Teenage Mutant Ninja Turtles
Kowabunga?
Autor: Owen
filmy
Pamiętam jakieś wakacje z początku lat 90, gdy jako 6 letni berbeć spędzałem słoneczny lipiec nad polskim morzem pod opieką rodziców i dziadków.
Słońce, kolorowe parawany na plaży, dmuchane piłki i masa typowo polskiego jedzenia, które mi wtedy zupełnie nie smakowało. I bynajmniej nie chodzi o to, że było niedobre, bo pewnie teraz nie miałbym do niego większych zarzutów. Co prawda, do dzisiaj miewam opory wobec smażonej ryby, jednak wtedy po głowie chodziło mi coś zupełnie innego. Otóż pewnego dnia zawitaliśmy z rodzicami do pierwszej w moim życiu pizzerii i jakież było moje rozczarowanie, gdy na zamówionej pizzy zamiast ciągnącej się mozzarelli, dostałem zwykły plaster lekko stopionego sera podlaskiego…
A przecież każdy małolat wiedział, że pizza musi być taka, jak w kinowym hicie tamtych wakacji, czyli w Wojowniczych Żółwiach Ninja, które mieliśmy z bratem na kasecie VHS i prawie codziennie oglądaliśmy. Dużo luzu, zabawy i przede wszystkim frajdy, podszytej modnymi wówczas sztukami walki i ubranej w totalnie pokręcone kreacje młodocianych żółwi i ich sojuszników oraz, lub przede wszystkim – antagonistów. Gadające szczury, walczące turtle, ludzio-muchy i cała masa innych postaci sprawiała wrażenie tworu niezwykle surrealistycznego, ale według mnie wpisywała się w ówczesną popkulturę w stu procentach. W sumie powstały trzy filmy aktorskie, kilka seriali, kreskówek, gier i cała masa komiksów, ale po kilku latach fenomen marki zaczął przygasać. Nawet dziwna animacja 3D z 2007 roku nie przywróciła dawnego blasku – dzieciaki raczej nie złapały bakcyla, a o tytule pamiętali już tylko dorośli fani. I nagle jak grom z jasnego nieba gruchnęła wiadomość, że specjalista od widowiskowych ujęć kamery i wybuchów z drobnym pierwiastkiem fabularnym, czyli Michael Bay, zamierza zrealizować remake Teenage Mutant Ninja Turtles.
W Nowym Jorku dochodzi do serii ataków terrorystycznych, które paraliżują miasto i przez wszystkie media są przypisywane tajemniczej organizacji o nazwie Klan Stopy, mającej widocznie wschodnie korzenie. Tymczasem młodziutka i ambitna reporterka April O’Neil marzy o nagraniu jakiegoś sensacyjnego materiału na temat działań niebezpiecznej organizacji i przez swoją wścibskość, natrafia przypadkiem na jedną z akcji klanu. Ku jej zdziwieniu, w mieście pojawia się jakiś tajemniczy pogromca terrorystów, który po unicestwieniu zagrożenia zostawia wszędzie swój znak. Zaskoczona dziewczyna próbuje przekonać swoich pracodawców do opublikowania materiału prasowego na ten temat, jednak przez brak dowodów wszyscy współpracownicy traktują ją niepoważnie, a szefowej puszczają nerwy i zwalnia April w trybie natychmiastowym. Załamana brunetka wychodzi wściekła z budynku redakcji, gdy na ulicy obok wybucha panika – Foot Clan zaatakował znienacka stację metra. Na przekór zdrowemu rozsądkowi, Panna O’Neil wbiega po schodach do tunelu i po kilku chwilach zostaje świadkiem poważnej bijatyki, w której biorą udział dziwne, bardzo postawne i niezwykle szybkie istoty, które uciekają z miejsca zdarzenia poprzez rynnę budowlaną. Bohaterka rusza ich śladem i uwiecznia czterech niezwykłych nastolatków na zdjęciu. Od tej pory akcja filmu zaczyna się rozwijać i pędzić coraz szybciej…
Nie ukrywam, że byłem bardzo ciekawy tego, jak scenarzyści poukładają na nowo wszystkie wątki i rozwiążą wiele dziwnych kwestii, które w latach 80 i 90 były awesome, ale w 2014 roku mogą się wydawać po prostu idiotyczne. Niestety, moje obawy nie były bezpodstawne, bo cała historia w ogólnym rozrachunku wydaje się po prostu niedorzeczna. I nie, nie mam na myśli samych postaci, a raczej związku przypadków i powiązań, z których została utkana cała fabuła. Bo wyobraźcie sobie, że mająca niesamowitego farta April, okazuje się jednocześnie córką naukowca, który stworzył Splintera i same żółwie. Jakby tego było mało, jako nieświadoma niczego dziewczynka, wyniosła zwierzątka z pilnie strzeżonego laboratorium i wypuściła do kanału. Do tego dostajemy mega niepoważny życiorys szczura, który nie dość, że sam nauczył się płynnie mówić i czytać po angielsku, to jeszcze przestudiował podręcznik do Bushido i stał się samozwańczym sensei dla czwórki zmutowanych żółwi. WTF? W oryginale z 1990 jego pochodzenie było troszkę inne, ale ja i tak po cichu liczyłem, że plotka o zamianie tej postaci na kreację zwariowanej Whoopi Goldberg okaże się prawdą (co byłoby bardzo ciekawym i w sumie sensowym posunięciem). Niedoczekanie moje. A na dobitkę wszystkich baboli, otrzymujemy zwariowanego naukowca-biznesmana, który zmierza z magicznym serum dokładnie tam, gdzie jego ojczym – Shredder – chce zdetonować śmiercionośną truciznę. Mało? Wierzcie mi, takich elementów jest w scenariuszu dużo więcej. Wisienką na torcie głupoty jest masa szybkiej i czasami bezmyślnej akcji, która stała się dla mnie zwykłą zapchajdziurą…
Ostateczny wizerunek żółwi był dla mnie tematem niezwykle frapującym, dlatego na długo przed opublikowaniem pierwszych zdjęć, snułem sobie fantazje wobec ich rzekomego wyglądu. I pewnie jak większość rówieśników, poczułem się troszkę zaskoczony finalną wersją zielonych nastolatków. Tak naprawdę, ich aparycja jest dla mnie w porządku i bardzo się ciesze, że ktoś podjął decyzję o fizycznym zróżnicowaniu bohaterów, ale sieciowa awantura odnośnie nosów żółwi dotarła i do mnie. Czy tylko ja widziałem Shreka w scenie na dachu, gdy Michaelangelo zdjął opaskę? A tak poza tym, to chciałbym wytknąć scenarzystom niewykorzystany motyw – mając czwórkę tak odmiennych, a jednocześnie tak podobnych postaci, wypadałoby wpleść w ich relacje jakąś intrygę. W przygodach turtlesów znany jest wątek walki o przywództwo pomiędzy Leonardem i Rafaelem, który doprowadził niemal do śmierci jednego z braci. W omawianym filmie jest to historia totalnie poboczna i – nie licząc motywu ze szturmem Rafa na twierdzę – szybko się rozwiązuje. Sami bohaterowie są fajni i chyba jako jedyni z obozu dobrych zasługa na prawdziwą sympatię. Gorzej jest z ich poplecznikami. Splinter wypadł bardzo słabo – w pierwszych filmach budził powagę i można napisać, że pomimo swojego wyglądu, prezentował sobą majestat i mądrość. Ten nowy mistrz to dla mnie obślizły typ, który pomimo swojej mądrości i czułości, jest zwyczajnie antypatyczny.
Na osobny akapit zasługują postacie April i Shredder’a. Dlaczego? A dlatego, że strasznie mi się nie podoba to, co się stało z postacią pani reporter. Nie dość, że zmienił się jej wygląd zewnętrzny, to na dodatek ze sprytnej dziewczyny zrobiono średnio rozgarniętą laseczkę, która przez swój wygląd i infantylność, staje się pośmiewiskiem i obiektem żartów na tle seksualnym dla prawie połowy męskiej obsady. Ba, nawet Majki w pewnym momencie dworuje sobie z walorów panny O’Neil. A co na to sama zainteresowana? Ano nic, bo w trakcie seansu odniosłem wrażenie, że postać grana przez Megan Fox nie dostrzega wielu sprośnych aluzji, sprawiając przez to wrażenie jeszcze głupszej. Natomiast pan Siekacz to chyba największy plus tego filmu – nie dość, że do teraz nie wiemy, kim naprawdę jest, ani jak w rzeczywistości wygląda, to facet jest w stanie zabić samą głową, mając skrępowane ręce. A jeśli dodamy do tego potężny i ultranowoczesny pancerz, naszpikowany ostrzami i innymi gadżetami, to wyjdzie nam zabójca doskonały. Jednak jak każdy totalnie zły bohater, nawet Shredi daje się ponieść fantazji i ulega brawurze oraz zbyt dużej pewności siebie. W jego kreacji zabrakło mi tylko charakterystycznej, fioletowej peleryny.
Cały show nie udałby się wizualnie, gdyby nie świetne efekty specjalne, które stoją na najwyższym obecnie poziomie technologicznym. Sylwetki żółwi można określić jako bardzo realistyczne i poruszające się z niezwykłą płynnością, a do tego różniące się od siebie nawet kolorem oczu. Właściwie wszystkie postacie – za wyjątkiem Splintera – są bardzo ładne i realistyczne. Sceny akcji to nieprawdopodobny miks wybuchów, pościgów i akrobacji, tylko jakoś tak samej walki troszkę ubyło. Do tego pełna popisówa ze strony operatorów kamer i wiele różnych rodzajów ujęć, będących oczkiem w głowie mentora reżysera, czyli niezbyt lubianego przez mnie Michaela Bay’a. Wszystkiego dużo, kolorowo i do przesady.
Kolega zapytał mnie ostatnio o to, jaki jest sens kręcenia remake’u serii, która z jednej strony bazuje na sentymentach dojrzałych fanów, a z drugiej pomija większość ważnych elementów, którymi charakteryzował się pierwowzór. Powiem Wam, że nie wiem jak odpowiedzieć na to pytanie. Ale nie da się ukryć, że mi też brakuje wielu zależności w tej ekranizacji i bynajmniej nie są to jakieś mało znaczące głupotki. Nie ma takiego ogólnego luzu, zabawy i żartów, którymi charakteryzowały się pierwsze żółwie, potrafiące dowcipkować z samego Shreddera w obliczu walki. Niby chłopaki rapują w windzie i żartują okazyjnie, ale to jednak za mało. Nie ma śmiesznych wypełniaczy pokroju Vanilla Ice’a i jego Go Ninja Go, nie ma ukłonów w stronę środowiska Arcade i automatów no i gdzie jest Casey Jones? Zamiast tego dostajemy zlepek wielu motywów, kilka żartów na poziomie gimnazjum i multum akcji. Dla mnie to już nie są te same żółwie. Bo zamiast scen z lokowaniem Nokii i systememu Windows 8, wolałbym jakąś scenę z wykorzystaniem szlagiera zespołu The Champs – Tequilla…
Btw – w której scenie pojawił się Dr Baxter Stockman, zwany później Baxterem Muchą?
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook