Mad Max: Fury Road
What a lovely day!
Autor: Owen
filmy
Jeśli regularnie odwiedzacie pokład Stacji Kosmicznej, to z pewnością zdążyliście zauważyć, że pośród wielu zagadnień związanych z fantastyczną wizją przyszłości, publikujemy również subiektywne przemyślenia na temat produkcji z szeroko rozumianego kanonu post – apokaliptycznego.
W ramach naszej radosnej działalności omawiamy książki, filmy, komiksy, a nawet gry komputerowe, bo ostatnia dekada to dosłownie wysyp nowych tytułów, z którymi – przez wzgląd na samą ilość – trudno być na bieżąco. I w sumie ciężko powiedzieć, co jest takiego absorbującego i zarazem atrakcyjnego w dystopijnej wizji przyszłości, że spora grupa ludzi odrzuca brutalne prognozy i daje się ponieść romantyczno – cyrkowej imaginacji, przenosząc wiele fikcyjnych rozwiązań i pomysłów na rzeczywisty grunt w postaci LARPów i innych meetingów, które z powodzeniem można określić jako nieco groteskowe.
Doskonale rozumiem fascynację survivalem i jakąś bliżej nieokreśloną formą niezależności, a być może nawet wolności; ale czasem trzeba wyłączyć komputer lub odłożyć ulubioną książkę na półkę i pomyśleć racjonalnie, jak rzeczywiście wyglądałby świat po zagładzie i co my, jako jednostki, bylibyśmy w stanie zrobić, by w nim przetrwać. Według mnie bliżej nam do realiów z Drogi Cormaca McCarthy’ego czy The Rover Davida Michod’a, niż do kolorowych zabaw z Boarderlands czy mocno naiwnych rozwiązań fabularnych z Doomsday. Magia tego zjawiska polega chyba na jego wielowymiarowości, bo ogólny trend mniejszymi nurtami stoi, a cały czas powstają ich kolejne wariacje, przez co trudno to wszystko jakoś trafnie podsumować.
Jest jednak człowiek, który swego czasu zdefiniował cały gatunek na nowo i odkrył w nim mało eksplorowaną wcześniej niszę, czyli przygnębiające kino drogi w oparach absurdu i wszędobylskich spalin. Mowa oczywiście o George’u Millerze, niezwykle elastycznym twórcy filmów familijnych Happy Feet czy Babe – świnka z klasą, który jeszcze pod koniec lat 70 popełnił wiekopomne dzieło pt. Mad Max, stanowiące do dzisiaj solidny fundament dla całego kanonu. Lecz, czy nowa odsłona przygód Maxa Rockatansky’ego pt. Mad Max: Fury Road okaże się produkcją spełniającą oczekiwania wszystkich fanów i pozwoli odświeżyć całą markę?
O bieżącej sytuacji na świecie wiemy niewiele, bo twórcy ograniczyli ten element scenariusza do absolutnego minimum w postaci kilku deklamowanych zdań na samym początku filmu. Widzimy natomiast, że kulę ziemską spotkała jakaś poważna awantura nuklearna lub potężna katastrofa naturalna, zmieniająca cały glob w jedną wielką pustynię, pełną piachu i soli. Tak ekstremalne warunki doprowadziły do wyginięcia większości żyjących wcześniej gatunków, nie oszczędzając w tej materii kruchych i delikatnych ludzi, będących obecnie jedynie namiastką potęgi, która wcześniej rządziła błękitną planetą. Spośród kilku miliardów istnień przeżyła tylko garstka, koczująca w oazach surowcowych, zarządzanych twardą ręką przez różnej maści tyranów i psychopatów – w myśl starej zasady: dziel i rządź, a przy okazji: rób co chcesz, bo i tak nikt Cię nie powstrzyma…
Z bardzo krótkiego prologu dowiadujemy się również, kim był wcześniej Max Rockatansky, czyli główny bohater tego całego ambarasu. Niegdyś uczciwy policjant i kochający rodzic; dzisiaj wyrzutek i spalinowy nomad, który podczas Armageddonu stracił całą rodzinę i prawdopodobnie sens istnienia. A że wola przetrwania potrafi być silniejsza, niż każda przeciwność losu, to mężczyzna spakował do potężnego musclecar’a swój dobytek i wyruszył w poszukiwaniu lepszego jutra. Jego obecna egzystencja może się wydawać monotonna, ponieważ bazuje na przemierzaniu pustkowi w poszukiwaniu wszelkich dóbr, pozwalających na przeżycie. Lecz to tylko złudne wrażenie, bowiem życie w wysuszonej na wiór Australii nie należy do łatwych, a każdy zdrowy człowiek jest na wagę złota. Szczególnie wtedy, gdy naruszy terytorium szalonych chłopców wojny i dowodzącego nimi fanatyka o pseudonimie Nieśmiertelny Joe. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy z oazy białowłosego potwora uciekają członkinie haremu tzw. pierwszych żon, którymi przewodzi niejaka Furiosa – jednoręka cesarzowa, a Max zostaje w to wszystko koncertowo wplątany i wyrusza z tą plejadą wariatów w dwugodzinną jazdę bez trzymanki.
Opis wrażeń chciałbym zacząć od tego, co mnie w tym filmie niezwykle urzekło – i nie będę w tej kwestii chyba zbyt oryginalny, gdy napiszę że: jakość, ilość oraz sposób podania całej kompozycji pod względem efektów specjalnych, bo po seansie czułem się wgnieciony w fotel kinowy. I chyba muszę to wyartykułować wprost: oprawa audiowizualna nowego Maxa to istna perełka, jakiej próżno szukać w innych utworach o podobnej tematyce, a żarty o fali samobójstw pośród zazdrosnych reżyserskich wannabe’s, nabierają w tym kontekście nowego znaczenia. No bo jakże inaczej skomentować sytuację, w której niemal siedemdziesięcioletni facet pokazał wszystkim aspirującym autorom, jak się tworzy prawdziwe kino sensacyjne, naszpikowane taką ilością tradycyjnych sztuczek kaskaderskich i tak bardzo trzymających w napięciu scen akcji, że statystyczny odbiorca wyjdzie z kina pokieraszowany mentalnie, z odciskami na spiętych od zaciskania dłoniach?
Jak wytłumaczyć tak olbrzymie zaplecze w postaci stu trzydziestu fantastycznie przebudowanych pojazdów (z których połowa została zniszczona podczas zdjęć), setek fikuśnie ucharakteryzowanych statystów i obecności na planie akrobatów z Cirque de Soleil? Gdzie się w tym szaleństwie podział zdrowy rozsądek i sensowny budżet? Wyobraźcie sobie, że włodarze z Warner Bros byli faktycznie zachwyceni materiałami demo, więc dołożyli Millerowi jeszcze trochę dolarów do ogólnej puli na dokrętki i efekty CGI, które dodatkowo dopieściły produkcję.
Lecz czym byłby sam obraz bez warstwy dźwiękowej, która w przypadku tego dzieła bywa tłem dla szybko migającej akcji, a także pełnoprawną uczestniczką prezentowanych wydarzeń? Otóż świetnie wyważone połączenie heavy-metalu z muzyką klasyczną, dyktujące widzowi tempo oddechu podczas gwałtownych ujęć, to zasługa Toma Holkenborg’a z Junkie XL. Jednak pomimo swojego wkładu w produkcję, to nie on został jego foniczną gwiazdą – akurat pod tym względem dominatorem okazał się upiorny gitarzysta, odgrywający ciężkie akordy na czubku pędzącej platformy nagłośnieniowej. Gość zdominował swoją obecnością wszystkie sceny, w których się pojawił i chyba nie przesadzę twierdzac, że pomimo relatywnie małego wpływu na sam bieg wydarzeń, dla wielu fanów stał się postacią kultową, zasługująca na kolejne epizody w planowanej kontynuacji. Co ciekawe, muzyk Sean Hape wcielający się w rolę niewidomego The Doof Warrior’a, spędzał w pełnej charakteryzacji po kilka godzin dziennie, przez co wymagał stałej opieki ze strony obsługi technicznej i specjalnych uprzęży, na których podwieszana była jego 60-cio kilogramowa, płonąca gitara.
Aby nie generalizować i jednocześnie nie popadać w monotematyczny zachwyt, należy przyklasnąć całej obsadzie; ale tak ogólnie, za całokształt, gdyż kreacja kreacji nierówna, a w trakcie przygody mamy okazję zaobserwować bardzo zróżnicowany poziom gry aktorskiej, od bardzo dobrych i przekonywujących wykonów, po totalnie drewniane i bezbarwne pląsy na planie filmowym. I w tym miejscu chciałbym zauważyć, że największym problemem w odbiorze tego dzieła była dla mnie postać samego Maxa, który wypadł niezwykle blado na tle Furiosy czy Nuxa. Sęk w tym, że poprzednik Toma Hardy’ego nie był takim twardzielem do kwadratu jak obecne wcielenie pana Rockatansky’ego, bo wiele ryzykownych działań wymuszały na nim konkretne sytuacje. Był człowiekiem z krwi i kości i jak każdy, miewał chwile słabości, co zbliżało go do zwykłych zjadaczy chleba oraz pozwalało nawiązać emocjonalną zażyłość.
Ale to było trzydzieści lat temu i chyba bezpowrotnie minęło, bo obecny protagonista to niezbyt sympatyczny facet, o aparycji typowego zabijaki z szuflady o nazwie Kino Akcji, wypowiadający swoje – bardzo rzadkie – kwestie trochę jak nolanowski Bane. – W takim świecie trzeba być twardym – powiecie…Lecz nie o twardości czy wytrzymałości prawię. Z tak rozpisanym scenariuszem, Maxa mógł zagrać pierwszy lepszy mięśniak z Hollywood, a chyba nie do końca o to chodziło w tej historii. Dodajmy do tego mało zrozumiałe dla młodych widzów wstawki z duchem (?) dziewczynki nazywającej go ojcem i otrzymamy obraz człowieka niby po przejściach, ale tak naprawdę z okropnie zawężoną, by nie powiedzieć: praktycznie żadną genezą i w ogólnym rozrachunku, wypadającym strasznie nijako. Jak się mówi A, to wypada powiedzieć B, a nie raczyć widza półśrodkami.
Mam ogromny dylemat z końcową oceną analizowanego utworu, ponieważ w kontekście poetyki i tempa akcji to jest coś, czego mi od dawna brakowało w obecnym kinie post-apokaliptycznym. Ale nie w kwestii fabuły, którą można określić jako niezwykle dziurawą. Doskonale rozumiem samą konwencję i skrupulatne balansowanie elementami atrakcyjnymi dla wizualnej strony projektu, ale po co używać nazwy Mad Max, skoro samego Maxa jest w nim jak na lekarstwo? Za mało Maxa w Mad Maxie? To jest niestety największy minus widowiska. Może zamiast tego, film powinien uczcić swoim tytułem charyzmatyczną bohaterkę bez jednej ręki, która totalnie zdominowała wątek narracyjny? Koncepcja ciekawa i jeśli zapowiedziana trylogia ma powielać niekorzystne schematy pierwowzoru, to pewnie w natłoku wydarzeń mógłbym po prostu nie zauważyć przypadkowego zgonu głównego bohatera, więc nic straconego. Bo tak naprawdę jego rolę odegrał już Guy Pierce we wspomnianym wcześniej The Rover, który został dla mnie rzeczywistym spadkobiercom pierwszego filmu z uniwersum Szalonego Maksa. Ale jak to mawiają – dopóki paliwo w baku, pościg trwa! Zobaczymy, gdzie nas ostatecznie zaniesie…
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook