Moje Arcade

Wrzuć żeton, masz tylko 9 sekund...

Autor: Owen

felietony

Gdy byłem młodszy, zupełnie inaczej patrzyłem na swoje życie. Wszystko było prostsze, a cały świat istniał tylko 'tu i teraz’.

W tamtych czasach żyłem naiwnym przekonaniem, że moja rodzina jest constans i nie do ruszenia, a ja zawsze będę miał swoich bliskich wokół siebie. Z przyjaciółmi żartowaliśmy, że nic nas nigdy nie podzieli, a każda z naszych zajawek była na tyle ważna, że poświęcaliśmy jej całe popołudnia i wieczory. Żyliśmy analogowo, ale blisko siebie, jak większość ludzi w latach dziewięćdziesiątych. Niestety, los bywa niezwykle przekorny, a upływ czasu potrafi wyleczyć z każdej wersji hurra-optymizmu. 

Połowa moich kochanych przodków żyje już tylko w moim serduchu. Grono przyjaciół, do którego należę, próbuje ze sobą utrzymywać kontakt, lecz ze względu na pracę i obowiązki rodzicielskie jest nam coraz trudniej złapać te kilka luźnych chwil dla siebie. A nasze stare miejscówki (i ulubione nawyki), albo poznikały z mapy miasta, albo całkowicie zmieniły swój charakter. Jednak najgorsza w tym przypadku jest świadomość, że o wielu z nich pamiętam już tylko ja, albo wspomniana garstka najbliższych mi rozrabiaków. 

Dlatego niniejszy wpis będzie troszkę intymny, deko retrospektywny i z pewną nutką nostalgii w tle. Dla niektórych osób poruszany temat okaże się też znajomo-swojski, a przynajmniej taką mam nadzieję. Tym razem chciałbym Was zabrać na wirtualny spacer po moim rodzinym Żywcu sprzed dwudziestu pięciu lat, spóźnionym lifestylowo o kolejną dekadę, gdzie poza pięknymi zabytkami i ulicami tętniącymi życiem, istniały sobie malutkie, kameralne wręcz zakątki, które odwiedzały ówczesne małolaty, spragnione nowych doznań z wielkiego świata cyfrowej rozgrywki.

PKS

Pierwszym z odwiedzanych przez mnie salonów gier (Arcade) było skupisko kilku kontenerów przemysłowych na tyłach żywieckiego dworca autobusowego, udających – dosyć nieudolnie – ekstrawagancki pawilon z grami video. W rzeczywistości była to stara buda z ciemnym wnętrzem i wiecznie zmęczonym powietrzem, której – pod względem walorów – daleko było do dzisiejszych przybytków o podobnej tematyce. No ale gdy ma się tylko dziesięć lat, a w domu styrane Atari 2600 (przywiezione z Niemiec) oraz Pegasusa, to człowiek postrzega takie miejsce jak przedsionek Disneylandu. W środku klasycznie, czyli tłoczno i gwarno, bo młodociana gawiedź pędziła tam od razu po skończeniu lekcji w okolicznej podstawówce, a czasem zwyczajnie spędzała w tym miejscu dzień wagarowicza. 

Na dzień dobry, po prawej stronie od wejścia witała nas jedna z dwóch najbardziej obleganych maszyn, na której można było zagrać w Mystic Warriors od Konami. Gra była świetna i dosyć trudna, więc nie każdy wytrzymywał jej tempo, a także napięcie związane z grupą poganiaczy wokół, którzy tylko czekali na swoją kolej. Podobnie sprawa wyglądała kawałek dalej, przy automacie z beat’em up’owym Punisherem, którego Kuba z The Blog Thatscreamed przeszedł rzekomo 'tylko na trzech blachach’. Troszkę luźniejsza atmosfera panowała po drugiej stronie, przy maszynie z dziwną platformówką pt. Toki, w którą zagrałem tylko raz – niestety, poziom trudności nie pozwolił mi ukończyć pierwszego levelu (albo któryś z przycisków nie działał i główny bohater nie mógł strzelać…? Nie pamiętam, co było przyczyną ogólnej niechęci do tego tytułu).

W środku stały jeszcze prawdopodobnie trzy maszyny, z których przypominam sobie tylko Michael Jackson’s Moonwalker (Sega, Emerald Software), czyli fantastyczną, taneczno-strzelaną przygodę z niesamowicie wyśrubowanym poziomem trudności. Lokalne źródła donoszą, że dwa pozostałe automaty to Knights of the Round oraz Guerrilla War. Niestety, nie było mi dane ich nawet dotknąć, ponieważ moja ówczesna przygoda z tym fantastycznym miejscem zakończyła się w momencie, gdy podczas letniego spaceru pod okiem babci wszedłem do środka, gdzie akurat trwała jakaś gorąca awantura. Chwile później grzecznie wysłuchiwałem kazania o tym, że nie powinienem bywać w miejscu pełnym przemocy, z wrzaskami i wyzwiskami w tle oraz kałużą krwi na podłodze. No to zacząłem bywać gdzie indziej, w kultowej już dzisiaj…

Siódemce

…będącej jeszcze mniejszą, ciemną budą bez wentylacji, z jeszcze większą ilością młodzieży w środku. Tam to się dopiero działo. Zaraz po wejściu witał nas wąsiaty (i obowiązkowo podchmielony) jegomość zwany Szefem, rządzący niepodzielnie wszystkimi blachami, który zawsze w przypadku większej grandy, znikał cichaczem w swojej kanciapie. No dobra, przepychanki czasem się zdarzały, ale tak naprawdę wszyscy przychodzili w to miejsce z innego powodu – by chłonąć fantastyczną atmosferę wielkiego świata gier. To były zupełnie inne czasy. Dla większości bywalców nie miało znaczenia, czy jesteś z rejonu ulicy Dworcowej lub okolic, czy wyglądasz jak pryszczaty młokos, skejt, punk, gypsy czy też jak postrach lokalnej społeczności. Wszyscy grali po równo, a często i w kooperacji. 

Albo przeciwko sobie, katując przy okazji świetne mordobicia. Bo akurat tak się złożyło, że pierwszą maszyną od strony wejścia był automat z doskonałym Time Killers od THQ (Incredible Technologies), dzięki któremu po raz pierwszy zobaczyłem brutalność na tak dużą skalę – ucinane wirtualne kończyny, a nawet głowy (warto w tym miejscu zaznaczyć, że wspomniana gra jest rówieśniczką dużo popularniejszego Mortal Kombat). Ale to jeszcze nic – urządzenie znajdujące się tuż obok przywoływało na myśl indyjskie pociągi – w, i na których, podróżuje milion razy więcej pasażerów, niż powinno. Tak właśnie wyglądało stanowisko z zainstalowaną grą pt. Cadillacs and Dinosaurs, czyli ogromnym hitem Capcom’u i chyba jednym z najbardziej grywalnych beat’em up’ów w całej historii Arcade. Każdy szanujący się salon musiał mięć tę grę w swojej ofercie. Pierwszy rząd domykał mechanizm oferujący rozgrywkę w side-scrollowaną grę typu run and gun od Konami, istniejącą pod wymownym tytułem Sunset Riders. I też przyciągał spore grupy zainteresowanych rewolwerowców. 

Trochę gorzej miewał się jego sąsiad z naprzeciwka, czyli automat z dosyć trudną platformówką pt. Shadow Dancer od Segi, w którą grywali tylko najbardziej zatwardziali miłośnicy tematyki ninja-action, motywowani i wspierani przez całą pulę filmów na kasetach VHS. Pamiętam z tego okresu dwie ciekawe zależności: świetny level bonusowy z rzucaniem gwiazdki do zeskakujących z budynku napastników i jakąś dziwną zajawkę wśród lokalnej młodzieży, by rozgrywać tę grę bez używania wspomnianych gwiazdek, na których opierał się główny system walki. Więc kto miał nerwy ze stali, ten grał. Natomiast zaraz obok dochodziło do częstych przepychanek, bowiem kolejna, ostatnia już maszyna oferowała aż trzy gry pod wspólnym tytułem Three Wonders, znane w Japonii jako Wonder 3.   

Ach, cóż to były za tytuły! Przepiękne fantasty o przygodach braci Lou i Sivy (dynamiczna platformówka pt. Midnight Wanderers: Quest for the Chariot oraz jej r-type’owa wersja pt. Midnight Wanderers: Quest for the Chariot), dopełnione trochę zaskakującą – bo wyjętą praktycznie z innej bajki – wariacją na temat Bomberman’a, tylko w kolorowo-brutalnym wydaniu, czyli Don’t Pull. I o ile dwa pierwsze tytuły działały na nas jak magnes (do tego stopnia, że niektóre fragmenty rozgrywki śniły mi się po nocach), to ich przyszywanego brata na początku trochę omijałem. No bo jak to tak? Ja, poważny, dziesięcioletni facet będę grał w cukierkową grę dla bab? Ale po rozegraniu kilku pierwszych partii przejrzałem na oczy i zacząłem dosyć regularnie pogrywać w puzzlową rozpierduchę.

Siódemka 2.0

Żaden z nas, nakręconych na rozgrywkę małolatów, nie znał dnia ani godziny, gdy dana maszyna zmieniała swoją cyfrową zawartość. Trochę tęskniliśmy za niektórymi pozycjami z menu w/w Szefa, ale ciekawe nowości zawsze w końcu wygrywały z poczuciem niepewności. Zmiany nigdy nie miały charakteru kompleksowej wymiany wszystkich gier w salonie – raczej skubały nasze kieszenie po trochę, pozwalając gorącym z emocji głowom stopniowo ostygnąć. I właśnie w takich okolicznościach zniknęła najpierw mordercza bijatyka, na miejsce której wskoczył drugi z moich ulubionych beat’em up’ów, czyli doskonały i niezwykle absorbujący Metamorphic Force, wyprodukowany przez Konami. Więc już po chwili każdy centymetr powierzchni wokół automatu był na wagę złota. 

W stronę słońca odjechał również kowbojski akcyjniak, ustępując miejsca kolejnej już w tym przybytku, 'chodzonce’, kryjącej się za wymownym tytułem: Violent Storm. Do dzisiaj pamiętam efekt wow, jaki w tej grze zafundował mi pierwszy boss, poprzez demonstrację swojej przerażającej postury. Ale nie chcę zdradzać szczegółów, by nie psuć zabawy. Akurat ten produkt wielkiego K nie był gigantycznym hitem, choć sporo osób okazywało mu swoje zainteresowanie. Kilka chwil później środkowy automat przyjął w swoje bebechy jakąś vertykalnie scrollowaną strzelaninę ze statkami kosmicznymi w tle (za Chiny Ludowe nie przypomnę sobie tytułu), lecz zbyt wysoki poziom trudności wpływał na małe zainteresowanie tą ofertą. Więc na jej miejsce najpierw wskoczyło Fatal Fury od SNK, aczkolwiek nie pamiętam dokładnie numerka przy nazwie, bo dzisiaj postacie z drugiej i trzeciej części zlewają mi się w jedną listę. A dosłownie chwilę później wykurzyła ją z cieplutkiego wnętrza maszyny druga odsłona Mortal Kombat.

Jednak największym hitem po wymianie tytułów okazała się – jak nietrudno zgadnąć – kolejna scrollowana kopanina, którą można określić jako produkt z górnej półki. Bardzo szybko zastąpiła zainstalowaną tam wcześniej koszykówkę z logiem NBA, na którą raczej wszyscy psioczyli. Alien vs. Predator, bo o niej mowa, to klasyczna gra typu beat’em up, wyprodukowana i dystrybuowana przez firmę Capcom dla systemu CPS-2 Arcade Game System w 1994 roku. Produkcja bazowała na scenariuszu filmowym, stworzonym na podstawie serii komiksowej o takim samym tytule, który miał posłużyć jako podstawa fabularna do planowanej adaptacji kinowej. Niestety, pomimo starań ze strony dewelopera i ukończenia pracy w terminie, sam film powstał dopiero 10 lat później, jako zupełnie odrębny twór artystyczny. Tym samym, dzieło japońskiego wydawcy stało się autonomicznym produktem, który dzięki wykonaniu i grywalności, podbił serca fanów na całym świecie. 

Peryferia

W mieście istniały jeszcze trzy inne salony gier. W jednym bywałem, drugi odwiedziłem tylko raz, a trzeci znam jedynie z opowieści. Pierwszy ze wspomnianych przybytków należał do rodziców mojego kolegi, którzy postanowili umieścić trzy maszyny we wnętrzu niedużego sklepu z damskimi fatałaszkami. Dzisiaj taki miks tematyczny mógłby się wydawać dziwny, ale w tamtym okresie nikt się tymi sprawami nie przejmował. Tak więc majtki i staniki wisiały sobie na wieszakach, a dla nas, młokosów, liczyła się tylko rozgrywka i czysta przyjemność po drugiej stronie pomieszczenia. W ten oto sposób poznałem doskonałego Metal Slug’a, In the Hunt i kolejnego akcyjniaka z kopniakami w tle, czyli makabryczne Night Slashers od Data East.     

Drugi z peryferyjnych – dla mnie – salonów był praktycznie nie do zdobycia przez młodzież z żywieckiego Detroit, czyli z Zabłocia, gdzie wówczas mieszkałem. Głównie z powodu odległej lokalizacji i dziwnych godzin pracy. No cóż, jak się ma te dziesięć lat, to jednak wyprawa na przeciwległą stronę miasta bywa nie lada wyczynem. Prawda jest jednak dużo mroczniejsza, ponieważ w tamtych latach dzieciaki z różnych dzielnic trochę się nie lubiły i wizyta w salonie 'na obcym terytorium’ bardzo często kończyła się przepychankami, a nawet bójkami. A jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że wspomniany barak istniał w samym środku największego osiedla w Żywcu (czyli frekwencja w środku zawsze wynosiła jakieś 300% normy), to sprawy komplikowały się jeszcze bardziej. Niemniej jednak udało mi się tam kiedyś pograć w Mortal Kombat 3Virtua Cop 2 (a może to był jednak Time Crisis?) i drugiego Tekkena

Pamiętam również, gdzie była trzecia ze wspomnianych świątyń cyfrowej rozkoszy (zbudowana z blachy i wątpliwej jakości dykty), lecz nikomu z naszej paczki nie udało się jej odwiedzić, gdy jej drzwi bywały jeszcze otwarte. A szkoda, bo panujący tam wystrój i gorąca atmosfera już zawsze pozostaną dla mnie zagadką. Natomiast, trochę dla przeciwwagi napiszę, że nie obce były mi salony lub wydzielone stanowiska z kilkoma maszynami w okolicznych miasteczkach i wsiach. Dzięki takim cudacznym miejscówkom poznałem uroki i wady kilku kultowych tytułów, by przywołać tutaj odkryte na kawiarnianym poddaszu dworca autobusowego w Węgierskiej Górce Captain Commando i Streets of Rage, albo niesamowicie wciągające Aliens 2 i Asterixa, serwowane w objazdowej budzie na którymś z odpustów w Wilkowicach. Tak to kiedyś wyglądało. 

Insert coin…

Po kilku latach arcade’owych przygód, w moim domu w końcu pojawił się komputer, który – w połączeniu z pierwszymi płytami demo z magazynów branżowych – dosyć radykalnie zmienił towarzyskie życie naszej paczki. Wizyty u Szefa stawały się coraz rzadsze, aż w końcu, trochę przez brak cyfrowych nowości, zapomnieliśmy o tym czy tamtym salonie. I dopiero po jakimś czasie, gdy potrzeba 'dotknięcia analogowej gałki’ stawała się nie do wytrzymania, przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, gdy zamiast szeroko otwartych drzwi, witały nas kartki z informacją o zamknięciu danego salonu. Ostatecznie, proza życia i postęp technologiczny wygrały z dawnymi przyzwyczajeniami. Oczywiście, do dzisiaj zdarza mi się wpaść przelotem do jakiegoś przybytku z leciwą ofertą gamingową. Ale wierzcie mi, smak i frajda z rozgrywki jest nadal taka sama, jak dawniej.

foto: 1, 2, 3, 4

Zobacz również

Top 7 gier z 2022 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych gier

gry

Top 7 filmów z 2022 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Robot Jox

Niesamowita historia Joxverse

felietony

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Wejdź na pokład | Facebook