardziej zaimponował mi Dark Aster należący do Ronana.
Osobnym smaczkiem w produkcji Disneya jest bez wątpienia świetnie dobrana ścieżka dźwiękowa, którą pewnie każdy fan odsłuchuje teraz na YouTube’ie. A tak poważnie, to poczułem się jak za czasów GTA: Vice City, gdy frajda z gry była równoznaczna z przyjemnością słuchania programów muzycznych w stacjach radiowych. Dlatego wierzcie mi – Quill nie bez powodu walczył o odzyskanie swojego Walkmana i nawet dał się pobić, by móc jeszcze raz usłyszeć szlagiery pokroju Hooked On a Feeling zespołu Blue Swede, Come and Get Your Love grupy Redbone czy I’m Not In Love formacji 10cc. Ale chyba największym hitem okazał się utwór I Want You Back rodzinnego bandu Jacksons 5, do którego tańczył sobie odrastający Groot. I teraz pomyślcie, jakie rarytasy mogą się znaleźć na drugiej części magicznego Mixtape’u, który Peter wyciągnął z opakowania na końcu filmu.
Ale nie odlatujcie za bardzo, bo do omówienia została jeszcze jedna kwestia – nawiązania i smaczki. Zapewne wiecie, że Marvel ma zaplanowane filmy aż do 2021 roku i aby dobra passa trwała, trzeba to wszystko jakoś sprytnie połączyć. Tym samym dochodzimy do najważniejszej zależności, stanowiącej o sile i potencjale marki, czyli do planowania ogólnego, obejmującego wszystkie dotychczasowe oraz nadchodzące filmy. Podczas seansu można oczywiście wyłapać sporo luźnych nawiązań do innych produkcji, jednak najważniejszym łącznikiem z innymi tytułami jest niepozorny Taneleer Tivan, grany przez Benicio Del Toro (damn, przez moment myślałem, że to Jim Jarmusch!). Otóż ów Kolekcjoner próbuje zebrać wszystkie 6 Kamieni Nieskończoności i jak do tej pory udało mu się pozyskać jeden – The Aether, który otrzymał od przyjaciół Thora na końcu drugiej części przygód słynnego asgardczyka (kto oglądał scenę po napisach, łapka w górę). Drugi z ujawnionych – The Space Stones – spoczywa sobie w skarbcu Asgardu, a trzeci znalazł Star Lord na początku Strażników, by finalnie przekazać go pod kuratelę armii Xandaru. Istnieje jeszcze teoria, że czwarty z 6 artefaktów został umieszczony w magicznym berle Lokiego, jednak nikt z Marvela nie potwierdził tej rewelacji.
Guardians of The Galaxy to dzieło filmowe, o którym można by pisać wiele i z polotem, a i tak zawsze znalazłby się jakiś nowy wątek do poruszenia. To nieprawdopodobnie złożony blockbuster, będący kwintesencją rozrywkowego kina komiksowego, które pomimo ogromu przemycanych treści i poruszanych wątków, potrafi skutecznie zafrapować każdego widza. To cała faza produkcji marvelowskich upchanych w jednym filmie, otwierającym możliwości do dalszej eksploracji kinowego uniwersum. Okazało się, że próba stworzenia nowej jakość była strzałem w dziesiątkę, bo utwór naprawdę daje radę. I nie bez kozery wiele osób określa Strażników jako nową, zabawniejszą wersję Gwiezdnych Wojen – fantastyczny klimat, epickie bitwy i duża różnorodność w prezentowaniu postaci wpływają na wyjątkowość tej space opery, którą gorąco polecam.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook