Captain America: Civil War
Czyli jak Bracia Russo odczarowali Marvel Cinematic Universe
Autor: Owen
filmy
Autor: Owen
filmy
Tak się jakoś złożyło, że najnowszą produkcję od MCU miałem okazję obejrzeć dzień po oficjalnej, polskiej premierze, ładując własne geek-akumulatory w trakcie największej fali medialnej ekscytacji.
Ale zanim opiszę swoje wrażenia i kolejny raz pomarudzę o tym i tamtym, chciałbym zaznaczyć, że według mnie nie da się rozpocząć tekstu opisującego wrażenia z seansu Captain America: Civil War bez wspominania o czterech filmowych wydarzeniach, które mogły być punktami odniesienia dla procesu powstawania tejże produkcji. Pierwszym z nich jest zeszłoroczny, wewnątrz firmowy pojedynek na kreatywność, przegrany sromotnie przez Jossa Whedona za sprawą źle przyjętej koncepcji Ultrona, co z kolei wpłynęło na odsunięcie reżysera na dalszy plan i pozwoliło braciom Russo na przejęcie sterów. A tym samym na rozwijanie całego uniwersum według ich własnego uznania, z kontynuacją wątku Zimowego Żołnierza na czele.
Drugim z ważnych i naprawdę świeżych trendów ostatnich miesięcy jest moda na powrót do rzeczywistej brutalności, wypromowana na nowo za sprawą świetnie przyjętej, a przy tym niezwykle zabawnej ekranizacji przygód Deadpoola. Sukces produkcji udowodnił, że można zrealizować naprawdę dobry film za relatywnie małe pieniądze i odnieść sukces kasowy, mając przy tym masę dobrej zabawy z niezłą bijatyką w tle. Kolejne zmiany w nowej koncepcji scenariusza zafundowała nagła aneksja postaci Spider-Man’a, dla którego Marvel specjalnie przygotował dokrętki w swoim najnowszym filmie, od razu wprowadzając tę postać w świat MCU. I w końcu, ostatnia próba to stracie z największym kinowym rywalem, czyli przygotowywaną od niemal dwóch lat superprodukcją studia Warner Bros., która miała pozamiatać rynek blockbusterów, a przepadła przez kij od miotły, doprowadzając Bena Affleca do depresji. Te cztery wektory wyznaczyły kurs, który ostatecznie obrali kreatywni bracia, tworząc potężne widowisko na miarę naszych czasów. Czy wszystko im się udało?
Utwór rozpoczyna się dosyć gwałtownie, bo od sceny akcji w stolicy Wakandy – afrykańskiego państewka, będącego fenomenem kulturowo-technologicznym na skalę całego kontynentu – gdzie Mściciele próbują złapać w zasadzkę paramilitarny oddział najemników pod wodzą Crossbones’a. Jednak cała operacja wymyka się spod kontroli, a w jej końcowej fazie ginie wielu przypadkowych cywili. To z kolei wywołuje falę oburzenia ze strony międzynarodowej opinii publicznej, rozgoryczoną poprzednimi ekscesami superbohaterów, którzy według raportu Narodów Zjednoczonych działają samowolnie i bez jakiegokolwiek nadzoru. Do opanowania napiętej sytuacji zostaje wezwany generał Ross, mający za sobą poparcie rządów aż stu siedemdziesięciu krajów, dający Avengersom ultimatum: albo zgodzą się na legalną i kontrolowaną współpracę, albo będą ścigani listami gończymi po całym świecie.
Kilka dni później w Genewie dochodzi do szczytu UN, podczas którego peroruje sam władca Wakandy, T’Chaka, namawiający partnerów dyplomatycznych do podpisania traktatu nadzorującego działania zorganizowanych grup nadludzi. Nieszczęśliwie dla obecnych, zaraz obok budynku dochodzi do potężnego wybuchu auta-pułapki, w wyniku którego umiera kilku delegatów z pechowym królem na czele. Jego śmierć przelewa czarę goryczy, a tropem podejrzanego sprawcy ruszają agencje wywiadowcze z całego świata, służby specjalne i prywatni zabójcy, mający tylko jeden cel – dopaść rzekomego zamachowca, którym według nagrania z monitoringu jest Zimowy Żołnierz. W międzyczasie, w szeregach Mścicieli dochodzi do sporu na temat kontrowersyjnego porozumienia i wynikającego z tego, sukcesywnego podziału na dwie frakcje: zwolenników i przeciwników umowy. Obciążony poczuciem winy Tony Stark będzie chciał się zrehabilitować w oczach decydentów, pchając zespół w stronę rozwiązań prawnych, podczas gdy kierowany przyjaźnią (a także braterskim przeczuciem) Steve Rogers stanie w obronie Bucky’ego, wybierając status renegata.
Ostrzegam, że jeśli ktoś będzie chciał porównać najnowszy film od MCU z komiksowym pierwowzorem, to może się czuć odrobinę zaskoczony, gdyż poza samym tytułem oraz ogólną koncepcją sporu, tak naprawdę to dwie różne historie. W albumie Marka Millara punktem zapalanym okazała się bezmyślna masakra w Stamford, zafundowana lokalnej społeczności przez grupę młodocianych mutantów o nazwie New Warriors, którzy w ramach telewizyjnego show mieli zatrzymać szajkę bandziorów, a niechcący doprowadzili do eskalacji przemocy na niespotykaną dotąd skalę. Po tym wydarzeniu Tony Stark radykalnie zmienił swoje dotychczasowe poglądy i z przeciwnika ustawy rejestracyjnej stał się jej największym orędownikiem, w czym zresztą wtórowały mu inne tuzy naukowego świata superbohaterów, w osobach Reeda Richardsa i Hanka Pyma. Po drugiej stronie barykady stanęli zwolennicy Stevena Rogersa, postulujący argument prywatności i wolności operacyjnej, co oczywiście nie podobało się pryncypałom z S.H.I.E.L.D. i wpłynęło na późniejszą gradację konfliktu.
Natomiast Kinowy Civil War to tak naprawdę autorska reinterpretacja pomysłu na staracie ideologiczne w szeregach dobrych przyjaciół, które z czasem przerodzi się w prawdziwy konflikt siłowy, pociągający za sobą lawinę katastrofalnych wydarzeń. Inne są również przyczyny tegoż nieporozumienia, ponieważ oś wydarzeń toczy się głównie wokół samych Mścicieli i ich wspólnych działań, ale nie omija debiutującego w poprzednim filmie Zimowego Żołnierza, który rzekomo doprowadził do krwawej jatki w Genewie. Brak oczywistej motywacji, popartej jakimś sensowym wzorcem behawioralnym w zachowaniu najemnika rodzi wiele pytań, na które odpowiedzi nie zna nawet sam Cap, stawiający wszystko na jedną kartę i próbujący ratować swojego przyjaciela. Z tego zamieszania rozwinie nam się klasyczny bromance pomiędzy całkiem dobrze znanymi już bohaterami, a całość będzie zmierzała w dosyć nieoczekiwanym kierunku, gdzie ważne role odegrają jeszcze dwie inne postacie.
Pierwszą z nich jest główny wirtuoz chaosu, czyli nieznany praktycznie do samego końca akcji marketingowej antagonista w osobie niejakiego Zemo, w którego wciela się Daniel Brühl. Postać o tyle ważna, że bez jej obecności cała fabuła mogłaby się po prostu nie kleić przysłowiowej kupy. I w sumie tyle wypadałoby o nim napisać, bazując jedynie na kreacji aktorskiej. A szkoda, bo komiksowe wcielenia Barona Zemo, a właściwie całego rodu nazistowskich naukowców, to odrobinę kampowy, ale za to świetny materiał wyjściowy do adaptacji. Nic z tych rzeczy – w filmie to jakiś tajemniczy żołnierz z Sokovii, który uknuł intrygę tak nieprawdopodobną, że aż wpisującą się w ramy komiksowego absurdu. Cóż, Marvel po prostu nie ma szczęścia do kreowania złoczyńców (może poza Thanosem i Ronanem), ale też nie wyciąga wniosków z kolejnych porażek. Tak się stało i tym razem, ponieważ scenarzyści wymienili szalonego naukowca na domorosłego mściciela, którego motywacje – gdyby je oczywiście rozpatrywać obiektywnie – są całkiem zrozumiałe. Tylko forma realizacji pozostaje dyskusyjna. Zakładam, że producenci będą chcieli jeszcze rozwijać tę postać, ale w coraz większym zalewie i zagęszczeniu nowych postaci, to zadanie może się okazać mało opłacalne.
Drugim z motorów napędzających spiralę pretensji jest sam Iron-Man, obarczony brzemieniem Ultrona i jego późniejszych zbrodni. Zawsze przebojowy i wygadany Stark jest już tylko niepewnym cieniem samego siebie, próbującym zagłuszyć wyrzuty sumienia poprzez rozdawanie grantów i wspieranie programów inwestycyjnych. Lecz dopiero możliwość realnej pokuty w postaci sygnatury na rządowej lojalce dodaje mu wiatru w skrzydła. Filmowy Tony próbuje wziąć na swe barki ciężar odpowiedzialności za przyjaciół i jako nawrócony celebryta, stara się powstrzymać ich samowolkę. W rzeczywistości, skazuje ich na banicję lub więzienie, a nawet kalectwo, co w oczywisty sposób jedynie pogłębia uczucie przegranej. Ostatnia scena akcji to już tylko potwierdzenie tezy, że rozchwiany emocjonalnie miliarder naprawdę nie wie, w którą stroną skierować swój kurs. Dla mnie to również ważny sygnał, że formuła tej postaci już się trochę wyczerpała i paradoksalnie, może to jest dobry moment, by zacząć ją odsuwać na drugi plan. Tym bardziej, że nawet sam aktor gra już trochę bez ikry i zaangażowania (no, może poza sceną z ciotką May).
I skoro zahaczyłem już o Marisę Tomei i jej zabawny mini-epizodzik, to chciałbym w tym miejscu napisać kilka słów o oficjalnym debiucie Spider-Man’a w MCU. Cieszę się, że bohater wrócił na macierzyste łono i pewnie dzięki temu zaliczy jeszcze kilka solowych filmów, a może nawet jakieś nieduże miniversum. Jednak poza masą żartów, nie podobała mi się ta wizja postaci. Już podczas castingu na młodego Parkera obstawiałem wygraną Asy Butterfielda, bo moim zdaniem bardziej pasował do tej roli pod względem wizualnym. Holland wypadł tak sobie; był strasznie spięty, albo też za bardzo pobudzony, co w przypadku tak młodego wieku może być zrozumiałe. Może taka była konwencja, ale dla mnie debiut wypadł po prostu przeciętnie. W komiksowej opowieści Millara pajączek stał się w pewnym momencie osią całego konfliktu i można powiedzieć, że jego decyzja przechyliła szalę zwycięstwa w jedną ze stron. W kinowej aranżacji był tylko jednym z wielu bohaterów biegających po planie.
W przeciwieństwie do niego, świetny debiut zaliczył Chadwick Boseman, wcielający się w rolę T’Challa – księcia Wakandy i prawowitego następcy tronu, który po tragicznej śmierci ojca chce dokonać aktu zemsty na zamachowcu. Jednak zamiast tradycyjnych metod śledczych, wybiera drogę Czarnej Pantery, czyli mitycznego pogromcy z afrykańskich legend, noszącego zbroję z bardzo rzadkiego metalu o nazwie vibranium. Z fabularnego rozpędu bohater zostaje wchłonięty przez drużynę Iron-Man’a i niemal do samego finału pragnie dopaść Burns’a. Ale na końcu, chyba jako jedyny zachowuje zimną krew i miast dawać upust swojej furii, zaskakuje propozycją ratunku. Bardzo mi zaimponowała taka postawa i liczę, że w solowym filmie zobaczymy więcej ciekawych wydarzeń z działalności jego super bohaterskiego alter-ego. Co ciekawe, w komiksie T’Challa stał po stronie Kapitana, podobnie jak Vision, z którego scenarzyści zrobili trochę drewnianą i mniej gwałtowną wersję Spock’a. Na szczęście, zbliżający się romans ze Scarlett Witch jest coraz bardziej odczuwalny i aż usycham z ciekawości, jak Kevin Feige rozwinie ten wątek.
Choć z drugiej strony, czuję pewne obawy. Ekspansja emocjonalno-romantyczna bohaterów to kolejne słabe ogniwo w portfolio producenckim, co doskonale widać po rozwoju postaci Black Widow – moim zdaniem decydenci nie mają już pomysłu na panną Romanov, popychając ją w stronę różnych flirtów i innych głupotek, odbieranych przez wielu fanów jako typowe zapchajdziury. Te same patenty, te same rozwiązania i Ci sami koledzy, którymi trzeba się stale opiekować. Więc albo Wdowa dostanie swój solowy film, tudzież przeskoczy do uniwersum serialowego, albo będzie coraz bardziej irytowała w kolejnych odsłonach MCU. Podobnie jak Hawkeye, u którego również czuć już zmęczenie materiału. I żeby nie być gołosłownym, jako kontrprzykład mogę podać wewnątrz grupowy debiut Ant-Men’a, którego kolejny raz świetnie zagrał Paul Rudd. Masa śmiechu i wygłupów, ale też super odważna decyzja podczas wielkiej bijatyki na lotnisku, która całkowicie zmieniła jej przebieg. Szkoda, że w filmie nie zobaczyliśmy jego mentora, samego Hanka Pyma, bo odnoszę wrażenie, że w przyszłości postać niemłodego już geniusza będzie stawiana w pozytywnej opozycji do zgorzkniałego Starka.
Jak przystało na jeden z trzech największych blockbusterów tego lata, warstwa audio-wizualna filmu musiała stać na najwyższym światowym poziomie. I w tej kwestii Disney nie zawiódł, wydając olbrzymie kwoty na aranżację rekordowej ilości materiału w CGI, co w przypadku tak dużego zagęszczenia scen akcji, mogło się skończyć niestrawnym przesytem – jak u konkurencji. Na szczęscie bracia Russo mają w tym temacie niezłe wyczucie i pomimo aż dwu i półgodzinnego seansu, widz nie czuje przesytu, a nawet ma ochotę na więcej. To również zasługa dobrze skomponowanej i dopasowanej oprawy muzycznej, z której co prawda nie jestem w stanie wyłowić jakichś wybitnych utworów, ale też nie czułem żadnych zgrzytów w trakcie projekcji, a dla mnie to właśnie synonim dobrze wykonanej roboty – tak więc, brawo panie Jackman. Reasumując przypomnę, że rok temu po projekcji Age of Ultron wyszedłem z kina niezwykle zmęczony, bynajmniej nie dlatego, że zaliczyłem tę produkcję w formule 4D. Czułem się ogromnie przytłoczony bałaganem fabularnym, który z pretendenta do widowiska roku zrobił totalny pasztet, niestrawny nawet dla ortodoksyjnych fanów. Tym bardziej doceniam ogrom pracy włożonej w omawiane widowisko, bo pomimo kilku drobnych potknięć, całość wyszła nad wyraz dobrze. A tego właśnie wszyscy oczekiwali.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook