Star Trek: Discovery
Czym jest i co oferuje nowy Star Trek?
Autor: Owen
seriale
Kilka lat temu, przy okazji omówienia filmu Star Trek: Into Darkness, zadawałem sobie szereg pytań związanych z brakiem rozwoju owej franczyzy na płaszczyźnie telewizyjnej.
Już wtedy trudno było mi zrozumieć fakt, że nikt nie próbuje odświeżyć tej kosmicznej kury, znoszącej złote jaja. W międzyczasie powstała kinowa kontynuacja przygód młodego kapitana Kirka i jego załogi, która nie powaliła widowni na kolana, choć była przyzwoitym typem letniego blockbustera. Niestety, zasygnalizowała przy okazji coś jeszcze – że proceduralny format zaczyna w tym przypadku zjadać swój własny ogon. Bo współczesny odbiorca jest zasypywany taką ilością produkcji, że zrobi wszystko, by utrzymać się na powierzchni, oferującej jakąś przyzwoitą jakość. Kołem ratunkowym są w takim przypadku utwory z doskonale przemyślaną i rozpisaną fabułą, rozciągającą się czasem nawet na kilka sezonów. I właśnie taki układ oferuje najnowsza odsłona telewizyjnego Treka, zatytułowana po prostu Star Trek: Discovery, o której porozmawiam sobie dzisiaj z Michałem vel Jasne.
Owen: Szczerze mówiąc, byłem tak wyposzczony po tych kilkunastu latach bez telewizyjnego Treka, że zacząłem fantazjować na temat tego, co mógłbym zrobić na miejscu scenarzystów i kogo, a także w jaki sposób przedstawiłbym w takim serialu. Marzył mi się trochę mocniejszy projekt, z historią rozciągniętą na cały sezon, barwnymi postaciami i regularnym oddziałem szturmowym – w pełnym, futurystycznym doposażeniu – zamiast klasycznych, Czerwonych Koszul. Miałem nawet jakąś wizję Volkanina, który na skutek wypadku, został scyborgizowany i miewał na tym polu ogromne problemy egzystencjalno-emocjonalne. Choć z drugiej strony, kto jak kto, ale akurat przedstawiciele tej rasy podeszliby takiego zagadnienia w spokojny i wyważony sposób, więc taki wątek mógłby być całkiem ciekawy z punktu widzenia psychologii. Ale po drodze dostałem m.in. The Expanse, który okazał się spełnieniem w/w założeń (tylko z inną strukturą dowodzenia) i moje poczucie głodu zostało troszkę zaspokojone. A jak Ty sobie wyobrażałeś powrót do Roddenberryverse?
Jasne: … nie wyobrażałem sobie wcale, bo w zasadzie nie miałem na to wiele czasu. W ciągu ostatnich dwóch lat odgrzewam Star Trek Voyager i przebrnąłem od A do Z przez Star Trek Enterprise, na którym nie miałem dotąd możliwości zawiesić oka w pełnym wymiarze. Obie te serie, chyba z racji intensywności ich przyswajania, zaważyły na postrzeganiu przeze mnie całej marki, skutecznie lecząc z utożsamiania jej tylko i wyłącznie z Patrick’iem Stewart’em, w towarzystwie którego poznawałem ten świat. Egzystencjalno-emocjonalnych problemów Volkan możemy być pewni zawsze – ta rasa ma naprawdę poważne problemy, które ukrywane są pod płaszczykiem pozornego opanowania. Po nowej serii oczekiwałem co prawda lepszej jakości samej produkcji, która nigdy nie była wysokobudżetowa i myślę, że się nie zawiodłem. Z drugiej jednak strony, po space operze, której sceny w większości rozgrywają się w zamkniętych pomieszczeniach statków kosmicznych, wiele spodziewać się nie można. Urzekły mnie jednak widoki w trakcie spaceru Michael Burnham i kapitan Philippy Georgiou, w trakcie odwiedzin planety zamieszkiwanej przez Krepuskulan.
Owen: Muszę przyznać, że pierwszy odcinek Star Trek: Discovery trochę mnie zaskoczył. I to na kilku płaszczyznach. Przede wszystkim dlatego, że znowu wyeksponował na pierwszy plan tak silne, kobiece sylwetki, a także zasygnalizował już nas samym początku bogactwo oraz różnorodność kulturową Federacji. I to akurat było super. Lecz chwilę później, już w trakcie trwania odcinka, ten niezwykle pozytywny akcent troszkę się rozsypał na rzecz bardzo szybkiego przeskoku w stronę wydarzeń militarnych, które następowały po sobie w ekspresowym tempie. I dopiero po seansie drugiego epizodu dotarło do mnie, że wprowadzenie nie powinno było zostać podzielone na dwie części, tylko sprzedane publiczności jako jedna, spójna i zamknięta historia.
Jasne: Odcinek pilotażowy w skondensowanej formie ukazał czym nowy ST będzie się charakteryzował. Dał nam również nowe spojrzenie na Federację, przedstawiając jej wizerunek oczyma Klingonów, jako miałkiej, pacyfistycznej i słabej instytucji, będącej zbieraniną przypadkowych ras, kierujących się absurdalnymi, z punktu widzenia rasy wojowników, ideałami. Klingoni oczywiście z biegiem akcji dowiadują się, że nie z tak marnym przeciwnikiem mają do czynienia. W ST:D zdecydowanie na dalszy plan schodzi, silny dotychczas, wątek eksploracji. Przewija się on jedynie w sentymentalnych wspomnieniach załogantów i nadziejach związanych z przyszłością, tu i teraz jednak jest wojna i to ona dyktuje warunki. Jak wspomniałeś, w pilocie pojawił się silny pierwiastek żeński, który jednak z czasem się rozmył, Michael Burnham jest co prawda postacią przewodnią, ale pojawia się inna, bardzo silna osobowość, kapitan Gabriel Lorca. Gdybym miał poszukiwać jego pierwowzoru w poprzednich seriach, chyba postawiłbym na hybrydę kapitan Kathryn Janeway i kapitana Jonathana Archera. Jest w nim zimny profesjonalizm Kathryn oraz brak oporów przed improwizacją i sięganiem po drastyczne środki, charakterystyczny dla Archera. Połączenie moim zdaniem idealne, na ciężki czas wojny.
Owen: A propos Klingonów – czy nie odnosisz wrażenia, że internetowa awantura na temat ich wyglądu jest mocno na wyrost? Rozumiem pewne zaskoczenie ze strony fanów, bo już w filmach Abramsa image tych zabijaków z Kwadrantu Alfa mógł się wydawać dosyć ekstrawagancki, a nawet mocno odmienny wobec tego, do czego przyzwyczaiła nas telewizja. Ale wiesz co? Mi się bardzo podoba ta nowa, serialowa wersja. Jestem już trochę zmęczony umieszczaniem w takich produkcjach humanoidalnych ras, które różnią się od nas jedynie drobnymi detalami. Takie podejście było zrozumiałe kilka dekad temu, gdy technologia i budżety były na zupełnie innym poziomie. Ale dzisiaj, w dobie coraz lepiej rozwiniętego VOD, sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Dlatego Klingowi wyglądają inaczej – są dzicy, drapieżni, rzekłbym nawet, że nieco zezwierzęceni w swoim zachowaniu i przede wszystkim bardzo ‘inni’ w swojej formie czy aparycji.
Jasne: Wyglądem klingonów byłem trochę zaskoczony, ale bardzo szybko przyjąłem tę zmianę do wiadomości i uważam to za strzał w dziesiątkę. Nie tylko zmienił się ich wygląd, który faktycznie jest bardziej drapieżny, ale również całe otoczenie wokół nich. Misterne zdobienia okrętów, niesamowite stroje, wskazują jednak na to że nie mamy do czynienia z bandą latających w kosmosie barbarzyńców, a z wysoce rozwiniętą kulturą. Ich radykalna odmienność w stosunku do ludzi doda z pewnością nieco pikanterii relacjom damsko męskim między obiema rasami, do których jak wiemy, nie tylko na przykładzie najnowszej serii, dochodziło wielokrotnie. Być może ktoś wysnuje teorię, że późniejsza, bardziej ludzka aparycja Klingonów wynikała z silnych wpływów genetycznych innych humanoidów.
Owen: Kurcze, to jest bardzo interesujący trop. I wydaje mi się całkiem prawdopodobny w kontekście utworów rozgrywających się dużo później, ale na tej samej linii czasowej.
Jasne: Teoria ma oczywiście luki, ponieważ już za czasów Archera Klingoni mieli bardziej ludzką aparycję, ale być może w kosmosie krążą różne klingońskie frakcje, które jak wiemy lubią działać na własną rękę. Być może w przypadku ST Discovery mamy do czynienia z najbardziej ortodoksyjnymi Klingonami? I co powiesz o braku typowego Volkanina w załodze statku?
Owen: Kilka chwil temu wspomniałem, że miałem dziwne przeczucie co do wątku scyborgizowanego Volkanina na mostku Discovery. I chyba mogę napisać, że w tym przypadku intuicja mnie nie zawiodła, bo taka istota rzeczywiście się pojawia. Z tą różnicą, że nie jest to nikt z rodzinnej planety Spock’a. Tym razem rola syntetycznej istoty przypadła komandor podporucznik do spraw nowatorskiego napędu, czyli niejakiej Airiam, z którą mają problem nawet scenarzyści, nie potrafiący ostatecznie określić jej pochodzenia. Dlatego po cichu liczę na rozwinięcie jej historii w którymś z późniejszych sezonów.
Oczywiście prawdziwi Volkanie też się w tym serialu pojawiają, zazwyczaj w rolach drugoplanowych, ale to właśnie Saru – trochę jako 'substytut’ – przejął na siebie ciężar sztywnego prymusa po prawicy kapitana, który bardzo często wchodzi w polemikę z raptownym Lorcą. Aczkolwiek nie zawsze kieruje się w takiej dyskusji logiką, stawiając na pierwszym planie swój zmysł ostrzegawczy – co w przypadku sytuacji stresogennych, potrafi zamienić go w naprawdę groźnego drapieżnika. Przyznam szczerze, że w kilku pierwszych epizodach postać wysokiego przedstawiciela rasy Kelpien strasznie mnie irytowała. Ale z biegiem czasu, gdy poznaliśmy jego priorytety i sposób funkcjonowania, zacząłem mu kibicować. Co więcej, śmiem twierdzić, że to właśnie on jest jednym z tzw. koni pociągowych tej produkcji (również pod kątem wizualnym), w przeciwieństwie do strasznie nijakiej Burnham.
Jasne: Historia jego rasy jest bardzo interesująca i liczę na rozwinięcie tematu w kolejnych odcinkach. Pierwotnie jego współbracia byli nie drapieżnikami, a ofiarami, na które zwykło się polować. Sytuacja ta spowodowała rozwinięcie różnych zdolności ułatwiających przetrwanie. Ciekawi mnie właśnie jak się udało im przetrwać i rozwinąć przy tym własną kulturę. Może Saru został po prostu zabrany z rodzimej planety i 'wychowany’ przez flotę?
Jeśli chodzi o Burnham, muszę przyznać, że jest trochę nudnawa. Kształtowanie i rozwijanie się ludzkiej strony jej natury, przypomina mi inną postać ze ST Voyager, Siedem z Dziewięciu. O ile była członkini kolektywu Borga była w tym odnajdywaniu siebie dobrze ulokowana, tak pani były oficer statku Shenzhou, uznana za zdrajczynie, jest – tak jak wspomniałeś – nijaka. Po pierwszych odcinkach widać jednak, że niemal każdy bohater skrywa jakąś tajemnicę, którą przyjdzie nam dopiero poznać. Być może i Michael potrzebuje dłuższego rozbiegu. Jeśli natomiast chodzi o Ariam, to kompletnie nie wiem co o niej myśleć. Jest jak zagubione dzieciątko, które nie wiadomo jakim cudem znalazło się w gwiezdnej flocie. Przyznam, że jej postać trochę mnie irytuje. Podejrzewam, że po odbiorze pierwszego sezonu przez widownię, twórcy wyciągną odpowiednie wnioski i będą szlifować scenariusze.
Owen: Mnie w postaci Burnham denerwuje kilka cech. Przede wszystkim mimika twarzy i strasznie irytujące grymasy podczas świdrowania wzrokiem, co widzieliśmy już setki razy w The Walking Dead. Wiem, że bohaterka została wychowana przez Volkan, no ale bez przesady. Sonequa Martin Green ma ewidentny problem z tą częścią swojej pracy i coś czuję, że w jej następnych kreacjach aktorskich również powieje klimatem Sashy. Rozumiem też, że Burnham musi stopniowo zdobywać zaufanie widzów, którzy będą śledzili jej przemianę z organicznego robota w empatyczną istotę. A to niestety pewnie trochę potrwa, więc na razie ciężko ją polubić. W sumie, może to trochę śmiesznie zabrzmi z mojej strony, ale chyba nie ma na mostku Discovery postaci, którą polubiłbym od razu. Tak jak wspomniałeś, za każdym bohaterem ciągnie się jakiś ogon tajemnic.
A przed niektórymi z nich, okno rozmaitości dopiero się otwiera. Mam na myśli postać porucznika naukowego Paula Stamets’a, który trochę przez przypadek i za pomocą tajemniczych zarodników, wszedł w symbiozę z nową formą życia – międzywymiarową grzybnią, pozwalającą na nowy typ skoków przestrzennych. Pomijając jego trudną osobowość (a przy okazji samego aktora, którego nie znoszę od czasu filmu Adventures in Babysitting), to pomysł na taką formę kosmicznego napędu wydaje mi się całkiem ciekawy.
Jasne: Jest to niezwykle istotny i intrygujący element fabuły ST:D. O ile się nie mylę, o napędzie zarodnikowym w ST wcześniej nie słyszeliśmy. To rodzi wiele pytań. Jeśli to taki genialny napęd, to dlaczego nigdy później nie został wykorzystany? Czy w negatywny sposób wpływał na czasoprzestrzeń? Czy też wykorzystywanie żywej istotny w roli nawigatora budziło wątpliwości moralne? Być może nasz poczciwy Paul przerodzi się w nawigatora rodem z Dune’y Davida Lyncha, swoją aparycją przypominającego nawet nieszporaka. W ostatecznym rozrachunku może dość do tego, że Discovery pójdzie na dno, a wraz z nim wszystkie tajemnice napędu. Pytania można mnożyć i wydaje mi się, że będzie to najistotniejszy, wyróżniający tę serię element układanki.
Owen: A może w trakcie kilku sezonów i zajadłych działań militarnych dojdzie do jakiejś katastrofy, która zmusi wszystkie strony do uspokojenia emocji i w jakimś stopniu doprowadzi do zawarcia traktatu pokojowego? Czuję, że możliwości Discovery będą rosły w tempie geometrycznym i nawet Lorca, tudzież jacyś jego następcy, nie będą w stanie nad tym zapanować.
Jasne: Na pewno wyniknie z tego niezły ambaras. O wojnie z Klingonami wspomniano już we wcześniejszych seriach, wątek ten jednak nigdy nie został szerzej omówiony. Na pewno wszystko skończy się dobrze, to wiemy. Scenarzyści mają zatem ogromne pole do popisu – wypełnienie tej luki może mieć ogromne znaczenie dla całości uniwersum Gene’a Roddenbery’ego. Z tej perspektywy ST:D może w sposób doniosły wpłynąć na powstające w przyszłości produkcje. Z drugiej strony twórcy serialu mogą nam zafundować podróż zupełnie inną linią czasową. Jak wiemy, możliwe jest istnienie niezliczonej liczby równoległych wszechświatów, a Star Trek niejednokrotnie bazował na tej koncepcji. Być może napęd wykorzystujący zarodniki grzybów zostanie rozpowszechniony w tej linii czasowej i wyprze napęd warp?
Owen: Pożyjemy, zobaczymy. Mam nadzieję, że Harry Mudd nie spowoduje po drodze jakiejś katastrofy. Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałbym poruszyć w tym omówieniu. Serial – niespodzianka, który od początku procesu produkcyjnego był wytykany palcami jako podróbka, mająca jedynie rozśmieszać, a w wielu aspektach stał się duchowym następcą proceduralnych Treków z minionych dekad.
Jasne: Sławetny Orville jak mniemam? Temat na zupełnie inne omówienie, ale przyznać muszę otwarcie, że Seth Macfarlane zafundował nam serial, który w swoim klimacie jest bardziej startrekowy niż sam ST:D. I to właśnie było dla mnie największym zaskoczeniem w trakcie oglądania równolegle obu seriali. Seth niespodziewanie odnalazł się w tej konwencji, a twórcy Discovery nas nieco z niej wyrwali, bo przyznać muszę, że klimat ST:D odbiega od tego, czego można było się spodziewać. Gdyby w tytule Orville dodać przedrostek Star Trek, pewnie nikt by się nie zorientował, że to produkcja jedynie inspirowana najbardziej klasyczną space operą wszech czasów.
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook