World War Z
Fabularna Apokalipsa
Autor: Owen
filmy
Śledząc przelotnie media rozrywkowe można zauważyć, że kilka ostatnich lat to dla fanów tematyki zombi okres fantastycznej hossy fabularnej.
Po wielu chudych wiosnach i totalnym wyeksploatowaniu zagadnienia wampiryzmu, jesteśmy atakowani różnymi odmianami nieumarłych w rozmaitych produkcjach, w przeróżnych konfiguracjach i poprzez wszelkie dostępne multimedia. Sytuacja bywa na tyle kuriozalna, że na rynku filmowym zaczynają się pojawiać komedie o zakochanych zombiakach, a w niektórych grach komputerowych da się już z powodzeniem sterować nadgnitymi truposzami. Jednak czy tak nieprawdopodobne nagromadzenie różnych wątków i wydawnictw ma pozytywny wpływ na cały kanon?
Chyba nie do końca, bo nawet miłośnik takiego zagadnienia może w pewnym momencie poczuć przesyt. Pamiętajmy, że motyw zombie był i jest obecny w dziełach literackich od wieków, trudno więc o oryginalność i swoistą świeżość w tym temacie. A jednak powstanie książki Maxa Brooks’a dowodzi, że dzięki pomysłowości i sprawności literackiej można przemycić w opowieści o zombii-apokalipsie głębszy przekaz. Motyw zmagań pomiędzy żywymi i chorymi/zmarłymi został ukazany w ciekawy i niebanalny sposób, spinający klamrą fabularną całość i jednocześnie niepopadający w całkowity pulp. Zatem jak w oczach czytelników i fanów wypadła interpretacja filmowa z Bradem Pittem w roli głównej?
Już na samym początku muszę zmartwić wszystkich miłośników twórczości Maxa Brooks’a – jeśli ktoś myśli, że scenarzyści odpowiedzialni za adaptację filmową próbowali wiernie odtworzyć wydarzenia przedstawione w książce, to się mocno rozczaruje. Reżyser Marc Forster postawił na maksymalne uproszczenie fabuły (w końcu ograniczenie wiekowe PG-13 do czegoś zobowiązuje), wybierając z pierwowzoru tylko kilka najważniejszych zależności, na bazie których stworzył swoje dzieło. Przypomina mi to sytuację związaną z powstaniem filmu From Hell, rzekomo opierającym się na albumie komiksowym Alana Moore’a. I podobnie jak filmowa opowieść o Kubie Rozpruwaczu, najnowsza zombi-produkcja jest tak naprawdę całkiem autonomicznym tworem, jedynie z kilkoma luźnymi odniesieniami wobec oryginału.
Zmianie uległa koncepcja prezentacji śmiertelnie niebezpiecznej i szybko rozprzestrzeniającej się plagi. W książce Brooks’a mamy do czynienia z klasycznym przykładem epidemii produkującej powolną masę umarlaków, która zagraża żyjącej części populacji. Tymczasem w filmie World War Z, Gerry i spółka zmagają się z totalnym wysypem super sprawnych i praktycznie nie męczących się istot, infekujących żywych szybciej, niż widz zdąży mrugnąć powiekami. Zmianie uległ również sposób narracji, bowiem w dziele literackim poznajemy skalę problemu poprzez wiele zróżnicowanych relacji z całego świata, natomiast za sprawą dziesiątej muzy śledzimy dramat rodziny Lane’ów (niewystępującej w książce), wpleciony w – dosłownie – galopującą akcję.
Niestety, pomimo próby ukazania ogromu spustoszenia i degradacji prawie całej ludzkości, scenarzyści nie wykorzystali potencjału fabularnego opowieści, sprowadzając akcję do szybko przeskakujących ujęć i wszędobylskiej demolki. Reżyser ograniczył do minimum pokazanie relacji i form współpracy (jaka by ona nie była) pomiędzy światowymi potęgami, zastępując to masą sztampowych wypełniaczy, wśród których można wymienić: gasnące w ostatniej chwili samochody, migające złowieszczo światła, wyskakujące nagle potwory, watahy zombii szturmujące drzwi, całkiem przypadkowe telefony czy widok zniszczonych miast w akompaniamencie złowieszczej muzyki w tle.
Nie ma się co oszukiwać, że główną atrakcją omawianej produkcji filmowej są żywe trupy. Oj, nie! Tak naprawdę to film jednego aktora, przyciągającego do kin głównie wielbicielki niebanalnej aparycji i luźnego stylu. Superatrakcyjny i zawsze idealnie uczesany przystojniak, mówiący po hiszpańsku pilot śmigłowca, świetny strzelec znający medycynę, wojownik umiejący stworzyć ochraniacz z katalogu Ikeii, doskonały obserwator wypatrujący w tłumie chorych ludzi, dawny agent służb specjalnych, przykładny ojciec i dobry kucharz – taki jest w tym filmie Brad Pitt. Gdyby ubrać go jeszcze w czarny smoking, a do ręki dać kieliszek z Martini, to mielibyśmy nowego blond Bonda.
Dlaczego uważam, że to film jednego aktora? Bo niestety pozostałe postacie – za wyjątkiem jego rodziny i izraelskiej komandoski – giną lub zostają pominięte w tempie iście ekspresowym, przez co nawet najbardziej empatyczny kinomaniak nie jest w stanie nawiązać z nimi kontaktu. A co robi w tym czasie Gerry Lane? Wychodzi bez szwanku z wypadku samochodowego, zalicza katastrofę lotniczą, a mając przebity na wylot żołądek, nie miewa skurczów mięśni jak każdy śmiertelnik i porusza się o własnych siłach (nie tracąc przy tym zbyt dużo krwi). A na koniec biega z łomem i przyjmuje dodatkowo wyniszczającego wirusa jako kamuflaż, zamiast regenerować siły po operacji. Myślę, że z takim poziomem niezniszczalności można go spokojnie postawić obok nowego Supermana i dać im obu po puszce Pepsi, bo w końcu product placement to już standard w dzisiejszych block busterach.
Oprawa audiowizualna to zdecydowanie najmocniejsza część filmu. Można odnieść wrażenie, że lwia część budżetu całej produkcji została zdeponowana na kontach magików od efektów komputerowych i specjalistów od charakteryzacji. Sceny z hordami zombiaków skaczących na helikopter lub szturmujących mur w Jerozolimie robią wrażenie, a szybkość z jaką poruszają się zainfekowani ludzie wpływa poważnie na tempo akcji. Jednak sam wygląd umarłych średnio mi się podoba i przywodzi na myśl niezbyt udaną wizję chorych istot z Jestem Legendą (2007 r.). Na plus należy zaliczyć także wizualizację i przygotowanie wielu lokalizacji pokazywanych podczas seansu.
Lubię powytykać absurdy i błędy logiczne w omawianych filmach, a że World War Z to film na niedorzecznościach stojący, jest więc o czym pisać i jest co punktować. Bohaterowie zawsze znajdują samochody z kluczykami i bronią w środku (kamper), nigdy nie trafiają na korki, bez problemu i walki zdobywają leki, dostają się fartem na białoruski samolot i z każdej opresji uciekają w ostatniej chili – to tylko kilka pierwszych przykładów z brzegu, dotyczących jedynie głównych postaci. Łaskawie przemilczę większość bugów i błędów, bo już sam fakt latania po całym świecie tylko dlatego, że ktoś wysłał komuś innemu jakiś e-mail świadczy o tym, że to właśnie amerykanie nakręcili ten film.
Nie chce mi się zbytnio rozpisywać na w/w temat, bo pewnie wytknięcie wszystkich błędów zajęłoby mi tyle samo miejsca, co reszta recenzji. Więc by zbytnio nie rozwlekać swojego wywodu, dla przykładu poruszę tylko jeden problem związany ze strategią działania w sytuacjach kryzysowych, bo w wielu momentach zachowałbym się zupełnie inaczej niż bohaterowie. Skoro Gerry zauważył, że zainfekowanych przyciąga hałas, to zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie jego działanie w bazie na końcu filmu. Po co wszedł między na wpół uspane istoty i ryzykował swoim życiem, skoro mógł się zakraść od drugiej strony skrzydła i poczekać, aż ekipa monitorująca przyciągnie poprzez hałas zombiaki do bariery oddzielającej oddziały. Wtedy wszedłby kuchennymi drzwiami i spokojnie oddałby się poszukiwaniom odpowiedniej fiolki z wirusem.
A gdy Brad był już w środku laboratorium i zauważył kamerę, zrobił coś mega głupiego – napisał rozpaczliwie na kartce: Powiedzcie mojej rodzinie, że Ich kocham. Wtedy opadły mi ręce. Przez chwilę liczyłem, że napisze coś w stylu: ruszcie kamerą na tak, gdy znajdę odpowiedni pojemnik, ale w końcu to produkcja z Hollywood i do końca musi być dramatycznie. I takie pytanie do Was – dlaczego zombi nie atakowały pomieszczenia, w którym się schował, skoro przez cały film oglądamy grupowe, wręcz kolektywne działanie zainfekowanych, którzy samą swoją masą potrafili wywarzać drzwi i forsować mury?
„Ucieczka z oblężonej Jerozolimy? Proszę bardzo. Granat wybuchający w samolocie? Nie ma sprawy. Katastrofa lotnicza? Nic prostszego. Odcięcie komuś ręki – bezcenne”. Tak można w skrócie opisać niektóre perypetie Gerry’ego i jego możliwości techniczne.
Nie da się ukryć, że World War Z to świetnie zrealizowana, typowo rzemieślnicza robota filmowa. I jako film akcji kierowany stricte do miłośników gatunku sprawdza się całkiem przyzwoicie. Ale jako przykład interpretacji książki i dzieło pretendujące do miana dobrego kina post-apokaliptycznego, to wręcz katastrofa fabularna. Wszystkiego jest tutaj albo za dużo, albo za mało, a sposób prowadzenia akcji mógłby zawstydzić nawet Toma Cruis’a i jego ekipę z Mission Impossible. Budowane stopniowo napięcie zostaje dobite banalnym zakończeniem i ewentualną furtką do kontynuacji. Ktoś chyba pomylił scenariusz gry na konsole next gene’owe ze scenopisem produkcji kinowej.
Seans polecam tylko osobom lubiącym bezmyślne filmy z pogranicza kina akcji i klimatu zagłady, bo jako tzw. odmużdżacz, produkcja sprawdza się nad wyraz dobrze. Jeśli ktoś lubi złośliwe nawiązania do Zimnej Wojny, to dzięki jednej z końcowych scen – z moskiewską walką na maczety – też będzie zadowolony. W moim prywatnym rankingu World War Z dostaję ocenę tylko (lub aż) trókową, głównie za efekty i próbę stworzenia klimatu osaczenia. Całość uważam jednak za zmarnowany potencjał.
I taka ciekawostka z Filmwebu – „Początkowo Matthew Fox miał zagrać w filmie o wiele ważniejszą, drugoplanową rolę. Jego postać miała nawet pod koniec filmu okazać się złoczyńcą na wypadek kręcenia ewentualnego sequela. Jednak z powodu ciągłych poprawek scenariusza i przeróbek montażowych, w ostatecznej wersji filmu aktor wypowiada zaledwie pięć zdań.”
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook