Batman v Superman: Dawn of Justice
Świt sławy, czy zmierzch trykociarzy?
Autor: Owen
filmy
W ciągu paru ostatnich tygodni miałem przyjemność odwiedzić dwa z najbardziej znanych krakowskich kin studyjnych, gdzie wraz z bliskimi osobami spędziłem kilka niezapomnianych chwil, oddając się prawdziwej magii kina. I nie byłoby w tym stwierdzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wcześniej nie typowałem konkretnych propozycji na dany wieczór, powierzając tę inicjatywę mojej drugiej, piękniejszej połowie.
Po upływie kilku dni, muszę uczciwie napisać, że pomimo cieżkiego kalibru tychże produkcji, zaraz po wyjściu z kina czułem się niesamowicie naładowany emocjonalnie. Wszystko było dla mnie nowe, świeże i momentami nawet odrobinę zaskakujące. Trochę jak w czasach VHSów, gdzie o danym filmie informowała jedynie okładka pudełka, zawierająca grafikę i krótki opis. Ale to było ponad dwadzieścia lat temu. Dzisiejsza rzeczywistość większości kinomaniaków wygląda zupełnie inaczej. Skąd ta myśl?
Zdradzę Wam sekret – totalnie nie czuję aktualnej polityki marketingowej wielkich wytwórni filmowych, choć jestem w stanie ją zrozumieć. Agresywne, często mocno spoilerowe kampanie wpychają nam miliony zapowiedzi i materiałów roboczych z utworów, które nie zostały jeszcze ukończone. Oczywiście większość z nich to jakieś urywki, posklejane w takt jednakowych podkładów dźwiękowych, które na wylot przemieliły największe studia (ostatnio modne trąby a’la Hans Zimmer). A wszytsko tylko po to, by odpowiednio zaprogramować widza i zachęcić do wizyty w kinie, ażeby lekką ręką wydał te parę dyszek na przyjemność, którą wcześniej zdążył już poznać. Wszak, podobno lubimy to, co już znamy. Tylko gdzie się w tym całym szaleństwie podziała czysta przyjemność, wynikająca z efektu zaskoczenia?
I żeby dolać oliwy do ognia, muszę napomknąć o negatywnej roli samego środowiska blogerów filmowych, którzy często zapominają o prawdziwej idei blogowania i zamiast zamkniętej, przemyślanej wypowiedzi na temat danego dzieła, produkują dziesiątki powiązanych ze sobą wpisów i nagrań, byleby rzucić odbiorcom nowy link. Byle tylko nabić oglądalność, zamieniając jakość swojego portfolio w chlebak dla ludożerców*. Co prowadzi oczywiście do tego, że wokół danego utworu powstaje atmosfera niezdrowej ekscytacji, wpływająca na późniejszy odbiór dzieła. No bo niech mi ktoś wytłumaczy, po kiego diabła jeden z drugim wywracają oczami do kamery deklamując, że nie powinni nagrywać ani sekundy własnego komentarza, a potem tworzą na ten temat cztery osobne wątki? A tak na poważnie, to pewnie zastanawiacie się, po co to wszystko piszę? Bo kolejny raz wszyscy padliśmy ofiarą jakiejś zbiorowej histerii, która rozkręcała się z godziny na godziny, ferując wyroki jeszcze przed poznaniem właściwego materiału. I ponownie współtworzyli ją ludzie, do których zamiast sympatii, czuję coraz większy dystans. Dlatego piszę ten tekst dopiero teraz, gdy głowy fanów zdążyły odrobinę wystygnąć, a ja miałem czas na zebranie przemyśleń wobec nowego filmu Zack’a Snydera pt. Batmna v Superman: Dawn of Justice.
Finałowa walka Supermana z generałem Zod’em okazała się katastroflana w skutkach nie tylko dla samego Metropolis, gdzie zginęło przeszło pięć tysięcy osób; stała się przede wszystkim przerażającym anty-widowiskiem dla całego współczesnego świata. Bo oto dwóch nadludzi starło swoje potężne rękawicie w sobie tylko znanym celu. I nikt ani nic z tego świata nie było w stanie ich powstrzymać. Kilka miesięcy po tych wydarzeniach, zdania na temat Człowieka ze Stali i jego roli w obecnym społeczeństwie są mocno podzielone. Wielu ludzi widzi w nim nowego mesjasza, celebrytę i obrońcę uciśnionych, podczas gdy reszta traktuje go jak zło konieczne, które należy wyelminować lub chociaż w jakiś sposób ujarzmić. W tym celu rząd USA próbuje doprowadzić do jawnego przesłuchania i ewentualnego procesu Kal’El’a, by przymusić kosmitę do późniejs
Jednak nie wszyscy obserwatorzy katastrofalnych wydarzeń w Metropolis potrafili się pogodzić ze stratą bliskich osób lub współpracowników. Wśród nich jest Bruce Wayne – miliarder, filantrop i playboy w jednej osobie, który czuje się odpowiedzialny za śmierć swoich pracowników, uwięzionych w uszkodzonym wieżowcu Wayne Ent., a później pogrzebanych żywcem pod jego gruzami. Mężyczna postanawia dociekać sprawiedliwości na własną rękę, w czym pomagają mu dwie zależności: nieudane przesłuchanie Supermana i odnalezienie przez Lex Corp. sporej porcji Kryptonitu, czyli materiału niezwykle groźnego dla wszystkich przybyszów z Kryptona. A że w nocy przeistacza się w mrocznego pogromcę bandytów – Batmana – to niejako pod wpływem szalonego Lexa Luthora Jr., staje do nierównej walki z Człowiekiem ze Stali. I choć mogłoby się wydawać, że taka konfrontacja będzie kulminacyjnym momentem całej historii, to w rzeczywistości dopiero ją rozpoczyna.
Pamiętam moment, gdy ogłoszono wyniki castingu do roli nowego Batmana, bo wtedy chyba po raz pierwszy nie mogłem uwierzyć własnym oczom i uszom – ten drewniany Ben Affleck, który dziesięć lat wcześniej popsuł Daredevila, ma teraz zostać nowym wcieleniem Mściciela z Gotham? No bez jaj! I wiecie co? Dzisiaj bije się w pierś i cofam swoje czerstwe żarty, bo Batfleck spisał się w nowym filmie całkiem nieźle. Ale nie wszystko się udało, ponieważ Snyder do spółki z nielubianym przez mnie Goyer’em postanowili skompilować kilka różnych historii, przyspieszając genezę niektórych wydarzeń z życia komiksowego pierwowzoru. I trochę się w tym działaniu zagalopowali – nie pomógł nawet kolejny scenarzytsa, Chris Terrio. W trójkę pokazali nam Batmana, który jest niezwykle bezwzględny, wręcz brutalny i całkowicie zaślepiony swoją nową misją. Nie zrozumiecie mnie źle – ja się bardzo cieszę z takiego wizerunku bohatera, bo w końcu to prawdziwy pogromca motłochu. Jednak gdzieś po drodze zatarto to spokojne, czysto detektywistyczne alter ego Wayne’a, badającego dokładnie każdą sprawę i zawsze wyczekującego na odpowiedni moment.
Trzeba pamiętać, że sylwetka Batmana jest czymś w rodzaju pop-kulturowej mozaiki, złożonej z wielu (często wykluczających się) motywów, tożsamych dla różnych okresów re-interpretacji tej postaci. Dla mnie to bohater niezwykle mroczny, pełny sprzecznych emocji i dystansu do ogółu ludzi. Sednem jego istnienia jest właśnie funkcjonowanie raczej na tym drugim, mniej widocznym planie panteonu superbohaterów DC. Dosłownie i w przenośni, działanie w cieniu – po cichu, bez rozgłosu i wybuchów. Natomiast w omawianym filmie Mroczny Rycerz to pełnokrwisty Rambo, który dla zdobycia kryształu z Kryptonitem potrafił doprowadzić do pościgu, którego nie powstydzili się Szybcy i Wściekli. A potem, w ramach odwetu za nieudaną akcję i tak atakuje laboratorium LexCorpu w mało finezyjny sposób – niczym przysłowiowy słoń składzie porcelany. Nie tędy droga. Wydaje mi się, że wystarczyłoby oprzeć tę część opowieści na kontraście – pokazać Wayne’a jako zdenerwowanego, ale zachowującego rozsądek obserwatora, stopniowo przygotowującego się do pojedynku życia, który w międzyczasie odkrywa intrygę Luthora i ostatecznie staje do finałowej potyczki po stronie Klarka Kenta.
O moich odczuciach wobec snyderowskiej wizji Człowieka ze Stali możecie przeczytać tutaj.
Przez trzy długie lata, moje oczekiwania wobec rozwoju tej postaci strasznie się rozrosły. Po cichu liczyłem na spory przeskok emocjonalny bohatera, który z nieświadomego swoich możliwości nadczłowieka, mógł się przeistoczyć w dojrzałego obrońcę uciśnionych. To się również scenarzystom nie udało, bo Superman sprawiał wrażenie mężczyzny niezwykle zagubionego, wiecznie pogrążonego w smutku i angażującego się w bardzo dyskusyjne akcje. Co ciekawe, najwięcej na temat jego rozterek egzystencjalnych słyszymy z ust największej Femme Fatale tej produkcji – koszmarnie niepoważnej Lois Lane, której nie warto poświęcać ani słowa więcej. A przecież w komiksach to właśnie Sup był zawsze błyszczącym przeciwieństwem swojego kolegi z Gotham. Najbardziej prawym ze sprawiedliwych, najsilniejszym herosem, przyjmującym na swe ramiona największe brzemiona współczesnego świata. W omawianej fabule stał się tylko przeźroczystą wydmuszką, wykonującą bezpośrednie rozkazy kogoś innego. Bo nawet wyniesienie atomówki na orbitę było tylko formą reakcji, a nie prewencji.
Na tym tle dużo lepiej wypadł drugoplanowy Eisenberg, którego kreacja była tak przerysowana, że jego wersja rudowłosego miliardera zaczęła mi się momentami zlewać z samym Jokerem. Lex Luthor Jr. mógł się okazać kluczem do sukcesu tej produkcji, gdzie jako szalony demagog, pociągający za sznurki i nakręcający spiralę przemocy, powinien na końcu filmu wskoczyć w znany z komiksów power armor i w ramach finałowej bijatyki, zetrzeć swoje rękawice z przyszłymi członkami Ligi Sprawiedliwości. Lecz Snyder wolał zakończ fabułę w inny sposób, wprowadzając zbyt dużą ilość wątków, które przez okrojony montaż okazały się mało zrozumiałe i zupełnie nie pasowały do całej konwencji. Co jak wszyscy wiemy, przysporzyło produkcji kolejnych wrogów m.in na Rotten Tomatos oraz wpłynęło na ostateczny odbiór dzieła via box office. Odstawiony na bok potencjał Luthora był i jest dla mnie fabularnym strzałem w kolano, podobnie jak niezdarna próba wprowadzenia do uniwersum innych postaci z JL.
Konia z rzędem temu, kto mi racjonalnie wytłumaczy, po co w tej adaptacji umieszczono Wonder Woman? Łaskawie pominę fakt, że Gal Gadot wizualnie pasuje do tej roli jak pięść do nosa (bo po cichu liczyłem na angaż Aleksandry Daddario). W rzeczywistości, to postać z ogromnym potencjałem, który scenarzyści rozmienili na drobne. I to jeszcze w jakiejś mało popularnej walucie, ponieważ jej całkowity wpływ na fabułę był jak korzystanie z cheetów w grach – nie dajesz rady, to wpisujesz kod ułatwiający rozgrwykę. Tak na chłopski rozum, warto sobie zadać ogólne pytanie: jak zwykli odbiorcy widzą tę postać? Na początku Diana jawi im się jako tajemnicza piękność, pojawiająca się znikąd i uwodząca głównych bohaterów. Chwilę później wskakuje w skąpe wdzianko amazonki, pokazując swoje prawdziwe możliwości, dzięki którym w pojedynkę mogłaby pokonać głównego złego. Natomiast kilka minut dalej, już jako panna Prince, wraca do normalnego życia jakby nic się wcześniej nie stało i odbiera e-maile przez zwykłą skrzynkę pocztową, bez żadnych VPNów i innych zabezpieczeń – w końcu, bo gigantycznej demolce, na pewno nikt się nią z nie interesuje. A skoro już mowa o sprawdzanych przez nią plikach z LexCorpu, to powiedzmy sobie szczerze – kto bez szerszego kontekstu zrozumie pourywane rewelacje na temat innych nadludzi?
Trzy lata temu, gdy miałem okazję dorzucić kilka swoich groszy do internetowego buzz’u na temat produkcji wprowadzającej uniwersum DC/WB na duży ekran, byłem naprawdę zachwycony stroną audio-wizualną filmu o Kal’El’u. Snyder pokazał wtedy, że można ekranizować utwory superbohaterskie w trochę poważniejszym tonie, bez masy kolorów i postaci, które pomimo ciągłej bijatyki, nigdy nie wychodzą poza ramy umownego ratingu PG-13. Ale to było trzy lata temu, gdy Zack umiał jeszcze zachować umiar w swojej pracy. Natomiast po seansie BvSDoJ czułem się troszkę tak, jakbym oglądał kilkadziesiąt osobnych, świetnie nakręconych i zmontowanych ujęć, które niekoniecznie łączą się ze sobą w spójną całość. Co więcej, parę z nich to jakieś autonomiczne wrzutki fabularne, które przez ogrom cięć i prac na etapie montażu, straciły po prostu większy sens.
Ale najgorszym działaniem na rzecz dyskwalifikacji dzieła w tegorocznym wyścigu po tytuł najlepszego filmu z trykociarzami, było wprowadzenie do fabuły ogolonego z kolców Doomsday’a. Przepraszam, źle się wyraziłem – to był klasyczny walkower, który w przypadku tak ważnego dla wytwórni filmu może się odbić poważną czkawką na długie lata. Najwyraźniej nie da się przeskoczyć tzw. fazy wprowadzającej, nad którą konkurencja pracowała kilka lat i poprzez wiele filmów, a już tym bardziej nie wypada sięgać po Asa z rękawa w postaci jednego z najciekawszych badass’ów ze świata DC (wybierając przy okazji najgorszą z propozycji stworzonych przez artystów koncepcyjnych). Wyobraźcie sobie, że w jednym z pierwszych Iron-Man’ów pojawia się tylko przelotnie Ultron i ginie szybciej, niż jesteście to w stanie zauważyć. Czujecie to? No właśnie. Dlatego nie ma sensu jakoś szerzej komentować niniejszego, mocno gorzkiego koktajlu tematycznego z jego wszelkimi głupotkami i dziurami fabularnymi. Zamiast tego lepiej skierować swój wzrok na kolejne produkcje ze studia Warner Bros. Może to właśnie one odczarują złą passę…
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook