Star Wars: Episode VIII The Last Jedi
Wszyscy lubimy piosenki, które już znamy
Autor: Owen
filmy
Autor: Owen
filmy
Moja przygoda z uniwersum wykreowanym przez Georga Lucasa sięga wczesnych lat dziewięćdziesiątych, gdy jeden z wujków postanowił zostać moim pierwszym mistrzem Jedi. W tym celu odwiedził okoliczną wypożyczalnię VHSów, przejmując na kilka dni jedyną kopię trylogii.
Dla żądnego wrażeń sześciolatka, jakim wówczas byłem, seans pierwszego filmu był czymś niezwykle ekscytującym, więc możecie sobie wyobrazić, co się ze mną działo podczas napisów końcowych Powrotu Jedi. Statki kosmiczne, laserowe miecze, strzelaniny, bieganiny, radość, groza i oczywiście masa wyrazistych postaci, które wtedy nieśmiało zapukały do drzwi wejściowych mojego mikro świata, by z biegiem lat wyważyć je razem z futrynami i wlecieć do środka z prędkością Sokoła Milenium. Kilka lat później introwertyczny Kalifornijczyk zechciał dopowiedzieć część historii i popłynął z nią w stronę młodszego widza. Z początku mi się podobało, ale jakby ktoś zapytał o szczegóły drugiej i trzeciej części, to odpowiem wprost, że te filmy zlewają mi się w jeden mglisty obraz.
Paręnaście lat później w mediach wybucha prawdziwa bomba: Disney kupuje Lucasfilm i tym samym, przejmuje całą sagę! Dokonuje tego za pomocą niebagatelnej kwoty, która zawróci wszystkim w głowach, rozpoczynając przy okazji okres sporych zmian. Do kasacji leci całe Expanded Universe, a na horyzoncie majaczy już siódmy epizod kosmicznej opowieści, który finalnie okazuje się filmem…strasznie przeciętnym, by nie napisać, że słabym. Zdania na ten temat są podzielone, lecz w międzyczasie dzieje się coś, co całkowicie zmieni sposób percepcji Gwiezdnych Wojen – w kinach na całym świecie debiutuje spin-off pt. Roque One, będący czymś niezwykle świeżym i oryginalnym w kontekście tego fikcyjnego świata. To również film obnażający siermiężność wątku Skywalkerów, kontynuowanego w omawianej, ósmej już odsłonie cyklu i noszącej podtytuł: Last Jedi. Czy tym razem uda się odczarować kiepskie wrażenie po szczeniackich wyczynach Kylo Ren’a?
Chwilę po wydarzeniach z Przebudzenia Mocy, Rebelia zostaje zmuszona do dramatycznej ucieczki z planety D’Qar. Lecz dowództwo Nowego Porządku nie pozwala na bezkolizyjny tranzyt i dochodzi do jedynego w swoim rodzaju pościgu, w którym giną tysiące żołnierzy po obu stronach. Sytuacja nie jest prosta, a oba sztaby dowódcze przeżywają gorące chwile i przetasowania kadrowe. W międzyczasie Rey odnajduje Luke’a Skywalkera i próbuje go przekonać do rozpoczęcia treningu Jedi, który pozwoli jej zrozumieć i opanować istotę Mocy.
Kontynuowanie wątków rozpoczętych w Przebudzeniu Mocy było równie obiecujące jak sama Moc – miało ogromny potencjał i dawało spore możliwości rozwoju, ale mogło też zwieźć na manowce, w kierunku sztampy i banału. I zamiast prowadzić twórców w stronę oświecenia, nakreślonego poprzez dobrze skrojoną historię oraz wyrazistych bohaterów, podszeptywało masę zmian lub wątków pobocznych, które okropnie rozepchały główną oś fabularną i rozciągnęły ten film do niemiłosiernie długiego formatu. Osobiście nie mam nic przeciwko kilkugodzinnym produkcjom, ale nie w sytuacji, gdy scenarzyści źle rozkładają tony i ważne momenty przykrywają tymi mniej istotnymi. Moja argumentacja brzmi dziwnie? No to przeanalizujmy na chłodno kilku ważniejszych czynników.
Czego nowego dowiedziałem się o Ray, poza tym, że jest upartą osobą o bardzo niejasnych motywach działania? Sporo nowych ciekawostek, które zamiast odkrywać prawdę, tylko mnożą kolejne pytania. Specjalnie nie piszę, że bohaterka jest ucieleśnieniem dobra, bo to wcale nie jest takie oczywiste i jednoznaczne – Anakin też na początku nie był zbójem. Fakt, kobieta jest ufna, uparta i może kontrolować Moc, ale wytrych z motywem jej rodziców to jest taki scenopisarski klasyk, że aż w oczy kole. Teraz każda teoria na temat pochodzenia protagonistki odrobinę pasuje do ogólnego szkicu, więc każda z nich może być prawdziwa. A to z kolei prosta droga do moralizatorskiego banału w stylu: każdy może zostać Jedi, trzeba tylko odpowiednio oddychać…itp. No przecież to jest bzdura, podobnie jak ultra krótki trening szermierski, dzięki jakiemu Ray rozkładała na łopatki Elitarnych Pretorian, pilnujących…
…Snoke’a, który finalnie okazał się takim blamażem, że nawet najgorsi z – wyśmiewanych od dawna – przeciwników w MCU wypadają dobrze na jego tle. Dokładnie tego Snoke’a! Supreme Lidera, który został wcześniej przedstawiony jako najgroźniejsza istota w Galaktyce, dysponująca rzekomo nieograniczoną mocą i zasobami, a dał się zabić jak niewyszkolony kadet. I to jeszcze w połowie filmu? Już pomijam samobójczą akcję wobec jego statku, bo była naciągana jak guma w majtkach i drugi raz zasygnalizowała, że Nowy Porządek nie umie obsługiwać swoich największych statków. No ale przecież trzeba było załatwić więcej miejsca dla nieobliczalnego Kylo Ren’a, mającego jeszcze dziwniejsze aspiracje, prawda? Tylko po co powielać motyw Vadera, skoro jest wielu ciekawszych skurczyłotrów w tym uniwersum? Szczerze mówiąc, nie przepadam za Adamem Driver’em, a jego kreacja aktorska tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że to trudny w odbiorze aktor, który jednak lepiej czuje się w kinie niezależnym.
Brak emocjonalno-energetycznej stabilności Bena Solo to wina nieokiełznanej potęgi Mocy i przerwanego szkolenia pod okiem Luka Skylwalkera, który w tym przypadku zmienia trochę konwencję i z kosmicznego mesjasza, staje się stetryczałem oldbojem, żyjącym z dala od cywilizacji. Trochę marudzi, trochę pajacuje, ale w ogólnym rozrachunku nadal pozostaje wierny swoim ideałom. I w sumie, kilka razy nawet udaje mu się wywołać uśmiech na mojej twarzy. Choć przy scenie z mlekiem poczułem, jak cieniutka granica pomiędzy inteligentnym żartem, a prostacką żenadą pęka z wielkim hukiem. Sęk w tym, że wszyscy spodziewaliśmy się chyba czegoś innego, a filmowy Luke dopiero pod wpływem Ray pokazuje, na co go realnie stać. Więc samoistnie nasuwa się pytanie o to, jakim prawem próbował nauczać innych, skoro wyszło czarno na białym, że sam nie do końca rozumie filozofię stojąca za Jedi? I tak przy okazji – nie wiem, czy to tylko moje odczucia, ale kolejny raz po Harrisonie Fordzie odniosłem wrażenie, że starszej kadrze nie chce się już dalej grać w tej sadze.
Wyjątkiem od reguły była chyba Carrie Fisher, która niestety zmarła w zeszłym roku. A scenarzyści – mając świetną okazję, by w niezwykle patetyczny, ale też brutalny sposób zakończyć jej żywot w tym uniwersum – zafundowali fanom dziwną scenę z Mocą w tle i pociągnęli wątek księżniczki dalej, generując w ten sposób masę kolejnych pytań. Co na dłuższą metę, nie ma większego sensu, bo już Gra o Tron pokazała, że nawet w tak poważnej produkcji 'Anyone can be killed’. I gdy dodamy do tego fabularnego misz-maszu strasznie pokrętne zachowanie jej następczyni, wice-komandor Holdo, poniżającej m.in. 'pistolecika Poe’, to cała narracja związana z dowództwem Rebelii zaczyna się sypać jak domek z kart.
A to właśnie sceny ze wspomnianym pilotem pociągnęły niemal cały początek filmu i przypomniały wszystkim magię kosmicznych bitew (nawet, jeśli kolejny raz musieliśmy słuchać odgłosów laserów w próżni). Lecz charyzma Damerona najwyraźniej nie zadziała z pełną mocą, ponieważ bohater dosyć szybko przeskoczył na drugi plan, tylko po to, by zrobić więcej miejsca dla szalonej historii Finn’a i Rose. Uff…W tym momencie powinienem zadać retoryczne pytanie: po co, na co i za jakie grzechy? Przecież to był tak sztuczny i bezowocny wątek, że szkoda gadać. Nie dość, że zupełnie rozładował napięcie związane z głównym pościgiem, to poza masą infantylnych truizmów, nie wniósł do fabuły nic ważnego. Twórcy próbowali przemycić do stricte militarnej historii trochę prawd na temat oportunizmu, że niby wszyscy handlarze w okolicy mają coś na sumieniu, zestawiając to z przygodami ludzi reprezentujących etnicznie różne części galaktyki (świata) – bo tak teraz trzeba. Super! Tylko równie słaby Valerian… zrobił to znacznie lepiej, a w tym całym zamieszaniu ucięty został wątek Phasmy, którego po prostu szkoda.
Z drugiej strony, każdy następny pomysł na dodatkowy rozwój fabuły byłby już ewidentnym gwoździem do trumny całej opowieści. Dlaczego? Bo Ostatni Jedi to tak naprawdę kilka niekoniecznie pasujących do siebie filmów, upchanych pod jednym tytułem. Kilka różnych potraw w jednym garnku, generującym różne zapachy lub smaki. Czy taki misz-masz gwarantuje strawne danie? Trudno powiedzieć, ale w przypadku kucharza (reżysera) średniej klasy, chyba nie mam ochoty na eksperymenty. Owszem, jest miejsce na trochę akcji i patosu, są momenty rozrywkowe czy humorystyczne. Tylko przez natłok pomysłów, szlag trafił te wszystkie wzniosłe chwile, które mieliśmy przeżywać jako widzowie. Szlag trafił również najfajniejsze postacie, pozostawiając na pierwszym planie niemal samych nudziarzy, którzy mało kogo obchodzą. No ale na dłuższą metę przestaje mnie to dziwić, bo zaczynam postrzegać tę markę jako doskonałą franczyzę sprzedażową, w której nie liczy się już sama opowieść. Liczy się tylko kasa, medialny buzz i słodkie zwierzątka. A nie tego oczekiwałem po nowej trylogii.
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook