Incal
Alejandro Jodorowski & Jean Giraud 'Moebius'
Autor: Owen
komiksy
Wyobraźcie sobie dzieło, które łączy w sobie klimat i mistycym Diuny Franka Herberta, wymieszany z bogactwem futurystycznego świata, zaprezentowanego w Piątym Elemencie Luca Besson. Dodajcie do tego przepiękne kadry i oszałamiającą paletę barw, a otrzymacie utwór, który już od przeszło trzydziestu lat rozpala wyobraźnię miłośników rysowanych obrazków na całym świecie.
Aby lepiej zrozumieć mój punkt widzenia, chciałbym na chwilę przeskoczyć do analizy innego projektu, który wydaje się kluczowy w kwestii powstania omawianego dzieła. W 1973 roku znany producent filmowy Arthur P. Jacobs nabył szereg praw do ekranizacji w/w Diuny, lecz nie zdążył ich wykorzystać przez nagły zgon po feralnym ataku serca. Dla miłośników działalności producenckiej maestra odpowiedzialnego m.in. za Planetę Małp, Doctora Dolittle czy Tomka Sawyera, tak nagła śmierć w relatywnie młodym wieku była ogromnym ciosem.
Dwa lata po tym wydarzeniu możliwość ekranizacji niezwykłej sagi trafiła w ręce chilijskiego reżysera Alejandro Jodorowskiego, który po premierze mocno dyskusyjnej Świętej Góry, był gotowy na kolejny duży projekt. Rozmach, z jakim artysta podszedł do swojej pracy zaskakuje nawet dzisiaj, ponieważ wstępny skrypt o grubości książki telefonicznej przewidywał nakręcenie utworu o długości czternastu godzin. Co więcej, na liście płac tego – nigdy niezrealizowanego – dzieła widnieją nazwiska Salvdaora Dali, Orsona Wellsa, Davida Cardine’a, Micka Jaggera czy Glorii Swanson – a to tylko ułamek aktorskiej strony projektu. Jeszcze ciekawszy okazał się skład drużyny odpowiedzialnej za warstwę audio-wizualną. Wśród grona muzyków typowanych do współpracy byli ludzie m.in. z Tangerine Dream, Gong, Pink Floyd, czy debiutujący chwilę wcześniej Mike Oldfield, podczas gdy za oprawę wizualną odpowiadali m.in. H. R. Giger, Chris Foss, Dan O’Bannon i Jean Giraud „Moebius”.
Gdy ogrom prac przerósł dostępny budżet, księgowość zaczęła zgłaszać realne problemy finasowe, którym nie pomógł nawet sam Herbert i jego europejska podróż w poszukiwaniu sponsorów. Realizacja projektu definitywnie upadła, a prawa do marki przejął włoski magnat filmowy Dino De Laurentiis, który zrealizował w 1984 roku wizję Davida Lyncha. Jodorowski żartował później, że przez swoją nadgorliwość i wysyłanie fragmentów scenopisów (oraz ilustracji) do największych firm producenckich w USA, osiągnął odwrotny skutek do zamierzonego – zamiast środków na własne dzieło, dał konkurencji zastrzyk kreatwynych inspiracji, których można się doszukiwać w kasowych blocbusterach z tamtych lat, takich jak Alien, Star Wars czy Terminator. Oczywiście trzeba pamiętać, że przy w/w obrazach pracował niemal ten sam zespół artystów koncepcyjnych, więc megalomania chilijczyka przesłoniła trochę prawdę, ratując wizerunkowo cały zamysł.
Mogłoby się wydawać, że po tak spektakularnej klapie, obfita baza materiałów przygotowanych przez grupę twórców wyląduje w koszu. Na szczęście, Jodorowski postanowił kontynuować współpracę z Moebiusem, przetwarzając część pomysłów na rzecz nowego, równie wielkiego dzieła, powstającego na przełomie siedmiu kolejnych lat (od 1981 do 1988 r.). Tak w ogólnym uproszczeniu powstawał Incal. Ale by nie iść na łatwiznę, podpowiem, jak to wyglądało w szerszym zestawieniu czasowym. Pierwszy z sześciu tomów tej gigantycznej space-opery został wydany własnie w 1981 roku dzięki oficynie Les Humanoides Associés i zapoczątkował serię wchodzącą w skład tzw. Jodoverse (lub Metabarons), kontynuowaną przez kolejne dwadzieścia pięć lat za sprawą 10 mniejszych wydawnictw, skompilowanych w trzy duże albumy: Before the Incal (1988-1995), After the Incal (2000) i Final Incal (2008-2014). Sagę uzupełniają też samodzielne serie z akcją osadzoną w tym samym uniwersum: Kasta Metabaronów, Megalex, Technokapłani i Castaka.
W polskiej wersji cała seria ukazała dwukrotnie w zbiorczym wydaniu: 312-stronicowym albumie w 2006 roku nakładem Egmont Polska i 308-stronicowym w 2015 roku nakładem Scream Comics. Wydanie Egmontu bazowało na wersji zmodyfikowanej przez francuskiego wydawcę: zlikwidowane zostały oryginalne kolory Moebiusa (akwarela), zastąpiono je kolorami nałożonymi przy użyciu komputerowych programów graficznych. Ingerowano również w rysunek Moebiusa, tak aby dostosować go do potrzeb masowego odbiorcy. Ta wersja Incala spotkała się z nieprzychylnym przyjęciem na świecie i kolejne wydania tego komiksu oparte były na oryginalnym materiale przygotowanym w latach 80. przez Moebiusa. To na nim bazuje drugie polskie wydanie Incala, opublikowane przez Scream Comics. Warto dodać, że wydawnictwo planuje również sprzedaż specjalnego, kartonowego etui na wszystkie tomy z serii.*
Akcja utworu została osadzona na pustynnej planecie o nazwie Terra 2014 i rozpoczyna się bardzo dynamicznie, bo od sceny brutalnej napaści na tajemniczego mężczyznę, w trakcie której ów bohater zostaje pobity, a następnie zrzucony z mostu łączącego najwyższe kondygnacje w futurystycznym mieście-szybie. Spadając wprost do jeziora kwasu, John Difool rozpamiętuje w trybie ekspresowym swoje dotychczasowe życie, spędzone głównie w okolicy slumsów megamiasta i dosłownie w ostatniej chwili zostaje uratowany przez lokalny patrol roboglin. Ci z kolei podczas przesłuchania wyciągają z niego zarys sytuacji poprzedzającej bijatykę na moście, w której wątpliwej sławy detektyw brał czynny udział. Okazuje się, że podczas trefnego zlecenia, Difool został wplątany w nieprawdopodobnie dziwny ciąg wydarzeń, zainicjowanych przez homeo-prostytutkę i człowieko-psa Killa, a następnie musiał uciekać przed mutantami i przybyszami z innego wymiaru. Przy okazji całego zamieszania, w jego ręce trafił tajemniczy artefakt, przemawiający ludzkim głosem i określający swoje jestestwo jako Incal…A teraz wyobraźcie sobie, że to tylko początek szalonej historii, rozgrywającej się w iście ekspresowym tempie i z coraz większą dawką absurdu.
Mam nadzieję, że powyższy szkic nie popsuje Wam zabawy, bo choć wydaje się rozbudowany, to w rzeczywistości stanowi jedynie zalążek całej historii. Jodorowski dał w tej serii upust swojej kreatywności, odkręcając w końcu zapieczony kurek z pomysłami. Lecz zamiast delikatnego strumyczka ciepłej wody, czytelnik dostaje w twarz pędzącą falą wrzątku, która narasta sukcesywnie w trakcie czytania. Wielowymiarowa fabuła zasysa jak czarna dziura i funduje odbiorcy ekspresowy lot przez taką ilość wątków i postaci, że w połowie lektury można się poczuć odrobinę przytłoczonym. Ale to celowy wybieg scenarzysty, który na końcu elegancko zestawia ze sobą wszystkie elementy zwariowanej układanki, dając do zrozumienia, że od początku do końca nad wszystkim absolutnie panował, pchając opowieść do zaskakującego finału, kontynuowanego później w innych publikacjach.
I tak jak w przypadku Świętej Góry, cały zamysł mógłby się nie udać, gdyby nie fantastyczna oprawa konceptualno-graficzna, wykonana przez nieżyjącego już niestety Jean’a Girauda. Papież komiksu, jak często nazywano Moebiusa, był człowiekiem dysponującym tak elastycznym warsztatem, że niemal każda z jego licznych, autorskich wizji budzi do dzisiaj zachwyt. Piękne, przepełnione feerią pastelowych barw i szrafowego detalu pejzaże, naprawdę żyją swoim życiem, angażując wyobraźnię odbiorcy w każdym możliwym stopniu. Dlatego już od pierwszych kadrów, świat Incala onieśmiela swoją konstrukcją i niezwykłą szczegółowością, nawet jeśli są to jakieś drugoplanowe kadry, rysowane dosłownie trzema kreskami. Trzeba przy tym pamiętać, że krajobraz zmienia się co kilka stron, przenosząc czytelnika w coraz bardziej nieprawdopodobne okolice i miejsca, zamieszkiwane przez taką armię dziwnych istot, że gdyby Giruad chciał stworzyć osobny bestiariusz, to realnie miałby czym go wypełnić.
Ludzie, maszyny, mutanci, kosmici, bóstwa, zwierzęta, hybrydy i cała masa innych postaci to multitematyczny panteon, z którego można czerpać pełnymi garściami. To również świetna baza do wykreowania jakiegoś herosa o fantastycznym wyglądzie i nieziemskich mocach, jak na space-operę przystało. Tymczasem, Jodorowski zaskoczył chyba wszystkich, osadzając w roli protagonisty antypatycznego osobnika, będącego całkowitym przeciwieństwem klasycznych wzorców w stylu Flasha Gordona. Tak się akurat składa, że detektyw klasy B jest egoistycznym, odpychającym gburem, z bardzo kiepskimi parametrami fizycznymi i niezbyt pociągającym wyglądem. Najpierw działa, potem myśli, a w ostateczności zawsze oczekuje pomocy ze strony innych osób lub nawet samych bóstw. I co gorsza, często niechcący wpływa na bieg wydarzeń, inicjując w tempie geometrycznym następujące po sobie kataklizmy. Na szczęście, gdzieś w trakcie pierwszej połowy całej przygody krystalizuje się wokół niego mała grupka ciekawych postaci, które będą trzymały w ryzach szalone pomysły Difoola, jednocześnie prąc do przodu, w stronę satysfakcjonującego zakończenia.
Siłą rzeczy, ogromna popularność tytułu na rynku komiksu autorskiego musiała wpłynąć na jakąs próbę rozwinięcia marki. Padło na film animowany, który w połowie lat osiemdziesiątych miał wyreżyserować kanadyjski twórca Pascal Blais. Udało mu się przygotować klimatyczny trailer, który niestety nie pociągnął za sobą wsparcia w postaci pełnoprawnej, wysokobudżetowej produkcji, pozostawiając dzieło francuzów jedynie w sferze graficznej wyobraźni. W 2013 roku chęć zrealizowania takiego projektu wyraził również Nicolas Winding Refn, ale na razie nie wystosował publicznie żadnych konkretów. Toteż pozostaje nam albo odświeżona wersja w/w zapowiedzi, albo – a może przede wszystkim – lektura samego albumu. A wierzcie mi: ta kniga na trzysta stron z hakiem pochłonie Was jak wir w jeziorze kwasu.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook