Mooncop
Komiksowa poezja Toma Gaulda
Autor: Owen
komiksy
Czytuję albumy komiksowe od szóstego roku swojego życia. I z biegiem czasu, dostrzegam u siebie stopniową zmianę preferencji, a także wynikających z tego faktu oczekiwań.
Wróćmy jednak do źródeł. Podstawę fascynacji stanowiły na zmianę albumy z Kaczorem Donaldem, Binio Billem i Thorgalem, wymieszane gdzieś po drodze z amerykańskim hype’em od TM-Semic. Taki typowo post-PRLowski boom na historie obrazkowe, widziany oczyma ówczesnego parolatka. A proszę mi wierzyć, akurat w tej materii sporo się działo w moim rodzinnym domu. Kajko i Kokosz wspierali na półkach Tytusa, a ten z kolei rywalizował z Transformerami, Punisherem czy Batmanem. Wszyscy, niezależnie od miejsca i czasu powstania, rozpychali się swoimi fikcyjnymi łokciami, walcząc o każdy skrawek wolnej powierzchni, by jak najlepiej zaprezentować okładkowe walory. Bo to właśnie najmocniej działało na dziecięcą wybraźnię.
Oczywiście, historie opowiadane wewnątrz tychże albumów były równie pasjonujące i często pochłaniały mnie bez reszty. Lecz dostępność poszczególnych wydawnictw była na trochę losowym poziomie, więc czytałem wszystko, co wpadało mi w ręce. Obok zachwytów nad fabularnymi i artystycznymi perełkami, zdarzały się niestrawne kaszanki, a to z kolei prowadziło do podświadomego omijania niektórych oficyn i ich eksperymentalnych pomysłów. Po dwudziestu kilku latach, wybuchające okładki i tłukący się nadludzie przesunęli się stopniowo na drugą linię mojego prywatnego archiwum, ustępując miejsca komiksom niezależnym, w pełni autorskim. Jednym z takich dzieł jest Mooncop.
Ludzi od zawsze ekscytował temat podboju kosmosu. Tylko na przestrzeni kilku ostatnich dekad powstało kilka tysięcy utworów literackich i filmowych, traktujących o podniebnych wojażach. Co więcej, kilka dni temu miałem okazję przeczytać frapujący artykuł na temat rosyjskiego programu kolonizacji Księżyca, a wczoraj dosłownie oniemiałem podczas konferencji prasowej Elona Muska, który obiecał próbę lotu i adaptacji marsjańskiej placówki, a także późniejsze wycieczki w obrębie Układu Słonecznego. To piękne deklaracje i dalekosiężne plany, budzące euforię i pewien niepokój, ale już teraz pozwalające na uzupełnienie aktualnego panteonu wybitnych naukowców i wizjonerów w nowe nazwiska. Gdzieś na końcu tego bombastycznego zjawiska jesteśmy My – fani i miłośnicy takiej tematyki. I zawsze przy okazji takich wydarzeń, cieszymy się jak małe dzieci, bo oto na naszych oczach fikszyn staje się sajens. Dosłownie, z wielką pompą i fanfarami.
Trzeba pamiętać, że podbój kosmosu i życie na wybranych ciałach niebieskich to nie tylko nektar i winogrona, spożywane w glorii i blasku fleszy. Już dzisiaj można zaryzykować stwierdzenie, że dla pionierów będzie to z pewnością ciężki kawałek chleba. Równie trudny do przełknięcia dla każdego kolejnego śmiałka, który będzie chciał spędzać swój żywot właśnie w takim miejscu i w takich okolicznościach. W ciszy, spokoju i monotonii powtarzalnych zajęć, potrzebnych do podtrzymania życia. Tudzież zwykłego doglądania spraw, by w trakcie misji nic przykrego się nie wydarzyło. Pilnowania porządku w iście klasycznym, ziemskim stylu, zupełnie jak bohater nowej historii obrazkowej autorstwa Toma Gaulda, która została wydana nakładem oficyny Drawn & Quarterly, a w Polsce ukazała się właśnie teraz dzięki Wydawnictwu Komiksowemu.
Dni księżycowej kolonii są policzone, ale to nie zwalnia nikogo z obowiązków, zwłaszcza miejscowego policjanta. Nasz protagonista pozostaje cały czas na posterunku, by nieść pomoc tym, którzy jej nadal potrzebują. Nawet w obliczu coraz większej depopulacji księżycowej placówki, gdzie realna przestępczość praktycznie nie istnieje, a największym problemem może się okazać uparty i ciekawski pies, który oddalił się zbyt daleko podczas niewinnego spaceru. Koloniści bywają wobec siebie życzliwi, pomagają sobie na miarę własnych możliwości, ale tak naprawdę nie mają za bardzo o czym ze sobą rozmawiać. Więc sukcesywnie wracają do matecznika, pozostawiając na miejscu wytrwałego stróża prawa.
Projekt Gaulda to przede wszystkim doskonałe studium psychologiczne, zmierzające w kierunku plastycznej i wbrew pozorom, bardzo przyziemnej analizy zjawiska samotności, pogłębiającej się z każdą zmianą codziennej rutyny. To ciekawa interpretacja, dokonana na przykładzie życia oraz służby głównego bohatera, będącego stonowaną personifikacją całego spektrum pragnień, takich jak próba zdobycia nowego przydziału, aż po drobnostki, związane z zakupem pączków i księżycowej kawy. Autor znany z innych, równie minimalistycznych (w formie) dzieł, zawarł gdzieś między wierszami pytania dotyczącej natury współczesnego człowieka. Subtelnie pokazał, co może definiować jednostkę spełnioną emocjonalnie i jak niewiele potrzeba do osiągnięcia takiego celu. Całość została podana w bardzo minimalistycznym i pełnym linearnych szrafów stylu, który doskonale oddaje klimat dzieła i zaczyna być znakiem rozpoznawczym autora.
Gorąco polecam!
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook