Vreckless Vrestlers
Łukasz Kowalczuk
Autor: Paweł Gregorczyk
komiksy
Różne książki w życiu czytałem, najmroczniejsze i najbardziej zakręcone komiksy też poznałem. I gdy wydawało mi się, że już nic mnie nie zaskoczy, to jednak na polskiej scenie komiksu pojawił się ktoś, komu się to udało.
Mam nadzieję, że nie muszę nikomu przedstawiać Łukasza Kowalczuka, na którego twórczość trafiłem poprzez nieistniejący już portal o rzeczach najgorszych, czyli nieodżałowany Szlam. Potem był profil na fejsie o wdzięcznej nazwie Nienawidzę Ludzi, a chwilę później totalna fascynacja kreską polskiego mistrza trashu. I w efekcie, dzięki uprzejmości dobrych ludzi z Kultury Gniewu, miałem okazję przeczytać (choć nie wiem, czy to jest najlepsze określenie) najnowszy album spod ręki Łukasza, zatytułowany Vreckless Vrestlers. A żeby dodać całej sprawie pikanterii, o wydawnictwie postanowił dla Was napisać inny, równie interesujący człowiek – Paweł Gregorczyk, znany z nieszablonowych publikacji na łamach świetnego bloga Thousand Hi-Fives. Sprawdźcie, co w ramach debiutu na pokładzie Stacji chciał powiedzieć o komiksowych Wrestlerach:
Prace Łukasza wszyscy znamy. Vreckless Vrestlers to kwintesencja wesołej młócki, po której nie sposób nie zerwać z klaty koszuliny i – parafrazując zapomnianego rycerza rap sceny, biegać po mieście, napierda*** kopy rękami w drzewa. Tym razem doczekasz się tematycznego rozrzutu jaki mógłby zdarzyć się przy okazji nuklearnej apokalipsy. Ale do rzeczy.
Znajdujesz się w przyciemnionym pomieszczeniu. Jedyne światło, jakie dostaje się do środka, wyziera spomiędzy na wpół zasłoniętych żaluzji. Mrużysz oczy, bo wiązka światła pada Ci wprost na oczy. Obracasz się w skórzanym fotelu lustrując miejsce, w którym się znalazłeś. Jest małe, wypełnione trofeami i dymem z cygar. Ten zapach wsiąkł w ściany i stał się jednością z odchodzącą tu i ówdzie farbą. Przed tobą stoi szerokie biurko, najprawdopodobniej robione na zamówienie, bo nikt hurtowo nie graweruje blatów swoimi inicjałami. Na biurku leży katalog lub broszura. Jeszcze nie wiesz, bo nie zaglądałeś, ale prędzej czy później to zrobisz. Wstajesz i robisz koło wokół pomieszczenia. Następnie siadasz, po czym wstajesz. Siadasz i wstajesz.
Rozpiera Cię energia i czujesz rosnący dreszczyk emocji. Wiesz, że niedługo zjawi się ktoś, przed kim będziesz musiał udowodnić, że jesteś najlepszy w tym co robisz. Co robisz? Używasz swojej siły. Konkretniej? Walczysz. Życie to walka, walka to sława, sława to życie. Koło się zamyka. To nieprzerwana kolej rzeczy, która trwa od zarania dziejów i będzie trwać dopóki nie zgasną wszystkie gwiazdy. Ty jednak wiesz, że tylko jedna gwiazda się liczy. Ty. Twój zawód: Wrestler.
Rozmarzyłeś się i wracasz na Ziemię. Oczywiście nie dosłownie. Jesteś na Excelsior, mekce zapaśników. Wiesz o tym, bo tak mówił tajemniczy jegomość w okularach. Wybrał Cię, bo widzi w Tobie potencjał do zdobycia pasa mistrza. Co to dla Ciebie? Masz za sobą tyle tytułów, że nie sposób zliczyć ich na palcach jednej, drugiej, trzeciej… piątej reki. Sięgasz w końcu po tom leżący na biurku. To katalog obrazujący zawodników poprzedniej edycji, przebieg 59 mistrzostw. Rzucasz okiem na pierwszą stronę. To właśnie ten gość Cię zwerbował, The Manager.
Vrestlerzy walczą, nie gadają!
Przytakujesz głową, gdy samotna łza spływa Ci po policzku (jedna z wielu, ale jeszcze o tym nie wiesz). Można pisać elaboraty, można pisać eseje, można się rozwodzić i tonąć w słowach, ale nic nie podsumuje lepiej zapasów, a zwłaszcza VV, niż ponadczasowe slogany: życie to walka. Hustle, Loyalty, Respect. Kolejna sprawa z którą się zgadasz: Jedna zasada – żadnych zasad. Pas VV to nie przelewki, przekartkowując tom widzisz ile poświęcenia trzeba włożyć, by go zdobyć. Ośmiu zawodników brało się za bary w poprzedniej edycji i od razu znalazłeś swojego faworyta. To brodaty wojownik Walhalli. Nie, zaraz, to wojowniczka – Barbarica. Salutujesz Vegan Catu za jego przekonania (tutaj spłynęła druga samotna łza). Rozpoznajesz jednego z kibiców Arki Gdynia – zabawne, że przyozdobili go na zielono.
Właśnie, kolor zielony. Spoglądasz na swoje frotki i dżokejkę. Zielone. Czujesz, że to dobry omen na przyszłość. Jednocześnie zdajesz sobie sprawę, że użycie prawdziwej palety kolorów wiązałoby się na dobrą sprawę z wrzuceniem książki do basenu z krwią. Kolor zielony reprezentuje nadzieję; gdyby użyć koloru krwi to po pierwszych stronach można by przejść na wegetarianizm lub łapać zadyszkę – przemocy jest tyle, co w dobrym filmie ze Stevenem Seagalem i jest ona tak plastyczna jak zestawy ciastoliny Play Doh.
Kronikarz poprzednich mistrzostw, Kowalczuk Łukasz, dołożył wszelkich starań by rzetelnie i realistycznie zobrazować wszystkie wydarzenia. Warto też wspomnieć, że Manager przetransportował go z Ziemi prosto z przełomu lat 80. I 90. Czujesz zapach nostalgii w oparach unoszących się z otwartych stronic. Zróżnicowania zawodników nie powstydziłby się żaden szalony umysł napędzający szare komórki koktajlami z oranżady w proszku, żetonami z automatów do gier i esencji piątkowych telewizyjnych hitów. Dość powiedzieć, że ból i agonia, przewijające się przez strony, są porównywalne z rozmagnetyzowaniem VHS z sobotnimi Motomyszami z Marsa w przekładzie Tomasza Knapika.
Rozczłonkowywanie – i nie masz tutaj na myśli masowego wypisywania się z kółka literackiego – czujesz w, no, członkach. Całe szczęście, oddychasz z ulgą, gdy pomiędzy pojedynkami znajdujesz czas na inny rodzaj wysiłku, z którego nie każdy zdaje sobie sprawę – łamigłówki. Ocierasz pot z czoła i lekko drżącą ręką kartkujesz zbiór na koniec, by nacieszyć oko informacjami od sponsorów – plakaty z kolejnych pojedynków (w formie okładek), Hall of Fame, na którym planujesz się znaleźć po tegorocznych mistrzostwach, kapsle, figurki i fasola – zacierasz ręce na myśl, gdy Twoja franczyza się o nie poszerzy. Zamykasz katalog i ważysz go dłoniach. Dobrze wydany z solidną okładką z wkładkami, kartki grube jak Twoje bice. Ta Kultura Gniewu dostaje dużo hajsu od Managera, skoro stać ich na tak dobrze zrobione wydanie (trzecia samotna łza spłynęła Ci z oka). W końcu do pokoju wchodzi wyczekiwany gość w okularach.
– Już czas – mówi poprawiając sygnety na rękach.
– Czemu ja, Managerze? – pytasz poprawiając daszek.
– Cóż, Hulk Hogan zrezygnował po tych Ziemskich kontrowersjach, a Stardust dostał strzała w kolano – jeżeli czaisz o czym mówię – tutaj Manager mrugnął okiem. A przynajmniej tak Ci się wydaje, bo jego oczy przysłaniają ciemne okulary – poczułeś tylko podmuch zamykanej powieki.
– Wygram to – mówisz idąc do drzwi prowadzących na ring
– Próbuj. W końcu jesteś John Cena – Manager klepnął Cię w ramię.
– Nie zobaczą mnie, to mój czas – Ruszyłeś po pas w 60. mistrzostwach Vreckless Vrestlers.
Powodzenia!
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook