Szczury Wrocławia – Chaos
Robert J. Szmidt
Autor: Owen
literatura
Jak nietrudno zauważyć, żyjemy w epoce pop-kulturowej nadkonsumpcji, w ramach której każdy modny temat bywa eksploatowany i przeżuwany do granic przyzwoitości, często tracąc po drodze swoje magiczne walory.
Tak po prostu. Ale by nie generalizować i jednocześnie nie popadać w ogólnotematyczny lament (bo w końcu nie o tym chciałem prawić), postaram się ograniczyć swój punkt widzenia do segmentu stricte rozrywkowego i jego najnowszego odkrycia, czyli post-apokaliptycznej wizji świata z gnijącymi truposzami w tle. A wierzcie mi, sporo się w tej materii dzieje, bowiem tematyka Zombi weszła już na taki pułap mainstrem’owego hajpu, że kolejne produkcje atakują nas dosłownie zewsząd i co gorsza, w każdej możliwej postaci.
A wygląda to mniej więcej tak, że codzienne uruchamianie apki Steam’a to przynajmniej kilka darmowych propozycji do ściągnięcia. W co drugim sklepie tematycznym z najbardziej widocznych regałów witają nas klasyczne gry planszowe, zabawki, a także cała masa gadżetów. I w końcu eldorado, które zaczyna się po przekroczeniu drzwi pierwszej lepszej księgarni. A tam zazwyczaj wysyp książek, komiksów oraz gier, oczywiście w przeróżnych konfiguracjach…Dużo wszystkiego, ale często na jedno kopyto i w coraz gorszym stylu. I gdy mogłoby się wydawać, że z omawianego zagadnienia trudno będzie wycisnąć coś nowego, to na ratunek przybył Robert J.Schmidt ze swoją propozycją osadzenia apokalipsy w czasach głębokiego PRLu.
Dla sierżanta Patryka Mielecha 9 sierpnia 1963 roku zapowiadał się jak każdy inny miesiąc służby prewencyjnej na ulicy Kiełcowskiej, w oddalonym od centrum Wrocławia izolatorium dla osób uzależnionych. W mieście szaleje czarna ospa, więc jego skromny oddział został oddelegowany do pilnowania newralgicznego punktu, mającego duże znaczenie w kontekście ewentualnej pandemii. Ale tak naprawdę, podwładni milicjanci wyłapują głównie przemytników, którzy próbują dostarczyć do obiektu samogon i inne dobra z okolicznych wsi, pozostawiając swojego dowódcę na pastwę flirtów z sanitariuszkami.
Lecz krewki mężczyzna i podlegli mu milicjanci, stają się świadkami dziwnych incydentów – „odmienieni” pacjenci atakują przebywających w ośrodku chorych i personel. Wybucha panika. Do Komendy Wojewódzkiej docierają kolejne sygnały o „zmartwychwstałych” napastnikach. Sytuacja pogarsza się z minuty na minutę, bowiem epidemia rozprzestrzenia się w błyskawicznym tempie, obejmując swoimi chorymi szponami coraz większą liczbę przypadkowych osób. Sztab kryzysowy zmuszony jest podjąć zdecydowane działania. Do izolatoriów zostają wysłane oddziały KBW i ZOMO. Rozkaz jest prosty: opanować sytuację.
Omawianie pierwszego tomu Szczurów… wypada rozpocząć od przywołania kilku ciekawostek, które towarzyszyły powstaniu książki i w większym lub mniejszym stopniu wpłynęły na jej późniejszy, mówiąc żartobliwie, makabryczno – paradokumentalny wydźwięk. Bo po pierwsze, umiejscowienie akcji we Wrocławiu z ery Big-Beatu to oczywiste nawiązanie do ostatniej w Polsce epidemii ospy prawdziwej (zwanej też po polsku czarną ospą), która wybuchła latem 1963 roku właśnie w stolicy Dolnego Śląska, przywleczona przez podróżnika wracającego z Indii. Zachorowało wtedy 99 osób, z których aż siedem zmarło. I podobnie jak w powieści Schmidta, całe miasto zostało na kilka tygodni sparaliżowane i odcięte od reszty kraju kordonem sanitarnym. Co ciekawe, w biegu wydarzeń brał udział Bogumił Arendarski, lekarz i ojciec chrzestny autora oraz pierwowzór przewijającego się w toku fabuły doktora Arendzikowskiego.
Po drugie, promocja opasłego tomiszcza od Insignisu to świetny przykład marketingu w dobie Big-Data. Naprawdę. Osobiście, bardzo podoba mi się pomysł autora z wykorzystaniem imion i nazwisk prawdziwych osób, które zgłosiły chęć wystąpienia na kartach powieści (a wypada zaznaczyć, że było ich grubo ponad dwa tysiące). Rzecz jasna, najczęściej z makabrycznym skutkiem. I choć Robert dał literacki upust swoim koszmarnym wizjom, to na szczęście oszczędził kilka znanych person, które zapewne pociągną ciężar zapowiadanej kontynuacji. Ale pomijając wspomnianych protagonistów, chciałbym zauważyć jeszcze jedną zależność – można tego nie doceniać, lecz dla mnie wplatanie do fabuły ówczesnych lub przyszłych dygnitarzy i urzędników państwowych, jako mało znaczących postaci drugoplanowych, jest strzałem w dziesiątkę. Nawet jeśli pojawiają się tylko w jednym akapicie i giną w tragiczny sposób, jak towarzysz Gomułka…
…a powiedzmy sobie szczerze, liczba zgonów w tej historii potrafi przytłoczyć nawet największych twardzieli, wynosząc pomysłodawcę na pułap twórczej letalności, godny samego George’a R.R. Martina. Scena na Dworcu Głównym to absolutny top współczesnego, polskiego gore’u, która pozostaje w głowie jeszcze na długo po zakończeniu całego rozdziału. Dużo się dzieje, ludzie giną szybko i gromadnie, ale w tym szaleństwie jest metoda na świetnie prowadzoną narrację, która przeskakuje z jednego bohatera na drugiego, co doskonale widać na samym początku książki. Ale taki proces mógłby się nie udać, gdyby nie doświadczenie autora w kwestiach językowych. Powiem wprost, tej książki się nie czyta – ją się dosłownie pochłania! A gdy zestawimy to jeszcze z duża wiedzą na temat ówczesnych realiów, to otrzymamy produkt niezwykle dojrzały i kompletny.
W dzisiejszych czasach, możliwość regularnego czytania to niestety luksus, na który ktoś tak aktywny zawodowo jak ja może sobie pozwolić jedynie kosztem snu. Coś za coś, toteż z moim wolnym czasem jest jak z Yeti – niby wszyscy wiedzą o co chodzi, a nikt nie widział, tak więc stos książkowych zaległości rośnie z tygodnia na tydzień. Stąd też moje zaskoczenie wobec opisywanego tytułu, bo nie dość, że PRL-owska zombi-apokalipsa przeskoczyła kilka innych pozycji i wpadła w moje dłonie wcześniej, niż planowałem, to na domiar wszystkiego, wciągnęła mnie jak czarna dziura i na koniec – kopnęła w zadek urwanym zakończeniem. A szkoda, bo taka forma domknięcia pierwszego tomu to jedyny minus tej pozycji, jaki jestem w stanie wytknąć. Z drugiej strony – nie ma co narzekać, ponieważ Szczury Wrocławia to doskonały horror i przy okazji materiał wyjściowy na makabryczny serial, który swoim pomysłem i krwawą groteską mógłby spokojnie konkurować ze współczesnymi gigantami branży.
I taka pointa na koniec: Robert, zostaw to Metro i pisz kontynuację zadymy we Wrocławiu, koniecznie z Mawetem w roli głównej!
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook