Terminator: Genisys
All'be Back...Maybe...
Autor: Owen
filmy
Niedawno miałem okazję przeczytać ciekawą opinię na temat tego, jak kolejne pokolenia postrzegają magię dzieciństwa i w jaki sposób argumentują wyższość swoich racji. Czym w ogóle jest ta magia i jak ją zdefiniować?
Tak naprawdę, trudno przyjąć jakaś sztywną definicję takiego zagadnienia, bo dla każdego człowieka będzie to raczej zestaw jakichś pozytywnych zjawisk i mediów, których doświadczył w okresie dojrzewania. A że ów zestaw to najczęściej miks przypadkowych wydarzeń, to jakakolwiek bijatyka słowna na temat wyższości danego zestawienia (nad innym) jest zwyczajnie bez sensu. Co nie zmienia faktu, że wielu ludzi komponuje subiektywne listy ulubionych tytułów i dzieli się swoją nostalgią z innymi, równie zafascynowanymi sympatykami tematyki retro.
Jak już wielokrotnie wspominałem, moją sentymentalną top listę współtworzy kilka tytułów z przełomu lat 80 i 90, które jako berbeć miałem okazję obejrzeć w kinie studyjnym mojego taty. Batman, Conan, czy Ghostbusters to tylko kilka pierwszych szlagierów z całego zbioru ówczesnych blockbusterów, które w jakimś stopniu ukształtowały moją wyobraźnię. Ale niczego nie wspominam tak entuzjastycznie, jak drugiej części przygód złego robota o twarzy Arnolda Schwarzenegger’a, który nosił rocko-harleyowe wdzianko i w rytmie hitu George’a Thorogooda, biegał tam i nazad za bogu ducha winną Sarą Connor. Dzisiaj taka skala ekscytacji może się wydawać nieco śmieszna, lecz te dwadzieścia parę lat temu film Jamesa Camerona dosłownie rozsadzał mózgi małolatów – pod każdym względem. Jednak od debiutu tego dzieła minęło prawie ćwierćwiecze, dlatego warto zadać sobie pytanie: czy kolejna z kontynuacji, zatytułowana tajemniczo Terminator: Genisys przerwie pasmo ostatnich niepowiedzeń, czy też pogrąży markę całkowicie?
Po długiej i męczącej walce w latach 80-tych XX wieku, żołnierzom z przyszłości nie udało się powstrzymać śmiertelnie niebezpiecznej sztucznej inteligencji, która w 1997 roku doprowadziła do globalnej katastrofy, zabijając niemal wszystkie żyjący istoty na planecie. I choć od zagłady ludzkości minęły już 32 lata, to Skynet nadal nie rozstrzygnął problemu związanego z ruchem oporu, reprezentowanym przez ostatnie skupiska cywilizacji człowieka. Wysyłane w przeszłość Terminatory nie zdołały zabić Sary Connor i jej syna, będącego – według pętli czasu – późniejszym liderem powstania i duchowym przywódcą ludzi. Dlatego w 2029 roku, czyli pod koniec wyniszczającej wojny, dojrzały i doświadczony weteran dowodzi szturmem na jeden z najważniejszych bastionów mechanicznego hegemona, czyli obiekt zawierający maszynę pozwalającą na wysyłanie w przeszłość istot z organiczną powłoką.
Zwycięstwo przychodzi nieoczekiwanie, gdy oddział w innym mieście niszczy infrastrukturę zasilającą struktury Skynetu. Wtedy John i jego najwierniejsi kamraci docierają do potężnej kopuły z wehikułem czasu i po krótkiej, acz patetycznej przemowie, wysyłają w przeszłość Kyle’a Reesa z rozkazem bezwzględnej ochrony matki Connora. Ale w trakcie transferu dochodzi do małego zamieszania, podczas którego ujawnia się nowa generacja mechanicznego zabójcy, a wytransferowany do 1984 roku młody żołnierz zahacza po drodze o jakieś inne continuum czasoprzestrzenne, z którego pobiera swoje nierealne wspomnienia. I jakby tych zawirowań było mało, na miejscu lądowania okazuje się, że wbrew informacjom od swojego dowódcy, Sara już od dziecka zmaga się z Terminatorami, a gwarantem jej przeżycia jest przerobiony Terminator T-800 ze starzejącą się powłoką, który dotarł na miejsce już w połowie lat 70. Ale problemem Kyle’a będzie najpierw płynny zabójca z oznaczeniem T-1000, który pojawi się dużo wcześniej, niż wszyscy zakładali i zaatakuje wojaka niemal od razu po dotarciu do Los Angeles, gdy w międzyczasie w/w Pops będzie próbował zutylizować swojego sobowtóra, wysłanego w przeszłość na początku filmu przez Skynet…uff…tak jakby…albo jakoś tak…
…dawno nie czułem się tak skołowany zaraz po seansie filmu, który aspiruje do miana jakiejkolwiek kontynuacji. Bo gdyby to było rozwinięcie jakiegoś młodzieżowego blockbustera, kierowanego stricte na rynek DVD, to pewnie nie odezwałbym się słowem. Ale ludzie! Na Voltrona z Deimosem! Omawiamy Terminatora – jedną z najważniejszych marek kina fantastycznego! Serię mającą ogromny wpływ na rozwój całego kanonu! Nie można sobie od tak podejmować tematu, który od od kilku lat tonie wizerunkowo i wymaga naprawdę sprytnego podejścia w kwestii odświeżenia. Co więcej, po prostu nie wypada wplatać do wykreowanego świata czynników, które zaburzają jego funkcjonowanie. Tu trzeba gruntownej pracy u podstaw, by wyciągnąć całą miodność zjawiska ponownie na powierzchnię percepcji.
Więc co zrobili aktualni producenci? Ano postanowili wymieszać ze sobą znane i lubiane motywy, dodając do tego szczyptę nowości. Pomysł zacny i przy odrobinie wyczucia, będący potencjalnym kołem ratunkowym dla styranej kilkoma błędnymi posunięciami serii. A przy okazji dający szerokie pole do popisu scenarzystom chcącym rozwijać pierwotną historię. Niestety, nie tym razem, ponieważ wszystkiego jest w tym dziele po prostu za dużo, łącznie z naiwnymi wątkami, których nie da się w żaden sposób powiązać z dotychczasowym uniwersum. Konia z rzędem temu, kto w klarowny sposób wyjaśni obecność rzekomo pierwszego T-800 już w roku 1975? Skąd wiekowy Terminator wiedział już w 1984 roku, jak pokonać płynnego T-1000, skoro w w filmie Camerona spotkanie obu maszyn nastąpiło dopiero w 1991 roku? Takich buraczków jest tym filmie znacznie więcej i pewnie nawet wszechwiedzący Pops nie byłby w stanie ich wyjaśnić…
A propo wspomnianego modelu T-800 – kto do jasnej ciasnej wpadł na pomysł nazywania śmiercionośnego bodyguarda w tak idiotyczny sposób? Rozumiem jego intencje i rolę, jaką odegrał w życiu młodej panny Connor, ale tytułowanie go takim terminem to jak nazywanie groźnego pitbulla niewinnym pieszczoszkiem. Po seansie trzeciej odsłony mechanicznego zabójcy miałem ochotę stłuc na kwaśne jabłko osoby odpowiedzialne za ten pasztet z celulozy; po Genisys mam ochotę zbombardować napalmem całe studio Skydance. Dlaczego? Bo jak można z horroru i thrillera zrobić komedię sensacyjną, by potem przekształcić ją w głupkowaty film akcji z niezwykle dziurawą narracją i nieprawdopodobnie drętwą warstwą humorystyczną? Najwyraźniej można, przy okazji wycierając sobie gębę fenomenem pierwszych odsłon tego, w efekcie bardzo nieszczęśliwego cyklu.
I jeśli myślicie, że największym problemem tego utworu jest fabuła, to muszę Was poważnie zaskoczyć – otóż nie, nie jest. Główną bolączką omawianego filmu jest niezwykle drewniane aktorstwo na pierwszym planie, reprezentowane przez przypadkowych artystów w chaotycznych kreacjach. Prawdę mówiąc, trudno mi sobie wyobrazić castingi do tej produkcji, dlatego że od czasu głupkowatej adaptacji World War Z nie widziałem tak irytującego występu, jaki dał wcielający się w Kyle’a Reese’a Jai Courtney – a to tylko wierzchołek góry żenady. Emila Clark wyglądała jak wystraszona panienka, której daleko do image’u hard-rocket-mamy w stylu Lindy Hamilton (kto pamięta scenę ze sprawdzaniem broni na pustyni z T2?), natomiast Jason Clarke to taki trochę John Connor z łapanki – ni w gruchę, ni w pietruchę pasujący do tej roli. Na szczęście, całość ratowali znani i lubiani weterani podróży w czasie, nawiedzający cykl już od pierwszej części. Bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie J.K. Simmons jako niezastąpiony chief O’Brien, który w przeciwieństwie do swoich wcześniejszych interpretacji, wypadł bardzo pozytywnie. I w końcu, można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie obecność Schwarzenegger’a, to ta odsłona serii nie miałaby racji bytu.
I tak, i nie. Pojawiający się w aż trzech wersjach wiekowych Arnie, jest naturalnym spoiwem wielu elementów tego fabularnego bałaganu. Lecz moim zdaniem, było go po prostu za dużo i zbyt wiele razy scenarzyści próbowali zrobić z niego kumpla na siłę. Do tego masa nawiązań i gagów z poprzednich odsłon, które sprawiły, że odbierałem tę postać bardziej jako autoparodię wcześniejszych kreacji, niż rzeczywistego następcę post-apokaliptycznej sagi. A już szczytem wszystkiego były chyba ze trzy pojedynki pomiędzy maszynami, które kończyły się w ten sam sposób – duet Connor-Reese uciekał, a potem ni stąd ni zowąd, frontalnymi drzwiami wchodził sobie cały i zdrowy obrońca. Tak, jakby przed chwilą nie stoczył pojedynku z super zaawansowaną technologicznie maszyną, która wyprzedza nasze czasy o jakieś lata świetlne. No istny cyrk z terminatorami prowadzącymi ciężarówki. Dramatyczną sytuację ratują ciekawe efekty specjalne, wśród których warto wymienić koncept nano-Terminatora, wygląd potężnych mechów z przyszłości i kilka scen akcji. Ale nawet dzisiejsze możliwości nie uchroniły filmu przed bagnem przeciętności – wybaczcie mi śmiałość, ale cyfrowo wygenerowany Arni wyglądał nader sztucznie, nawet w stosunku do poprzedniej produkcji z Christianem Bale’em.
Gdyby przyjąć, że dwie pierwsze części Terminatora odpowiadały konceptualnie i wizualnie swoim czasom, to strach pomyśleć, co o najnowszej odsłonie mogą pomyśleć osoby nie mające dotychczas styczności z całą serią. Jakim punktem odniesienia będzie dla nich ten film i jakie wartości będzie niósł ze sobą? Dla mnie był on synonimem czegoś niezwykle tandetnego, żerującego głównie na nostalgii fanów, z dziurawą fabułą i ciągłą akcją w stylu Johna Woo. Za dużo, za bardzo i totalnie bez sensu. Dodajmy do tego problem setki trailerów zdradzających kluczowe zwroty akcji i katastrofa gotowa. Wychodzi na to, że po wtopie marketingowej Terminator: Salvation nikt nie wyciągnął wniosków, bo powielanie tych samych błędów jest w przypadku tej marki jakaś chorą tradycją. Z dwojga złego, wolałbym rozwinięcie zbyt szybko zakończonej i nigdy nie zrealizowanej trylogii z w/w Balem w roli głównej…
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook