Independence Day: Resurgence
Więcej, mocniej i głupiej!
Autor: Owen
filmy
Możliwość kontaktu z obcą cywilizacją jest i pewnie jeszcze długo będzie jedną z największych niewiadomych naszych czasów. Wyczekiwana od dawna, na swój sposób dziewicza chwila, od zawsze budziła w ludziach całą paletę gwałtownych uczuć, począwszy od ciekawości, a na strachu skończywszy.
No bo upraszczając fakty trzeba uczciwie napisać, że nic w tej kwestii nie jest pewne. Nie wiemy, czy obca cywilizacja w ogóle istnieje, a jeśli tak, to na jakim poziomie zaawansowania (według skali Kardaszewa) jest obecnie. Nie znamy twardych danych na temat potencjalnego wyglądu mitycznych przybyszów, nie wiemy również, czy jesteśmy w stanie podjąć z nimi jakąkolwiek formę kontaktu. Itd. Pytania można mnożyć w nieskończoność, wprost proporcjonalnie do ilości powstających obecnie teorii. I żeby było śmieszniej, mnie w tym całym zamieszaniu zawsze interesowało coś zupełnie innego, rzekłbym nawet, że zagadnienie z tzw. drugiego planu – a mianowicie: jak mogłyby wyglądać inter galaktyczne statki kosmitów i jakie maksymalne rozmiary powinny osiągnąć? Fizyka, biologia i wzornictwo kłaniają się w pas. Z drugiej strony, po co się wysilać i męczyć swoje szare komórki, skoro Roland Emmerich przewidział wszystko i nawet nakręcił o tym film, którego kontynuacja właśnie nawiedza kina na całym świecie? No właśnie, nie trzeba.
Wybaczcie ten nieco prześmiewczy ton, ale zawsze kiedy pomyślę o niemieckim reżyserze i jego twórczości, to właśnie przełączam swój mózg na taki sposób myślenia. Facet z gigantycznym i wiecznie niezaspokojonym ego, który ostatnio oskarżył całe MCU o plagiatowanie swojego dorobku twórczego, kręci filmy z coraz większą rozpierduchą na ekranie. Wbrew logice, fizyce i z pogwałceniem dobrego smaku – a w przypadku oderwanych od rzeczywistości blockbusterów to nie lada wyczyn. W jego projektach wszystko musi być największe, najhuczniejsze i najbardziej przesadzone. A poziom absurdu wylewającego się z ekranu rośnie się wprost przeciwnie do spadku szacunku wobec inteligencji widza.
No dobrze, by nie być gołosłownym, przytoczę kilka największych anty-rarytasów naukowych z tego fabularnego pasztetu. Primo: wielkość statku matki i jej sposób podróży – gdybym miał okazję zapytać jaśnie Rolanda o to, czy zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele energii potrzeba, by wprawić coś takiego w ruch oraz ile tej samej energii potrzeba, żeby to zatrzymać. Założę się, że nie miałby pojęcia. Tym samym George Lucas może się schować ze swoją 160 kilometrową Gwiazdą Śmierci i jej super bronią. Ale co mi tam, ważne, że akcja pędzi do przodu. Secundo: zapytałbym go również o kwestię wybudzania ze śpiączki kogoś będącego w letargu ponad 20 lat. Dla Emmericha to pewnie synonim popołudniowej drzemki, więc chyba niepotrzebnie się czepiam. Tertio – kontakt z obca formą życia może się w tym uniwersum odbywać do woli, bez żadnych zabezpieczeń i stref buforowych – w końcu, gdy umierająca królowa charknie śluzem, to można się nim nacierać jak zdrowotnym błotem. Albo wykonać cios a’la Will Smith. Quarto – gdzie sobie odleciał kosmiczny maderszip na końcu filmu? I tak dalej, i tak dalej…
Zakładając, że to jedynie półtoragodzinna komedia dla przygłupich hamburgerów, wiele można wybaczyć. Ale w tym filmie naukowe bzdury to tylko jedna strona medalu. Drugą stanowi kiepska obsada z fatalnie rozpisanymi rolami, przede wszystkim wśród nowych postaci. Skoro trudno zapamiętać poczynania głównej piątki młokosów, to tym bardziej nie będziemy pamiętali reszty bohaterów drugo i trzecioplanowych. Stara gwardia wypada trochę lepiej, ale w sumie całe zamieszanie koncentruje się wokół Jeffa Goldbluma i jego teoretycznie sensownych monologów. Patrząc z szerszej perspektywy, to żarty o kręceniu filmu tylko po to, by ów aktor miał gdzie zagrać i błysnąć na nowo, nie są wcale przesadzone.
Niestety, ale prezydenta Whitmore’a, granego przez podstarzałego Billa Pullmana, scenarzyści uśmiercili. Ale jak znam życie, to pewnie pojawi się jakaś jego reinkarnacja w kolejnych częściach tej niemożliwej sagi. Oto bowiem Emmerich postanowił rozwinąć markę do roli długoterminowej franczyzy, serwującej nam cykliczne zakalce w świecie jutra. Nie wiem, czy śmiać się, czy też płakać nad jakością takiego kina. Reasumując napiszę, że boję się o losy mateczki Ziemi w kolejnych odsłonach, bo już tym razem scenarzyści zdemolowali co się dało. A trzeba będzie podemolować jeszcze więcej. No i następny statek obcych będzie pewnie wielkości Jowisza…
Efekty przyzwoite, ale filmu nie uratowały…
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook