Passengers
Kosmiczny romans na pół serduszka
Autor: Owen
filmy
Można powiedzieć, że motyw kosmicznej arki, przemierzającej galaktykę w jakimś konkretnym celu i zazwyczaj z frapującymi perypetiami po drodze, jest cyklicznie wałkowany od kilku dekad na kartach powieści i komiksów, a także w ramach 10 muzy.
By nie być gołosłownym, spróbuję przytoczyć kilka przykładów, począwszy od klasyków kina, takich jak When Worlds Collide, Ikarie XB-1 czy The Starlost, poprzez całą erę VHS, z tytułami pokroju: The Black Hole, Lifepod i Alien 4, aż do współczesnych produkcji w stylu Pandorum, Cargo i doskonałego The Ascension. A to tylko wybrane propozycje, mające potwierdzić tezę o dużej popularności tego absorbującego nurtu. I choć samo wyobrażenie o tak odległej podróży może przerażać, to dzięki dużej liczbie fabularnych symulacji, jesteśmy w stanie już teraz przewidzieć, co będzie stanowiło największe problemy dla takiego przedsięwzięcia.
Lecz spora ilość adaptacji to również utrudnienie dla każdej kolejnej próby stworzenia czegoś świeżego w tej materii. A gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że taki projekt filmowy aspiruje do miana dużego blockbustera, tworzonego głównie z potrzeby zysku, to sprawy poważnie się komplikują. Jak wyjść z takiego założenia obronną ręką? Przygotować ciekawy scenariusz, zaskoczyć piękną scenografią i zatrudnić najpopularniejszych obecnie aktorów, między którymi będzie iskrzyło w trakcie filmu. I właśnie na taki pomysł wpadł zarząd wytwórni Columbia Pictures, zlecając to niełatwe zadanie scenarzyście Jon’owi Spaihts’owi, który z kolei przygotował skrypt dla Mortena Tyldum’a, by ten mógł wyreżyserować, dosłownie, 'ostatni film fantastyczny w tym sezonie’, zatytułowany po prostu Passengers.
Dawno temu, z portu na okołoziemskiej orbicie w swoją stu dwudziestoletnią podróż wyruszył potężny statek kosmiczny o nazwie Avalon, zmierzający do nowej kolonii w stylu ziemskim, zwanej Homestead II. Zaawansowana technologicznie struktura arki pozwoliła na autonomiczny lot, w trakcie którego całą załogę oraz przeszło pięć tysięcy pasażerów poddano długoterminowej hibernacji. Lecz przez całkowity przypadek, po około trzydziestu latach rejsu, dochodzi do uszkodzenia poszycia jednostki i kilku drobnych awarii, doprowadzających do precedensu w historii lotów międzygwiezdnych – awaryjnej aktywacji jednego z sarkofagów stazowych. I wybudzenia pasażera.
W przeciwieństwie do wielu podobnych produkcji, scenariusz Spaihts’a można określić jako mocno eklektyczny, skomponowany z dobrze znanych motywów, które zestawione ze sobą w odpowiedniej kolejności, tworzą w jakimś stopniu nową jakość. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy udaną, bo z moich obserwacji wynika jasno i klarownie, że różne grupy odbiorców inaczej interpretują poszczególne wątki. Czego innego oczekują po takim dziele weterani twardego sajens-fikszyn, a czegoś zupełnie innego ludzie podążający jedynie za nazwiskami swoich kinowych idoli. W pewnym sensie, taka multitematyczność to ogromny atut dla omawianego utworu, który staje się dzięki temu bardziej przyswajalny. Ale czy na pewno?
Pierwsza część filmu to słodko-gorzka interpretacja przygód kosmicznego Robinsona Crusoe, która śmieszy i wzrusza. Wtedy prawie wszyscy widzowie trzymają kciuki za młodego inżyniera, gdy ten kombinuje i szuka rozwiązań. Wiele osób w myślach bije mu brawo; wszak Jim nie daje sobie w kaszę dmuchać: zamienia swoją pasażerską klitkę na apartament wiedeński, zwiedza magazyn bagażowy w poszukiwaniu różnych gadżetów i ostatecznie, wchodzi w interakcję z najciekawszą postacią tej opowieści – androidem Arthurem, odgrywającym rolę eleganckiego barmana z manierami. Sytuacja wydaje się trudna, ale stabilna. W przeciwieństwie do kondycji psychicznej głównego bohatera, zdradzającego z biegiem czasu niebezpieczne objawy i egoistyczne zapędy.
Każdy Robinson potrzebuje swojego Piętaszka, ale już nie każdy z rozbitków może go mieć obok siebie. Gorzej, gdy trzeba dokonać wyboru, który ostatecznie wpłynie na czyjeś życie. Inżynier Preston zaczyna powoli zdradzać obsesję na punkcie utrzymywanej w stanie hibernacji, nowojorskiej pisarki Aurory Lane. Aż w końcu, dla własnej wygody, postanawia obudzić młodą kobietę, skazując ją tym samym na żywot w obrębie statku, gdzie jedynym towarzyszem będzie on sam i wspomniany robot o aparycji Michaela Sheen’a. Czy takie zachowanie można nazwać okrutnym? Pewnie tak, jednak twórcy filmu postanowili odebrać widzom przywilej samodzielnej oceny sytuacji, usprawiedliwiając protagonistę na każdym kroku i każąc mu przybierać w co drugiej scenie minę kota ze Shreka. Apogeum romantycznej groteski dodatkowo potęguje efekt stalkingu, który Jim funduje wściekłej Aurorze, reagującej na te działania w bardzo naiwny sposób – chciałbym w tym miejscu przywołać postać kapitana Paytona z Panodrum, który na początku relacji z innymi bohaterami też sprawiał pozytywne wrażenie, by po jakimś czasie zafundować im prawdziwy horror.
Aczkolwiek, najbardziej dyskusyjny okazał się dla mnie ostatni akt dzieła, gdzie powielane są najgorsze stereotypy z historii kinematografii, a głupota ściga się z ogromnymi uproszczeniami, mającymi utwierdzić widza w przekonaniu, że może jednak uda się szczęśliwie dopłynąć do napisu 'Happy End’. Wszystko przez szefa pokładu kapitańskiego, niejakiego Gus’a Mancuso, który został wybudzony przypadkiem, tylko po to, żeby pogodzić skłóconych małolatów, dać im dostęp do zastrzeżonych informacji, a następnie umrzeć z powodu komplikacji stazowych – jak fatalny zbiór stereotypów nakazuje. W końcu, 'czarny’ zawsze umiera pierwszy, a niesmak pozostaje. Mniej więcej od tego momentu, kolosalny Avalon odlatuje w stronę absurdu.
I choć sam koncept statku, wraz z jego pięknym wnętrzami i fantastycznymi rozwiązaniami, wzbudził we mnie prawdziwy zachwyt, to dwójka bohaterów realnie obrzydziła mi wyobrażenie jego majestatu i rzekomej wielkości. W jaki sposób? Ano w taki, że mając do sprawdzenia kilka tysięcy metrów sześciennych kubatury maszynowni tego 'Titanica’, Jim i Aurora niemal od razu natrafili na miejsce usterki i dosyć szybko, acz nie bez dramatyzmu, poradzili sobie z naprawą. No bo przecież gigantyczny podmuch żaru wcale nie jest taki groźny dla ludzkiego życia, o czym może Was zapewnić Hiroyuki Sanada, grający dekadę temu kapitana Kanedę w onirycznym Sunshine.
I teraz najważniejszy zarzut z mojej strony padnie w stronę zakończenia, które uciąłbym w momencie, gdy kobieta stoi przed sarkofagiem medycznym i zrozpaczona czeka na moment, gdy jej luby – być może – otworzy oczy. Wiecie, taki kręcący się bączek z Incepcji, wymagający od widzów odrobiny wyobraźni. Ale nic z tego, bo producenci postanowili zakończyć całość w przewidywalny i w sumie, nudny sposób. Więc jeśli nie przeszkadza Wam fakt, że Chris Pratt gra kolejny raz Star Lorda zmiksowanego z jurajskim Owenem, a Jenifer Lawrence jest bardziej zakochaną wersją Mystique, to możecie śmiało pójść do kina. Najlepiej ze swoją druga połową, bo Passengers to typowe kino walentynkowe.
źródło foto: 1
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook