X-Men: Apocalypse
Henryk, proszę Cię...
Autor: Owen
filmy
Jeśli są pośród Was rezydenci i czytelnicy z troszkę dłuższym stażem pobytu na Stacji Kosmicznej, to zapewne wiecie, że co jakiś czas przytaczam zabawną historię z mojego dzieciństwa, związaną z kupnem pierwszego amerykańskiego komiksu w niepodległej Polsce, którym był szósty numer Punishera z 1990 roku (oczywiście od TM-Semic).
A nawet jeśli pamiętacie te sentymentalne wypociny, to z pewnością nie zdajecie sobie sprawy z tego, że jednym z kolejnych albumów, które naprawdę zawróciły mi w głowie, była historia nakreślona w marcowym wydaniu serii X-Men z 1992 roku, w której Wolverine próbował uciec z siedziby Hellfire Club. Od tego momentu Rosomak był i jest jednym z moich ulubionych bohaterów współczesnej pop-kultury, przez co filmowa adaptacja przygód całej grupy z wielkim X w nazwie była zawsze wysoko na mojej liście marzeń. Aż w końcu, w 2000 roku doczekałem się realizacji takiego projektu, który nawet po szesnastu latach od premiery wygląda zjadliwie. I choć od tej premiery upłynęło sporo czasu, studio Fox nadal kontynuuje ekspansję uniwersum mutantów, zapraszając do kin na najnowszą odsłonę pt. X-Men: Apocalypse.
Po wydarzeniach z 1973 roku, międzynarodowa opinia publiczna zrozumiała, że permanentna szarpanina z coraz większą liczbą mutantów to walka z wiatrakami, a często zwyczajne igranie z ogniem. Zamiast tego, zaczęto coraz głośniej postulować formę pokojowej koegzystencji, w pełnej zgodzie i z poszanowaniem stron. Tak więc, sytuacja społeczna osób z nietypowymi genami uległa znacznej poprawie, a władze USA przymnęły nawet oko na pełen odmieńców uniwersytet Charlesa Xaviera. Lecz dekada spokoju dobiegła końca wraz z niecodziennym odkryciem w stolicy Egiptu, gdzie podczas eksploracji starożytnego grobowca doszło do przebudzenia nieznanej siły, która wygenerowała potężną anomalię geologiczno-energetyczną. Skutki tego zakłócenia odczuły wszystkie państwa świata, a wychowankowie Profesora X zaczęli coraz mocniej przeżywać dziwny wpływ tych niezrozumiałych ekspozycji, zwracając uwagę starszyzny na problem o niespotykanej dotąd skali.
Jeśli przestudiujemy pięć wcześniejszych filmów z uniwersum Fox-X, to zauważymy dziwną prawidłowość w przypadku budowania napięcia i konfliktów interpersonalnych – bohaterowie zazwyczaj tłuką się między sobą i tylko od czasu do czasu krzyżują swoje rękawice z jakimś większym złoczyńcą. Oczywiście nie liczę solowych filmów z Loganem, bo akurat na nie, jako fan komiksowego Wolverine’a, spuszczam zasłonę milczenia. Nie będę również ukrywał, że taki dobór postaci to dla mnie dosyć dziwna perspektywa, ponieważ cały X-kanon aż kipi od potężnych przeciwników, których można określić jako fabularne samograje. Nie licząc tych, których Brian Singer zdążył już zaprezentować (lub zepsuć), listę otwierają np. Mr. Sinister, Omega Red czy Shi’ar – a to tylko początek worka z nierozpakowanymi prezentami. W tym bałaganie wielką niewiadomą było dla mnie dotychczasowe omijanie sylwetki jednego z ciekawszych demiurgów zła w tym światku – En Sabah Nur’a, znanemu wszem i wobec jako Apocalypse.
Tak naprawdę, pierwszy z mutantów debiutował już w scenie po napisach, wieńczących poprzedni film z omawianej serii. Ale dopiero w najnowszej odsłonie Apokalipsa zaprezentował nam się w pełnej krasie. A przynajmniej próbował, bo wybór do tej roli Oscara Isaac’a jest według mnie totalnym pudłem. Aktor nie ma warunków fizycznych, którymi szczycił się w komiksach ów szaleniec, a na domiar złego, korzysta z bardzo dyskusyjnej charakteryzacji – widok zwykłych oczu Nur’a za każdym razem podnosił mi ciśnienie i wywoływał złość. Tak po cichu liczyłem na angaż Dwayne’a Johnsona lub najbardziej pasującego do tej roli Brain’a Thompsona, ale decycenci wybrali inaczej, tworząc z postaci wyznającej kult siły i wytrzymałości, niebieskiego gościa w super kombinezonie. Skala nieporozumienia rośnie w miarę poznawania intencji głównego złego, bo o ile jego motywacja jest dobrze znana miłośnikom komiksów, to w filmie bywa trochę niejasna.
En Sabah gardzi słabymi (niszcząc źródło ich siły w postaci rakiet), ale nie potrafi klarownie sprecyzować swoich postulatów, mamrocząc coś o silnej rasie, która powinna zdobywać kosmos. Buduje ogromną piramidę na gruzach Kairu i popada w boską giantomanię, niczym oglądany w telewizji Apollo z klasycznego Star Treka, jednczośnie pchając całą ludzkość w ramiona bezmyślnej śmierci. Nawet wybrani przez niego czterej jeźdzcy są tak przypadkowi, że aż trudno w to wszytsko uwierzyć. I o ile wątek z Archangel’em i niektóre apsekty życiorysu Storm można określić jako zbliżone do literackiego pierwowozru, to wciskanie do produkcji postaci Psylocke jest dla mnie już tylko chwytem marketingowym, mającym przyciągnąć do kin męską część widowni. Prawda jest taka, że śliczna Olivia Munn miała więcej do pokazania na instragramowych wrzutkach, gdzie zawzięcie trenowała sztuki walki, niż docelowo w samym filmie. Co gorsza, jej aspiracje i chęć dołączenia do potężnego mutanta są dla mnie średnio zrozumiałe, dlatego ów występ traktuję jako dziwaczną próbę wprowadzenia nowej/starej postaci do odświeżonego uniwersum.
Sprawa komplikuje się dużo bardziej w przypadku ulubieńca fanów, niejakiego Erica Lenshera, znanego szerzej jako Magneto. Już od czasu First Class jestem fanem właśnie tej interpretacji aktorskiej niezwykłego bohatera, ale po obejrzeniu najnowszego dzieła 20th Centruy Fox mam wrażenie, że scenarzyści nie mają pomysłu, co zrobić z wyeksploatowaną postacią i podobnie jak konkurencyjnego Iron-Man’a, wciskają ją do każdego filmu, jako swoiste enfant terrible całej braci z genomem X. Najwyższy czas dać Ericowi jego Genoshę i odsunąć go na drugi plan, tworząc miejsce dla młodszych mutantów, których naucza i którym przewodzi Charles Xavier. A wierzcie mi, jest w kim wybierać, bowiem w dziele Singera pojawiało się kilka młodych twarzy, będącym swoistym restartem kilku wątków. Co prawda, nie przepadam za Sofie Turner, ale akurat w duecie z Tye Sheridanem, jako młodociani Jean i Scott wypadli całkiem przekonująco. Jeszcze lepiej wyszła młoda wersja Nightcrawlera, którą odegrał Kodi Smit-McPhee – widok modlącego się diabła może rozbawić chyba każdego. Szkoda tylko małej roli Lany Condor jako Jubilee, choć liczę na rozwinięcie tej postaci w kolejnym filmie, osadzonym w kolorowych latach 90′.
Na szczęście, coraz bardziej napiętą sytuację sukcesywnie rozluźniał świetny Quicksilver, który po raz kolejny udowodnił szerszemu gronu odbiorców, jak wielki fun można czerpać z posiadania nadludzkich mocy. Stawiam kufelek piwa temu, kto się choć raz nie uśmiechnął w scenie z wybuchem. I co ciekawe, pomimo młodzieżowego humoru, w kluczowym momencie ostatniego aktu, młody bohater zrezygnował z ważnego wyznania, które mogłoby przekreślić szanse na wygranie ostatecznego starcia. Zaimponowała mi taka dojrzałość naczelnego luzaka w świecie X-ów i chciałbym go oglądać w innych filmach, nawet gdyby to miało być tylko malutkie cameo. Może nie do końca takie, jakie zaliczył Blob (choć miło było zobaczyć jego poobijaną sylwetkę), a już na pewno nie to, które można przypisać Loganowi, ponieważ jego występ uważam za najgorszą część filmu. Pewnie zapytacie teraz ze zdziwieniem: dlaczego? Ano dlatego, że Weapon X Barrego Windsor Smitha to jedna z najlepszych historii komiksowych wszechczasów, z trudną fabułą, świetnie budowanym napięciem i brutalnymi kadrami, które zasługują na osobny film z kategorią wiekową R. A tu ciach-prach, Wolvi pobiegał sobie trochę po korytarzu i ostatecznie uciekł w dzicz dzięki interwencji młodych kadetów. Takie bezsensowne marnowanie potencjału, ot co.
Równie dyskusyjny i szeroko komentowany był cały proces tworzenia filmu, począwszy od adaptacji poszczególnych materiałów źródłowych, poprzez kręcenie ujęć, aż po efekty specjalne, które wymagały ogromnej pracy specjalistów od postprodukcji i CGI. Z jednej strony cieszy mnie tak ogromne zaufanie wobec fanów i ich opinii jeszcze na etapie kreacji dzieła. Ale to również niepokojący sygnał, że można coś zaaranżować w przypadkowy sposób, a potem poprawiać w nieskończoność, byle tylko produkt końcowy mógł się dobrze sprzedać. Dlatego mam bardzo mieszane uczucia wobec najnowszej odsłony przygód X-Ludzi. Czuję, że scenarzyści próbują posklejać z kilku wcześniejszych filmów spójne uniwersum z ewentualnymi, nowymi wątkami – co jest akurat plusem. Ale dostrzegam też coraz większe zmęczenie materiału wyjściowego; bazowanie cały czas na tych samych postaciach, wybiórcze ekranizowanie poszczególnych historii i unikanie większych założeń konceptualnych, zaplanowanych na kilka produkcji do przodu. A szkoda, bo w przypadku istniejącego najdłużej uniwersum filmowego z superbohaterami chciałbym wiedzieć, co się jeszcze wydarzy i gdzie nas zabiorą twórcy podczas kolejnej przygody. Czas na coś nowego i świeżego; wszak od Apokalipsy w Pruszkowie minęło według kalendarza ponad 30 lat…
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook