Moontrap
Księżycowa Pułapka!
Autor: Owen
filmy
Miewam takie dni, gdy oglądając kolejny film klasy B (lub nawet C) odnoszę wrażenie, że kinematografia gatunku Science-Fiction przypomina degustację ciasta orzechowego.
Człowiek smakuje wybitnie pyszne kawałki, bogate w dodatki i wielowymiarowe nadzienie, aż nagle trafia się twardy kęs, z przeoczoną w procesie pieczenia łupinką orzecha. Zazwyczaj po takim chrupnięciu boli kilka zębów, a w psychice każdego łasucha pozostaje malutka obawa przed następnym gryzem. Tak jest niestety w przypadku filmu Moontrap z 1989 roku, w reżyserii Roberta Dyke’a.
Podczas rutynowego lotu, dwóch astronautów napotyka w okolicy Księżyca dryfujący statek kosmiczny obcego pochodzenia. Znajdują tam tajemniczy artefakt, który postanawiają zabrać na ziemię. Znalezisko okazuje się być pozaziemskim robotem, który potrafi wykorzystywać elementy otoczenia do rozbudowy swojego ciała. Robot atakuje pracowników NASA i z trudem zostaje zniszczony. NASA postanawia wysłać specjalną misję na Księżyc, której zadaniem jest odkrycie pochodzenia zabójczego robota.*
Akcja filmu rozpoczyna się 20 lat po historycznym lądowaniu statku Apollo 11 na Księżycu. Otóż, podczas bliżej nieokreślonego lotu promu Camelot, dwójka głównych bohaterów odkrywa na swoim radarze gigantyczny okręt kosmiczny, który osiągnął orbitę Ziemi z bardzo duża prędkością i zaczął zwalniać, by w końcu przejść w stan dryfowania. Oczywiście cała akcja wydaje się strasznie naciągana, bo trudno uwierzyć, by NASA czy ESA nie wykryły tak dużego obiektu odpowiednio wcześniej i pozwoliły mu się zbliżyć do naszej planety. Ale nie takie rzeczy już widzieliśmy w kinie klasy B, więc astro pilot Jason zakłada skafander i z pomocą silników odrzutowych próbuje zbadać obcy statek. Eksploracja trwa dosłownie kilka chwil, podczas których bohater dosyć szybko odnajduje dziurę w kadłubie, prowadzącą do kajuty z tajemniczym kokonem. I co wtedy robi niezwykle bystry mężczyna? Tak, zgadliście – nie przejmując się poziomem radiacji i potencjalnego niebezpieczeństwa, zabiera ów tajemniczy kokon ze sobą.
Po chwili następuje szybki przeskok akcji do bliżej niezidentyfikowanej placówki badawczej na Ziemi, w której naukowcy i astronauci prowadzą ze sobą bezsensowną debatę na temat kolejnej ekspedycji, której celem ma być Księżyc ( jeden z bohaterów wysnuwa już wtedy tezę, że na ziemskim satelicie musi być jakaś baza – niestety z dialogów nie dowiemy się, skąd takie wnioski). Co tam jakiś mothership na ziemskiej orbicie, co tam obca technologia – przecież każdemu astronaucie należy się chwila relasku i czas na drinka, więc załoga zostawia samopas kosmiczne znalezisko. W międzyczasie kokon otwiera swoją osłonę, a z wnętrza wyłania się najpierw mały robot, który asymiluje sprzęt elektroniczny i po chwili staje się morderczą maszyną, anihilującą połowę załogi kompleksu.
Pomijając zupełnie niepotrzebną scenę w barze, pozwolę sobie przeskoczyć do akcji rozgrywającej się już na Księżycu. Oczywiście nie warto sobie zaprzątać głowy zależnościami związanymi z przedstawionymi w filmie zasadami fizyki panującymi na ziemskim satelicie – w końcu to low budżet. O sensie wysyłania tylko dwóch przypadkowych astronautów na spotkanie z obcą cywilizacją też nie ma co pisać, skoro pełną obsadę filmu można policzyć na palcach dwóch rąk. Tak sobie NASA postanowiła i już. Więc co robią nasi bohaterowie? Ano jeżdżą sobie tu i tam swoim pojazdem, odnajdują całkiem przypadkiem obcą bazę, przywracają do życia zahibernowaną 14 tysięcy lat temu kobietę, szukają statku, znajdują wrogi niszczyciel, walczą z robotami, uprawiają sex w dmuchanym iglo, zostają porwani przez złowrogie roboty, odkrywają makabryczną prawdę, detonują ładunek wybuchowy i w ostatniej chwili uciekają z obcej jednostki. Wszystko w rytm dramatycznej muzyki i totalnego braku tlenu. I jak przystało na „dobrze zapowiadającą się produkcję”, na końcu otrzymujemy happy end z furtką do ewentualnej kontynuacji.
Z jednej strony miło zobaczyć dawnych bohaterów takich serii jak Star Trek (Walter Koenig) i Evil Dead (Bruce Campbell) w innych kreacjach aktorskich, jednak nawet oni nie są w stanie uratować tej produkcji, a wręcz momentami dobijają całość swoją grą aktorską (nienaturalnie szybkie gadanie Jasona i głupkowatość Ray’a). Efekty specjalne to niestety mocno naiwna animatronika wymieszana ze słabizną warstwy audiowizualnej. Warto tutaj zaznaczyć, że na rynku istniało wtedy sporo dobrych produkcji, bijących Księżycową Pułapkę na głowę.
Nie ma się co oszukiwać – Moontrap to produkcja bardzo niskich lotów, fabularnie bardzo zbliżona do kilku filmów z przełomu lat 80 i 90, wśród których warto wymienić choćby brytyjski Lifeforce z 1985 roku czy amerykański The Dark Side of the Moon 1990. Sam pomysł na widowiskowy film z pogranicza gatunków horror i s-f wydaje się całkiem ciekawy, jednak ilość głupoty, jaka wylewa się w trakcie seansu z ekranu jest tak przytłaczająca, że już po 10 minutach obcowania z tym dziełem, widz zaczyna się zastanawiać czy warto tracić kolejne 77 minut swojego życia na zobaczenie napisów końcowych. Nie da się również ukryć faktu, że dzieło nawiązuje do tajemniczego znaleziska z tajnej misji Apollo 20, ale w sposób tak naiwny, że szkoda na to słów. Film mogę polecić tylko zagorzałym fanom horrorów rozgrywających się w przestrzeni kosmicznej, którym nie przeszkadza mielizna fabularna i słabiuteńkie wykonanie. Reszcie kinomanów zdecydowanie odradzam powyższy tytuł.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook