Po drugiej stronie wiatru
Tangerine Dream - Hyperborea
Autor: Komandor Haku
muzyka
20 stycznia 2015 roku zmarł Edgar Froese. Człowiek, który w świadomości słuchaczy muzyki elektronicznej był uznawany za jednego z najważniejszych jej twórców, założyciel i lider niemieckiej formacji Tangerine Dream, uważanej za największy zespół, jaki pojawił się w XX wieku, działający na tym obszarze muzycznym.
Kompetentny twórca, nie bojący się improwizacji, ale i trzymający mocno w garści zespół, przez który w ciągu prawie 50 lat przewinęło się kilkudziesięciu muzyków. Uczeń Salvadora Dali, od którego przejął surrealistyczne pojmowanie świata, ale i uzdolniony wszechstronnie twórca instrumentów muzycznych, zafascynowany technicznymi nowinkami, które stanowiły o rozwoju muzyki elektronicznej. O ile w początkowym okresie działalności twórczość zespołu miała w sobie pewne pierwiastki muzyki rockowej, wraz z przyjściem Christophera Franke, który zastąpił perkusistę Klausa Schulze, ewoluowała ona na dużo ciekawsze poziomy, sytuując zespół w gronie awangardowych instrumentalistów wywodzących się z krautrocka.
Franke i jego śmiałe użycie sekwencerów (urządzeń programujących i odtwarzających muzykę, sterujących syntezatorem) sprawiło, że Tangerine Dream zyskał miano pionierów tej gałęzi muzyki. Nad wszystkim czuwał multiinstrumentalista Froese, nadając kolejnym albumom skończoną formę. Do historii przeszły ich dokonania z lat 70-tych, stanowiące po dziś dzień kamienie milowe muzyki elektronicznej. Gdy z powodu różnic artystycznych, w 1987 roku z zespołu odszedł Christopher Franke, Tangerine Dream nie powrócił już nigdy do najwyższej formy, nagrywając kolejne płyty w ilościach wręcz hurtowych, które całościowo były najczęściej zbiorami przypadkowych, dość często nijakich muzycznie nagrań. Hyperborea, o której dziś kilka słów, zdecydowanie nie jest najlepszą i najważniejszą płytą zespołu Edgara Froese (te powstały kilka lat wcześniej: Phaedra, Rubycon czy Stratosfear), jednak w moim osobistym rankingu ulubioną. Na to złożyło się wiele czynników – kolejność poznania, wysoce zrytmizowana całość, wreszcie przystępność i melodyjność tej muzyki. Zacznijmy więc od początku.
Gdzieś w połowie lat 90-tych nieco z przypadku (słuchałem wtedy innej muzyki) stałem się cotygodniowym słuchaczem audycji Jerzego Kordowicza, które prezentował w (jakże innym od dzisiejszego) Programie III Polskiego Radia. W niedzielne wieczory w audycji Top Tlen najczęściej prezentowana była elektroniczna muzyka polska, zaś w czwartkowe(?) wieczory pod strzechami Trójki gościła audycja Studio El-muzyki. To właśnie w jednym z jego programów usłyszałem po raz pierwszy dźwięki z tej płyty, która momentalnie wbiła się w moje receptory.
Jako, że w latach 90-tych dostęp do płyt zagranicznych twórców był dla nastolatka utrudniony z wielu powodów, całą (tak wtedy myślałem) płytę skopiowałem z audycji Kordowicza na jedną stronę kasety (po latach okazało się, iż były to tylko dwa utwory, Hyperborea i Sphinx Lightning), słuchając ją na przemian z kolejnymi artystami, których twórczość promował w swoich audycjach ten wspaniały dziennikarz (tych znanych jak Jean Michel Jarre czy Kitaro, ale i mniej rozpoznawalnych w rodzaju Software i Petera Mergenera, Popol Vuh, czy choćby Ash-Ra Temple). Nazwiska muzyków spisywałem w zeszycie, szukając gdziekolwiek śladów ich nagrań. Cotygodniowe audycje Kordowicza otwierały przed słuchaczem tajemniczy świat muzyki elektronicznej, sprawiając, że wyrabiał się w kolejnych pokoleniach całkiem niezły muzyczny gust. W dzisiejszym świecie rzecz nie do pomyślenia. Powróćmy jednak do Tangerine Dream.
Hyperborea to legendarna kraina, o której starożytni greccy historycy pisali, iż znajduje się po drugiej stronie północnego wiatru (Boreas), zamieszkana przez naród żyjący w niezmąconym niczym raju, nie znający chorób ani wojen, sytuując się gdzieś w rejonach dzisiejszej Rosji (wiem, ciężko to zrozumieć). Kojarzona często z Atlantydą, była (jest?) tylko kolejnym mitem ludzkości, poszukującej cudownej krainy szczęśliwości, której zaistnienie pozwoliłoby oderwać się od twardej, nieugiętej rzeczywistości. Zespół w trzyosobowym składzie (Froese,Franke,Schmoelling) nagrał muzyczny podkład do tej wizji, w którym melodyjne, spokojne momenty są kontrapunktowane rytmicznymi i drapieżnymi dźwiękami. Już pierwszy utwór, No Man’s Land, sprawia, że serce słuchacza zaczyna bić mocniej: z syntezatorowego tła wyłania się podbita rytmem melodia grana na sitarze (którego brzmienie jest mocno przetworzone), puentowana na dodatek kolejnymi plamami syntezatorów. Utwór rozwija się w bardzo ciekawy sposób, zawierając w sobie tyle różnych melodii, że spokojnie można by obdzielić nimi jeszcze kilka utworów, zaś całość brzmi jak elektroniczna raga ku czci nieznanego bóstwa.
Okładkowa ziemia niczyja otwiera się ku wędrowcowi, zmierzającemu ku krainie wiecznej szczęśliwości. Gdy już do niej trafiamy okazuje się, iż jej klimat nie jest tak przychylny, jak mogłoby nam się z początku wydawać. Tytułowe nagranie albumu, to zupełne zaprzeczenie pierwszego utworu, pełne doniosłości i mocno melancholijnego klimatu syntezatorowe pasaże, na tle których pojawia się tajemnicza melodia, podlegająca kolejnym przetworzeniom. To powolny, atmosferyczny walec, jako jeden z niewielu, nie oparty na sekwencerowych powtórzeniach. Mniej więcej w połowie utworu zanika początkowa melodia, a my doświadczamy najpiękniejszych momentów w muzyce Tangerine Dream lat 80-tych, które mogą niektórym śnić się po nocach.
Po chwili, gdy Hyperborea wycisza się, napięcie jest już tak wysokie, że rozładować je może tylko super melodyjny fragment, powracający do brzmienia sitaru, oraz początkowej rytmiki No Man’s Land, pod nazwą Cinnamon Road. To bezsprzecznie jeden z najbardziej chwytliwych utworów w całej historii Tangerine Dream. Dla wielu jest on świadectwem stanięcia na rozdrożu i zagubienia zespołu, które na późniejszych płytach będzie bardziej czytelne – kierować się w kierunku chwytliwych kompozycji, czy pozostać przy improwizowanych, rozbudowanych utworach?
Po czterech minutach nie ma już jednak śladu przebojowości, gdyż nadchodzi pora na wielki finał w postaci prawie 20-minutowego utworu Sphinx Lightning. Muzycy porzucają lodowate północne wichry na rzecz cieplejszego, śródziemnomorskiego klimatu. Pierwsze dźwięki utworu nieodparcie kojarzą się z tytułowymi piorunami, rozbłyskującymi na tle zapętlonego automatu perkusyjnego, zaś sam początek, choć nieco nijaki, prowadzi słuchacza przez sekwencyjne brzmienia typowe dla Franke, aż do sitaropodobnych dźwięków z prologu albumu. Gdy te wybrzmią, mamy do czynienia z Tangerine Dream w pigułce – swoistym przeglądzie motywów, jakie zespół tworzył w poprzedniej dekadzie, choć mocniej zrytmizowanych, odpowiednio z duchem lat 80-tych. Kompozycja, choć momentami niedopracowana i nieco mdła, zamyka dla wielu ostatnią udaną płytę w dyskografii zespołu. Cztery lata później odejdzie Franke, zaś Edgar rozpocznie chyba najgorszy okres w karierze zespołu, czyli zupełnie bezpłciowe lata 90-te, który z nielicznymi przebłyskami dawnej magii będzie trwał aż do niedawnej śmierci muzyka…
Mandarynkowy Sen skończył się bezpowrotnie. Nie ma Edgara Froese, który jakoś ciągnął dalej tę całą maszynerię, pozostała jednak ogromna ilość muzyki, którą zespół na przestrzeni tych prawie 50 lat tworzył. Muzyki w dużej mierze innowacyjnej, improwizowanej, przepełnionej przeróżnymi emocjami, od strachu, przez ciekawość, aż do relaksacyjnych tonów. Muzyki, której wysłuchanie może stać się dla wielu niesamowitym przeżyciem, być może nawet zmieniając ich życie. A Edgar? Edgar już wie wszystko, zważywszy na to, że kiedyś powiedział:
Śmierć nie istnieje, to tylko zmiana kosmicznego adresu.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook