Top 7 filmów z 2015 roku
Subiektywne zestawienie najlepszych filmów z gatunku Sci-Fi
Autor: Owen
filmy
Autor: Owen
filmy
Koniec roku kalendarzowego to najlepszy okres na refleksję, chwilową pauzę i podsumowanie swojej dotychczasowej pracy. To również czas medialnych zestawień i rekomendacji, oceniających działania innych i odzwierciedlających gusta wszelkiej maści redaktorów, a także – lub może przede wszystkim – samych fanów.
W oczach wielu publicystów to wyjątkowy moment głównie dlatego, iż dzięki ich zaangażowaniu, konkretne pozycje wynoszone są do rangi arcydzieła, a inne spychane w otchłań kiczu i pulpy. Lecz trzeba przy tym pamiętać, że nie zawsze sukces kasowy idzie w parze z oryginalnością i świeżością, dlatego podczas konsumowania pop-kulturalnych dóbr warto zachowywać zdrowy rozsądek i nie dawać się zbytnio ponosić emocjom jedynie dlatego, że cały świat podążą bezrefleksyjnie za jakimś trendem. Trzeba mieć swoje zdanie, bo tylko w taki sposób człowiek jest w stanie odkryć własne preferencje, kształtujące gust i dobry smak.
Tym samym, chciałbym rozpocząć cykl podsumowań mijającego sezonu, oparty głównie na produkcjach filmowych w klimacie Fantastyki Naukowej i kilku innych, powiązanych z nią kategoriach. Nie mogę w tym miejscu umieścić literatury i komiksu, ponieważ – choć jestem ogromnym fanem tychże dziedzin kultury i korzystam z nich na miarę swoich możliwości – bywam również osobą nader aktywną zawodowo, przez co niezwykle trudno mi wygospodarować wystarczającą ilość czasu, by pochłaniać wszystkie nowości w dostatecznym stopniu na sporządzanie takich list. A chciałbym zachować w swoich opisach maksymalny poziom rzetelności. Nie będę również umieszczał podsumowań z playlistami muzycznymi, ponieważ każdy lubi słuchać czegoś innego, a z kosmosem i geek tematyką może się kojarzyć dosłownie wszystko.
Toteż chcę się z Wami podzielić subiektywnym zestawieniem najciekawszych projektów filmowych z mijającego sezonu, które w jakiś szczególny sposób poruszyły moje serce. W żadnym wypadku nie będzie to lista bazująca na wszelkich listach typu box office – jeśli śledzicie wypowiedzi na Stacji, to doskonale wiecie, że na łamach tego bloga nikt nie słodzi tylko dla zasady. Wprost przeciwnie – od szumnie zapowiadanych i ogólnie lubianych produkcji z wielkim zapleczem wymagam zazwyczaj więcej, niż od projektów niezależnych. I jakoś tak się w tym roku złożyło, że to właśnie ta druga grupa filmów zdeklasowała na mojej prywatnej liście rzekomych faworytów. Jako ciekawostkę mogę napisać, że pierwotnie planowałem aż trzy osobne wpisy dla każdej z kategorii, z dodatkowym zbiorem tzw. zwyklaków, które ani mnie nie porwały, ani też całkowicie nie rozczarowały. Ale ostatecznie zrezygnowałem z takiego założenia, typując siedem pozycji anglojęzycznych. Dla produkcji azjatyckich przygotuję osobny temat.
Być może dla wielu osób będzie to pierwsze zaskoczenie na tegorocznej top liście Stacji. Bo jak tak można? Zamiast wszystkich komiksowych bijatyk i kosmicznych franczyz przez wielkie F, proponuję na – pierwszy rzut oka – monotonny i niemiłosiernie nudny film ze stoicko spokojnym Schwarzenegger’em w roli głównej? Tajemnicze i nieco zaskakujące dzieło z facetem, który w latach 80 samodzielnie demolował całą dżunglę, albo prał na kwaśne jabłko Predatora (co nawet Batmanowi przyszło z ogromnym trudem i tylko dzięki specjalnej zbroi)? Ano tak! I powiem Wam szczerze, że kino gatunkowe, powiązane z szeroko rozumianą tematyką Zombi potrzebowało właśnie takiego obrazu – spokojnego, nastawionego przede wszystkim na emocje oraz relacje interpersonalne i opierającego swój szkielet fabularny na całej masie niedopowiedzeń.
Ogromnym atutem wspomnianej produkcji jest próba ukazania skomplikowanych relacji w rodzinie, która musi podjąć ryzyko i trud doprowadzenia śmiertelnie chorej osoby do szczęśliwego i akceptowalnego przez nią finału swojego życia. Kosztem wielu osobistych wyrzeczeń i społecznego ostracyzmu, który będzie się stopniowo nasilał z upływem czasu, przybierając w pewnym momencie formę otwartej agresji. Dlatego nie jest to absolutnie dzieło dla fanatyków super szybkiej narracji, w której historia pędzi na złamanie karku, a raczej danie dla koneserów egzystencjalnego kina post-apokaliptycznego. Dodam, że osadzonego w świetnie dobranej scenerii i okraszonego bardzo dobrą oprawą audiowizualną.
Na pierwszy rzut można zaryzykować stwierdzenie, że oto po obejrzeniu zapowiedzi objawił nam się kolejny przedstawiciel fantastycznego kina gore. I rzeczywiście, bazując tylko na trailerze, można się niezdrowo rozpędzić z oceną, klasyfikując fragmenty tego filmu jako nawiązania do klasyki gatunku, jednak w rzeczywistości byłoby ogromne uproszczenie. Bo tak naprawdę obraz wyreżyserowany przez Shane’a Abbessa to bardzo ciekawa wizja świata przyszłości, gdzie rozwój technologiczny i sytuacja geopolityczna wymusiły na stróżach prawa niekonwencjonalne metody działania, wśród których jest m.in. świeżo odkryta teleportacja, nader często wykorzystywana przez wojsko. I jak nietrudno zgadnąć, czasowe rozszczepianie cząsteczek zaczyna budzić coraz większy niepokój, nawet wśród żołnierzy, takich jak Whit Carmichael, który wraz ze swoim oddziałem został wysłany na pozaziemską placówkę, gdzie po jakimś czasie wszyscy przepadli bez echa.
A że osadzona na peryferiach galaktyki placówka może mieć znaczenie strategiczne pod względem surowcowym, to do poszukiwania pechowych żołnierzy zostaje wysłane kolejne, także uzbrojone po zęby komando. Lecz to dopiero początek makabrycznej historii z bardzo ciekawych zakończeniem, będącym niewątpliwie ogromnym atutem tego dzieła. Pragnę zauważyć, że stworzenie czegoś nowego i oryginalnego w klimacie np. Dead Space’a wydawało się mało prawdopodobne, a tu taka miła niespodzianka. I to jeszcze w kontekście kina niezależnego. Nie jest to absolutnie jakieś kamień milowy dla całego gatunku, ale mogę napisać z czystym sumieniem, że mnie Infini pozytywnie zaskoczyło.
Kolejne miejsce na subiektywnej liście przebojów zajmuje bardzo ascetyczna produkcja z filozoficzno-teologicznym wydźwiękiem, będąca luźną interpretacją książki pt. Z for Zacharia, napisanej w 1974 roku przez Roberta C. O’Briena i zekranizowanej (po raz pierwszy) dekadę później przez Anthonego Garnera, w ramach serii Play for Today, tworzonej w tamtych latach dla telewizji BBC. Akcja utworu została osadzona w niedalekiej przyszłości. W wyniku bliżej nieznanej katastrofy prawie cała powierzchnia Ziemi poddana została śmiercionośnemu promieniowaniu. Ludzkość uległa zagładzie. W jedynym nieskażonym rejonie o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych przetrwało dwoje nieznajomych, którzy próbują odbudować swój dawny świat. Uczą się funkcjonować w nowych warunkach, zbliżają się do siebie.
Gdy wydaje się, że mają przed sobą przyszłość, w okolicy pojawia się ten trzeci. Nie wiadomo skąd przybył, ani jak przetrwał. Zachowuje się przyjaźnie, ale widać, że coś ukrywa. Między mężczyznami zaczyna się rywalizacja o kobietę, która wkrótce przeradza się w agresję… Ta pasjonująca, choć bardzo spokojnie rozwijająca się historia, jest doskonałym studium psychologicznym relacji trzech totalnie odmiennych sylwetek ludzi, którzy kierują się w swoim życiu diametralnie różnymi dyrektywami i wspólnymi siłami muszą przetrwać w realiach bez taryfy ulgowej. Czy etos nauki przezwycięży romantyzm? A może racjonalizm zostanie pochłonięty przez radykalizm? Tego dowiecie się już bezpośrednio z seansu.
O czym traktuje Air? O próbie przetrwania w świecie, którego już w rzeczywistości już nie ma. O relacji ludzi uwięzionych w podziemnym bunkrze. O ludzkich potrzebach i dewiacjach. Itd. itp. Ale wierzcie mi – te krótkie myśli nie oddają przesłania dzieła. Więc w telegraficznym skrócie – przygodę rozpoczynamy od śledzenia niezwykle powolnej procedury wybudzania dwójki techników, którzy będą musieli wykonać rutynowy przegląd wszystkich instalacji w obiekcie, a także dokonać ewentualnych napraw przestarzałej infrastruktury. I choć krewki Bauer i spokojny Carthright współpracują ze sobą już od bardzo dawna, to wydarzenia z aktualnej warty wywrócą do góry nogami ich dotychczasowe relacje. Surowe wnętrza, całkowita izolacja i wszechogarniające poczucie osaczenia zaczynają wpływać destrukcyjnie na psychikę bohaterów, którzy sukcesywnie brną w coraz dziwniejsze sytuacje i zaczynają z czasem popadać w obłęd.
W pewnym momencie dochodzi jeszcze do plastycznego zatarcia granicy pomiędzy typowo neurologicznymi projekcjami, a czynnikami paranormalnymi, przez co trudno odróżnić prawdę od fikcji. Tym bardziej, że twórcy nie dopowiadają wielu kwestii, nie próbują tłumaczyć kontekstu, zrzucając ciężar interpretacji na barki widza. Nic w tym filmie nie jest oczywiste i proste do wyjaśnienia. A każde, nawet najbardziej absurdalne zachowanie ma jakieś podłoże, którego nie znamy. Być może uciekający czas i coraz mniejsza ilość tlenu podkręciły klaustrofobiczne fobie obu bohaterów, pchając ich w coraz większe tarapaty.
Reasumując, mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że twórcy Air zrobili coś mocno zakręconego i ryzykownego. Odeszli od panujących dzisiaj standardów w fantastycznym kinie rozrywkowym, proponując widowisko niezwykle ascetyczne, brudne i duszne, podsycane prastarymi lękami, unurzanymi w jakimś pierwotnym instynkcie przetrwania. Jednocześnie, nie próbowali odpowiedzieć na dwa zasadnicze pytania: ile jest warte ludzkie życie i czy egzystencja danej jednostki może być więcej warta od bytu innej? Dokładnie tak, jakby bazowanie na niewiedzy było jakąś integralną częścią tego obrazu. Ale w końcu, to raczej ambitne kino dla wymagających, a nie typowy, wakacyjny blockbuster z milionem trailerów. Więc jeśli cenisz swój gust i masz ochotę na awangardowy projekt, to najnowsza produkcja Christiana Cantamessa jest właśnie dla Ciebie.
Muszę się do czegoś przyznać: gdy skończyłem czytać ostatnią stronę Marsjanina Andy’ego Weira, to oprócz wielkiego zaskoczenia oraz sentymentalnej łezki w oku, odniosłem również wrażenie, że oto miałem do czynienia z gotowym scenariuszem dla kinowego blockbustera z prawdziwego zdarzenia. I wiecie co? Muszę chyba zacząć grać w Totka, bo intuicja mnie nie zawiodła. Niebawem po tym, jak odłożyłem tę fantastyczną książkę na półkę, w mediach zaczęła krążyć informacja, że sam Ridley Scott chce się podjąć adaptacji, do której scenariusz napiszą dwaj autorzy: dobrze znany w Hollywood scenarzysta Drew Goddard i sam Weir. A żeby było śmieszniej, w rolę niezwykle pozytywnego astronauty ma się wcielić obeznany z kosmicznymi problemami Matt Damon.
Marsjanin to absorbująca i bardzo ładnie wydana pozycja, od której naprawdę trudno się oderwać, nawet pomimo kilku monotonnych rozdziałów, naszpikowanych futurystyczną terminologią. Weir przedstawia bardzo realistyczny scenariusz wydarzeń, jednocześnie nie zamęczając odbiorcy encyklopedią pojęć i zależności, tłumacząc klarownie każdy aspekt życia Marka Watneya. Lecz działania w obrębie 10 muzy rządzą się zazwyczaj innymi prawami, dlatego interesującą historię trzeba było delikatnie przekomponować i zrezygnować z niepotrzebnych dłużyzn, które mogłyby niepotrzebnie przeciągnąć w czasie ten i tak dosyć długi epizod z życia marsjańskiego rozbitka. W efekcie, powstał obraz niezwykle dobrze zaplanowany i przy okazji świetnie zaprezentowany.
A skoro mowa o jakości realizacji, to wypada naprawdę pochwalić wszystkich ludzi odpowiedzialnych za wizualną stronę tego dzieła, bo choć wiele scen było kręconych w ogromnym studio, z użyciem green screenu, to całość wygląda wiarygodnie i chyba nie skłamię pisząc, że momentami jest to po prostu piękny wizualnie para-dokument. Niestety, w przeciwieństwie do równie pięknej, acz niezwykle głupiej Grawitacji. W trakcie seansu będziemy mieli okazję poczuć na własnej skórze to, jak mogłyby wyglądać interaktywne lekcje fizyki i chemii, podrasowane żartami nauczyciela – kto się nie śmiał z dymiącego się Watney’a, ręka w górę. I to jest właśnie chyba największy atut wizji Andy’ego, zarówno w odniesieniu do literackiego pierwowzoru i jego późniejszej ekranizacji.
Zaszczytne miejsce na drugim stopniu podium przypadło Szalonemu Maxowi, którego do życia przywrócił (na szczęście) jego twórca, George Miller. Niemłody już reżyser dokonał czegoś niezwykłego, bo na przekór wszystkim aktywistom i miłośnikom trendu na restarty i wznowienia klasycznych serii, też opowiedział historię Rockatansky’ego na nowo, ale po swojemu i z siłą równą bombie atomowej! Trudno jakoś racjonalnie opisać wrażenia z tego seansu, bo tak naprawdę przez dwie godziny siedziałem jak na szpilkach i gdyby się tak dało, to najchętniej wskoczyłbym na ekran i dołączył do grona bohaterów. A co mnie tak naprawdę w tym filmie urzekło? Nie będę w tej kwestii chyba zbyt oryginalny, gdy napiszę że: nastawiona na czystą akcję fabuła, a także jakość, ilość oraz sposób podania całej kompozycji pod względem efektów specjalnych. I chyba muszę to wyartykułować wprost: oprawa audiowizualna nowego Maxa to istna perełka, jakiej próżno szukać w innych utworach o podobnej tematyce, toteż żarty o fali samobójstw pośród zazdrosnych reżyserskich wannabe’s, nabierają w tym kontekście nowego znaczenia.
No bo jakże inaczej skomentować sytuację, w której niemal siedemdziesięcioletni facet pokazał wszystkim aspirującym autorom, jak się tworzy prawdziwe kino sensacyjne, naszpikowane taką ilością tradycyjnych sztuczek kaskaderskich i tak bardzo trzymających w napięciu scen akcji, że statystyczny odbiorca wyjdzie z kina pokieraszowany mentalnie, z odciskami na spiętych od zaciskania dłoniach? Jak wytłumaczyć tak olbrzymie zaplecze w postaci stu trzydziestu fantastycznie przebudowanych pojazdów (z których połowa została zniszczona podczas zdjęć), setek fikuśnie ucharakteryzowanych statystów i obecności na planie akrobatów z Cirque de Soleil? Gdzie się w tym szaleństwie podział zdrowy rozsądek i sensowny budżet? Wyobraźcie sobie, że włodarze z Warner Bros byli faktycznie zachwyceni materiałami demo, więc dołożyli Millerowi jeszcze trochę dolarów do ogólnej puli na dokrętki i efekty CGI, które dodatkowo dopieściły produkcję.
Czy gdyby Google ogłosiło nagle, że pracuje nad swoim modelem Avy lub co gorsza, że ma już gotowy prototyp, to jako aktywni użytkownicy współczesnych technologii, bylibyśmy jakoś bardzo zdziwieni? Zaskoczeni na pewno, ale wiedząc o zapędach internetowego hegemona, a także o jego niedawnych zakupach (z Boston Dynamics włącznie), możemy się jedynie domyślać, co knują panowie Page i Brin. Dlatego w przypadku rozprawy nad najnowszym projektem Alexa Garlanda bardzo ważne są jego słowa poprzedzające premierę i dotyczące sytuacji przedstawionej w filmie jako czegoś, co dzieje się 10 minut przed obecną rzeczywistością. Bo Ex Machina to film niezwykły, zarówno pod względem percepcyjnym, jak i narracyjnym, ale przede wszystkim na płaszczyźnie opowiadanej historii, którą wypada potraktować jako swoiste ostrzeżenie.
A leci to mnie więcej tak: młody informatyk Caleb wygrywa firmowy konkurs i na tydzień trafia do ściśle tajnego, aczkolwiek niezwykle malowniczego laboratorium na jednym z norweskich lodowców, w którym pracuje szef firmy – Nathan. Caleb poznaje w nim piękną Avę – pierwszą na świecie zaawansowaną sztuczną inteligencję pod postacią kobiety. Ava jest wynikiem eksperymentu Nathana; czuje, myśli, wzrusza się i boi o własną przyszłość. Zadaniem młodego programisty będzie przeprowadzenie testu Turinga, który ma docelowo potwierdzić tezę o niezwykle empatycznym rozwoju SI lub ją obalić. Jednak nie wie, że sam jest częścią szeroko zakrojonego eksperymentu, który ma sprawdzić, jak na postać Avy zareaguje przeciętny człowiek.
Jeśli prześledzimy ilość zależności i nawiązań, jakie scenarzyści zdołali wpleść w fabułę obrazu, to nie pozostaje nic innego, niż tylko owacja na stojąco zaraz po zakończeniu seansu. Żeby nie pozostać gołosłownym, przytoczę tylko te najważniejsze, czyli konceptualne odniesienia do sztuki pt. Burza Williama Sheakspear’a, wizualne referencje do kolorowych kadrów Kubricka, pasujące kontekstowo cytaty z Opennheimer’a, odwołania do Platona, mitycznego Prometeusza czy postaci biblijnych, których imiona zresztą noszą główni bohaterowie. A to tylko ułamek tego, w co udało się opakować tą satysfakcjonującą merytorycznie rozprawę naukową, z testami Turinga i Prawa Robotyki Asimova w tle. Całość poparta świetnym aktorstwem i doskonałą oprawą audio-wizualną. Czego chcieć więcej? Bezapelacyjny i w pełni zasłużony numer jeden w tegorocznym zestawieniu!
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook