Suicide Squad
Śmiertelny strzał prosto w serce!
Autor: Owen
filmy
Filmowe DC Extendet Universe rodzi się w bólach. To niestety widać, czasem za bardzo słychać i wyraźnie czuć podczas seansów.
I w sumie to jest dla mnie ogromna zagadka. Bo do niedawna miałem wrażenie, że wytwórnia Warner Bros to właśnie ta marka, która nie cacka się z kategoriami wiekowymi i zazwyczaj wypuszcza odważne projekty kinowe na wysokim poziomie. Szczególnie z trykociarzami w tle. Diselpunkowe Batmany Tima Burtona, doskonały, noirowy Batman: The Animated Series czy nolanowskie podejście do postaci Mrocznego Rycerza to przecież wzorcowy szereg przykładów na to, jak do niedawna decydenci z WB sterowali swoją topową marką. Co w oczywisty sposób przekładało się na fantastyczne wyniki finansowe. Wszyscy byli zadowoleni i popijali szampana. Pełna gloria i chwała.
I nagle, na horyzoncie rozrywkowego mainstream’u zaczyna się wyłaniać konkurencyjne uniwersum, które Disney odpala już w 2008 roku, najpierw kasując wszystkie poprzednie franczyzy, a następnie badając nastroje fanów poprzez pierwszego Iron-Mana. Spirala hajpu zaczyna się nakręcać, a MCU rośnie w kolejne tytuły i coraz większy panteon bohaterów. W tym czasie Warner dywaguje nad tym, czy zostać przy roli Chritiana Bale’a i komu ewentualnie powierzyć syzyfową pracę nad kompleksową kreacją nowego świata DC. Nolan odpuszcza temat, zmierzając w stronę swojego opus magnum pt. Interstellar, a grono aktorskie z fikcyjnego Gotham idzie w rozsypkę.
Lecz studio nie daje za wygraną i dokonuje nowego rozdania kart, wybierając swoich podwykonawców. Pada na Zacka Snydera, który do spółki z Davidem Goyerem najpierw tworzą chłodno przyjętego Supermana, a potem koncertowo psują najważniejszy, tegoroczny film z całego projektu. Wszyscy wstrzymują oddech, ale tylko na chwilę. Przywołując treść pytania z pierwszego akapitu, powtórzę: zagadką jest dla mnie lekkomyślność, z jaką tak duża i doświadczona firma podchodzi do całego procesu. Zamiast tworzyć podwaliny pod swojego filmowego kolosa, WB cały czas eksperymentuje, montując po kilka wersji swoich propozycji. Co w oczywisty sposób wkurza fanów, nakarmionych usuniętymi scenami z trailerów. Nie inaczej jest z nowym dziełem Davida Ayera, zatytułowanym buńczucznie Suicide Squad, które miało w kolorowy i zabawny sposób odczarować złą passę.
Wydarzenia z Metropolis wstrząsnęły całym światem. Dwóch nadludzi w szaleńczym i samolubnym pędzie ku dominacji, zdemolowało sporą część miasta, nieumyślnie zabijając ponad pięć tysięcy ludzi. Ziemię ogarnął strach. Niektórzy z aktywnie działających superbohaterów będą chcieli na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość na Człowieku ze Stali. W tym czasie amerykański rząd w obawie przed kolejnymi atakami, próbuje przeciwdziałać w mniej bezpośredni sposób i stara się wymusić na Supermanie oficjalną współpracę. Gdy to zawodzi, jedna z tajnych agend będzie chciała stworzyć nietypowe komando do zadań specjalnych, złożone z najgorszych i najbardziej niebezpiecznych zbirów i antybohaterów.
I teraz wyobraźcie sobie, że zamiast niemiłosiernie poszatkowanego filmu o grupie złoczyńców i degeneratów, wytwórnia tworzy serial o herosach na miarę netflixowych blocbusterów. Odcinek pilotażowy plus kilka pierwszych epizodów to jakieś nawiązania do MoS, ale też rozwinięcie relacji Jokera z Batmanem, ze wskazaniem na wątek Jasona Todd’a. Chwilę później, płynne przejście do romansu Harley z zielonowłosym szaleńcem i mamy jakiś sensowny fundament w zrozumiałej kolejności. W międzyczasie poznajemy kolejno historie późniejszych członków grupy i równolegle, po parę minut na każdy odcinek, odkrywamy sposób działania agencji wywiadowczej pod rządami Amandy Waller. Prosto, sensownie ale ze sporym rozrzutem czasowym na poszczególne elementy opowieści.
To byłby piękny scenariusz, gdyby ktoś z wyczuciem trzymał to filmowe uniwersum w garści. Ale nikt doświadczony nad tym nie panuje, więc po każdym kolejnym seansie wychodzimy z kina coraz bardziej wkurzeni. Absolutnie nie dlatego, że bohaterowie wyglądają kiepsko, a całość tonie w mroku – denerwujemy się na ogół chaotycznego konceptu, generujący samoistny zalew informacji doprawionych gorzkim sosem i podanych na zbyt małym talerzu. Taki rozrywkowy kebab z musztardą i bigosem. Ale to jeszcze nic, bo apogeum swojego gniewu powinniśmy skierować na kretynów odpowiedzialnych za brak spójności całego uniwersum, oraz za treść poszczególnych scenopisów, które finalnie wyglądają tak kiepsko, że pierwszy lepszy fan komiksów DC napisałby je lepiej. Gwoździem do trumny w tym biznesowym cyrku jest jakiś niezdrowy fetysz kogoś w gronie decydentów, związany z manią cięcia i montowania wcześniej zaplanowanych ujęć na nowo.
To z kolei prowadzi do kuriozalnych sytuacji, w których zapowiedzi oferują coś zupełnie innego, niż potem możemy obejrzeć w kinie. Najbardziej cierpią na tym sami herosi, mający tak mało czasu na zaprezentowanie swojego potencjału, że wychodzą z tego jakieś śmieszno-tragiczne skróty myślowe w stylu relacji Nicka Flagga i June Moone. Choć akurat ten związek to jedynie awaryjna iskierka w ogromnej maszynie do produkcji waty cukrowej, pełnej zgrzytów i trzasków. Jako odbiorca miałem wrażenie, że członkowie składu zostali podzieleni na dwie grupy: narcystycznych cwaniaków, wypychających się na pierwszy plan w każdej możliwej scenie (Will Smith, jak ja Cię człowieku nie znoszę za twoją megalomanię!) i super ciekawych łotrów z drugiego planu, cierpiących na przypadłość pod tytułem: co ja tu w ogóle robię? Co możecie powiedzieć po seansie o Katanie? Albo o Slipknocie? No właśnie, niewiele. Najwięcej stracił Killer Croc, mający gabarytowy potencjał na zostanie mniej agresywnym Hulkiem w DC (jak w komiksach i grach), a okazał się tylko dużym facetem w bluzie z kapturem. Przepraszam, ale w serialowym Flashu twórcy pokazali, jak może wyglądać King Shark, który mógłby spokojnie zjeść kinową wersję swojego zamiennika.
I tu dochodzimy do kolejnej sprawy: dysproporcji jakościowej dzieła. Niektóre sceny mają świetne animacje – na przykład w postaci chodzącego bóstwa z Amazonii – a inne celują w kiepską charakteryzację. Dlaczego tak się dzieje? Mam swoje podejrzenia w tej kwestii. Jakość oprawy w omawianym filmie jest bardzo nierówna, co prawdopodobnie wynika ze sporej liczby dokrętek, które David Ayer musiał popełnić z inicjatywy studia zachwyconego sprawnym montażem trailerów przez kogoś innego. Czyli wycinamy ogrom materiału z fantastycznie zagranym Jokerem, a wsadzamy więcej chojrakującego Deadshota i ciapowatego Flagga. Bez sensu, ładu i składu. O samym montażu nie ma się co rozpisywać, bo politykę i sposób działania studia WB opisałem przy okazji tegorocznego anty-hitu z Batkiem i Supciem. Dlatego skrócę Wam męki i będę powoli zmierzał do zakończenia.
Jeśli wahacie się przed pójściem do kina, to chętnie pomogę rozwiać wątpliwości i zadam Wam proste pytanie: uwielbiacie komiksy i znacie każdy szczegół związany z przygodami postaci ze świata DC, czy jesteście okazyjnymi fanami, pragnącymi chwili rozrywki i relaksu w kinie? Jeśli zaliczacie się do tej pierwszej grupy, to Suicide Squad będzie dla Was sporym zawodem. A jeśli wizyta w którymś z multipleksów to dla Was jedynie zwykła zabawa, to pewnie polubicie drużynę zadziornych bohaterów.
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook