Justice League
...czyli bieg z przeszkodami i zaskakującym finiszem
Autor: Owen
filmy
Jestem chyba jedną z niewielu osób, dla których debiut nowego Supermana nie był gorzkim rozczarowaniem. Lecz pomimo poprawnego startu filmowego uniwersum DC kilka lat temu, zeszłoroczne produkcje Warnera nadszarpnęły moją cierpliwość i nadwyrężyły kredyt zaufania.
Najpierw uderzył w nas nas bardzo dziwny miks kilku historii, które Zack Snyder i David Goyer przetworzyli na potrzeby wielkiego starcia tytanów komiksu, tworząc pełnoprawnego zakalca pt. Dawn of Justice. Film za długi, męczący i niezwykle poplątany fabularnie, wszak żaden z dwójki wymienionych gentelmenów nie czytał wcześniej komiksów (do czego się zresztą publicznie przyznali). A wystarczyło oprzeć tę opowieść na kontraście – pokazać Wayne’a jako zdenerwowanego, ale zachowującego rozsądek obserwatora, stopniowo przygotowującego się do pojedynku życia, który w międzyczasie odkrywa intrygę Luthora i ostatecznie staje do finałowej potyczki po stronie Klarka Kenta. Nie przeciwko Doomsday’owi, a siedzącemu w super zbroi rudowłosemu miliarderowi.
I jakby tego bajzlu było mało, kilka miesięcy później wytwórnia uraczyła nas kolejnym bigosem pt. Suicide Squad, który nie tylko pogrążył wizerunek całego uniwersum, ale też rozmienił na drobne postać arcymistrz zła, robiąc przy okazji idiotę z fantastycznego aktora, jakim jest Jared Leto. Światełkiem w tunelu okazał się tegoroczny debiut Wonder Woman, który nie tylko przerwał złą passę DC, ale też odkrył przed nami historię Diany Prince w formie, na jaką ta postać bez wątpienia zasługiwała. Dobry wynik finansowy i świetne opinie krytyków nastroiły mnie pozytywnie do tego, co po snyderverse będzie kontynuował Joss Whedon. Czy jego udział w tym projekcie, a przede wszystkim nowy montaż i gigantyczna ilość dokrętek filmowych rozkręcą w końcu całą franczyzę?
Po bratobójczej walce pomiędzy herosami i późniejszej, śmiercionośnej ofensywie Doomsday’a, cały świat opłakuje śmierć Człowieka ze Stali. Jego poświęcenie uratowało ludzkość przed niepohamowaną żądzą anihilacji ze strony ów monstrum, ale wygenerowało też całą masę wątpliwości. Kim jesteśmy i co tu robimy? Czy na zewnątrz jest ktoś lub coś, co może nam zagrażać? Te pytania zadaje sobie między innymi Bruce Wayne, który z niezwykłą zaciętością śledzi szereg anomalii energetycznych na całym świecie. Wkrótce, już po poznaniu prawdy, będzie musiał skompletować drużynę nadludzi, którzy będą w stanie podjąć realna walkę o naszą planetę.
Aby odpowiednio podejść do seansu omawianego filmu, trzeba zrozumieć dwie zasadnicze kwestie: to nie jest tylko kolejny film w dobrze prosperującym uniwersum, który może być całkowitym, międzyfazowym przeciętniakiem – to raczej przysłowiowe 'być albo nie być’ dla całego DC w świecie kina. Co więcej, trzeba sobie zdawać sprawę, jak wielką wtopę ów dzieło musiało wyprostować za pośrednictwem swojej fabuły, by dało się w jakiś sposób rozwinąć całą markę. Więc siłą rzeczy nikt się w tym przypadku nie silił na stworzenie czegoś ultra świeżego. Zagrano w bezpieczne tony i to poniekąd zadziałało, głównie za sprawą zmiany reżysera, którym pod sam koniec projektu został w/w Whedon, zmuszony do wycięcia ogromnej ilości materiału na rzecz wielomiesięcznych dokrętek. W ten oto sposób powstał film niezwykle krótki, jak na grupowe podsumowanie, ale dużo bardziej treściwy od swojego poprzednika.
Cały zamysł udał się przede wszystkim dlatego, że w końcu scenarzyści zrobili to, co powinni wykonać już podczas BvS, czyli wykorzystali potencjał panicza Wayne’a jako dobrego detektywa, taktyka i organizatora. To właśnie Bruce, będący w sumie najsłabszym – bo zwyczajnie ludzkim – ogniwem, będzie szukał kolejnych członków do nowego zespołu, mającego za zadanie powstrzymanie tajemniczej inwazji. I to na jego barkach będzie ostatecznie spoczywało powodzenia całej misji, ewidentnie skrócone do absolutnego minimum poprzez wycięcie części materiału, nad czym niezwykle ubolewam. Wiem również, że Afflec nie ma ostatnio najlepszej prasy, ale ja go akurat bardzo lubię w roli Batmana. Szczególnie wtedy, gdy siedzi na jakimś gzymsie, a w tle słychać oryginalny theme z 1989 roku.
Jego nieoficjalną, prawą ręką została Diana Prince, czyli pierwsza niezależna kobieta w komiksowo-filmowym świecie, która jest na tak wysokiej pozycji decyzyjnej, że może realnie i śmiało wpływać na bieg głównych wydarzeń. To nie wklejona na siłę Czarna Wdowa, będąca tylko smutnym dopełnieniem męskiej części obsady i zmieniająca swoje oblicze czy preferencje w każdym utworze. To realna bohaterka z pierwszej linii, stanowiąca siłę napędową już od pierwszych scen – co w połączeniu z kapitalną obroną Sześcianu w krainie Amazonek – nadało tempa tej produkcji. Oczywiście Diana pojawiła się już wcześniej – i trochę bez sensownie – w kontekście trudnej relacji Batmana z Supermanem, lecz dopiero teraz jej postać dostała na tyle swobody, by w końcu wydobyć z siebie więcej emocji w stosunku do kolegów po fachu.
Mogłoby się wydawać, że powrót Kel-El’a był największą tajemnicą poliszynela w tegorocznym zestawieniu pop-kulturalnych nowinek. Ale wytłumaczenie tego zjawiska wcale nie jest proste, ani oczywiste. W sieci krążą plotki, że pierwotne założenie w stosunku do – skądinąd bardzo kiepskiego i stereotypowego – szwarccharakteru były takie, że nie będzie on głównym przeciwnikiem Ligi, a jedynie przeszkodą na drodze do prawdziwego złoczyńcy, którym miał się okazać Bizzaro. Lecz wraz z odejściem Snydera, ów pomysł został prawdopodobnie skasowany, a Steppenwolf przyjął na siebie rolę głównego zabijaki. Trudno powiedzieć, czy uproszczenie historii było dobrym pomysłem, jednak po tym, co zrobiono Doomsday’owi, Warner wolał nie ryzykować. Tym samym, Clarke zmartwychwstaje i pomimo chwilowej demencji, szybko wraca do dawnej formy z cyfrowo wymazanym wąsem. Szkoda tylko, że jego obecność podczas finałowej potyczki wyglądała trochę jak używanie kodów w grach, znacznie ułatwiających rozgrywkę. I to jest niestety spory mankament sygnalizujący, że twórcom dalej brakuje jednej, spójnej wizji na rozwój tej postaci.
Dużo lepiej wyszło szybkie wprowadzenie postaci Cyborga i Aquamana. Bałem się, że brak samodzielnych historii może się okazać zgubny dla takiej polityki studia, ale o dziwo, bohaterowie wypadają nad wyraz dobrze. Nie eksponują swoich przemyśleń w każdej możliwej sytuacji i nie dominują w granych scenach, w których wymawiają jakieś patetyczne kwestie. Można to odbierać jako brak charakteru, ale tak po prostu działa team-work – nie każdy gada, ale każdy coś robi. Aczkolwiek, podobnie jak w przypadku Batka, czuć w tym przypadku bezlitosną rękę cenzora, który mocno ograniczył ilość scen w Atlantydzie i niechcący sprawił, że relacja Arthura z Merą stała się odrobinę niezrozumiała, a Cyborga niemal wykasował z ostatniej potyczki (kto pamięta scenę z trailera z lecącym Victorem i zamykającą się na jego twarzy maską, łapka w górę). Szkoda, bo liczyłem, że obaj trochę mocniej zamieszają.
Osobną kwestią jest pomysł na wizerunek filmowego Flasha. Bo o ile w niektórych scenach śmiałem się razem z całą widownią (Smentarz dla…!), to ostatecznie mam trochę mieszane uczucia wobec tej kreacji. Rozumiem, że w każdej drużynie musi być jakiś żartowniś, ale nie przypominam sobie komiksów z takim wizerunkiem Barry’ego Allena. Nie pamiętam również, żeby to był totalny outsider, któremu rozmowa z kobietą odbiera głos. No ale skoro scenarzyści zrobili z niego domorosłego geniusza, będącego w stanie opracować specjalistyczny kombinezon z trudno dostępnych materiałów i wyprodukować go właściwie bez funduszy, to nie będę z tym faktem dyskutował – prędzej uwierzę w opowieść o spotkaniu młodego Petera Parkera z Tony’m Starkiem i wręczenie prezentu w postaci ultranowoczesnego kombinezonu.
Takich kwiatków jest w tym dziele znacznie więcej. I momentami człowiek łapie się na tym, że prezentowane wydarzenia znacznie odbiegają od znanych mu z komiksów opowieści. Ale biorąc pod uwagę ilość przetasowań kadrowych i prawdopodobnych awantur o scenariusz w trakcie procesu twórczego, to w sumie nie jest to zły film. Ba! Jest całkiem przyjemny jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że to przede wszystkim rozrywkowe kino komiksowe, tworzone na podwalinach bardzo słabych poprzedników. Szału nie ma, ale wstydzić też się nikt nie musi – sytuacja jest stabilna, a o to gruncie rzeczy chodziło. A że ortodoksi ujadają i wyczekują wydarzenia określanego jako Flashpoint? Mówi się trudno, bo od czasów Watchemen’ów, dobre adaptacje historii obrazkowych mógłbym policzyć na palcach jednej ręki…
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook