Fantastic Four
20th Century Foxverse
Autor: Owen
filmy
Pierwszy numer komiksu z przygodami Fantastycznej Czwórki trafił do amerykańskich kiosków dokładnie 54 lata temu i kosztował jedynie 10 centów, co w skali upływającego czasu i dzisiejszych cen za opasłe tomiszcza, może się wydawać nieprawdopodobne.
Trudno też mówić o jakimś spektakularnym debiucie, ponieważ króciutki album przypominał bardziej kieszonkowe historie z cyklu pulp stories, z umowną fabułą i herosami posiadającymi niemal magiczne zdolności. Jednak pomimo dosyć dziwacznego konceptu, Stan Lee i Jack Kirby zdobyli tym malutkim wydawnictwem serca czytelników i na przestrzeni lat, a potem dekad, konsekwentnie rozwijali historię najbardziej znanej rodziny Marvela. Toteż mogłoby się wydawać, że powstające później uniwersum filmowe nie może funkcjonować bez wesołej gromadki z wielką cyfrą cztery na kombinezonach. Nic bardziej mylnego…
Przedostatnia dekada dwudziestego wieku nie oszczędzała żadnego z wydawnictw komiksowych. Napompowana do granic wytrzymałości bańka giełdowa nie wytrzymała i pękła z ogromnym hukiem, zmuszając decydentów do rewizji swoich możliwości i ratowania ogółu za pomocą cięć finansowych oraz częściowej wyprzedaży majątku. W ten oto wstydliwy sposób, prawa do ekranizacji wypłynęły spod skrzydeł wydawcy w stronę rynkowych gigantów pokroju Sony, Universal Pictures, 20th Century Fox czy mniej znanej (choć wcale nie mniej aktywnej) niemieckiej wytwórni Constantin Film AG z siedzibą w Monachium. Jej właściciel, Bernd Eichinger zabiegał o możliwość kinowej realizacji Fantastycznej Czwórki już od początku lat osiemdziesiątych, jednak po uzyskaniu stosownych podpisów, wstrzymał projekt adaptacji z dużym budżetem i za pomocą kruczków prawnych, zrealizował niskobudżetową wersję filmu w reżyserii Rogera Cormana.
Kosztujące niespełna milion dolarów kampowe widowisko nigdy oficjalnie nie ujrzało światła dziennego, a kolejne próby reinterpretacji tytułu podjęto dopiero dekadę później. Dwa następne filmy, choć ciekawe stylistycznie, bardziej przypominały młodzieżowe produkcje z Hanną Montaną, niż pełnoprawne ekranizacje albumów z superherosami. Dlatego pomysł rozwijania całego uniwersum w takiej formie umarł na kilka kolejnych lat i dopiero po gigantycznym sukcesie współczesnych produkcji oraz powiązanej z nimi formuły spójnych światów, napędził ponownie filmową maszynę z logotypem F4. Ale, czy produkowana od ponad dwóch lat najnowsza odsłona przygód niezwykłej rodziny, zatytułowana po prostu Fantastic Four, odczaruje w końcu pasmo wizerunkowych niepowodzeń?
Mimo pozornej normalności, dzieciństwo Reed’a Richardsa nidgy nie było łatwe. Skonfliktowani rodzice i opiekunowie nie poświęcali młodemu geniuszowi należytej uwagi, a szkolna brać naśmiewała się z jego pomysłów przy każdej możliwej okazji. Jedynym przyjacielem fajtłapowatego ekscentryka okazał się odrobinę wycofany i raczej spokojny kolega ze szkolnej ławki, Ben Grimm, który towarzyszył nastoletniemu nerdowi w trakcie wszystkich eksperymentów. Razem planowali, wspólnymi siłami budowali i w końcu, razem psuli tworzone projekty. Lata mijały, a dwójka przyjaciół skupiła swoje możliwości na rozwinięciu konceptu mikro teleportera, który postanowili zaprezentować na akademickich targach nauki i techniki. Po złośliwych uwagach ze strony nauczycieli, do wynalazców podszedł Ben Storm ze swoją adoptowaną córką Sue…
Tak rozpoczyna się wielka przygoda, podczas której młody Richards najpierw pozna, a potem podejmie współpracę z innymi geniuszami, dokonując przełomu w swoich badaniach. Lecz jak to zwykle bywa w korpo przepychankach, lekkomyślność bierze górę, doprowadzając do serii niekontrolowanych zjawisk, które bardzo trudno odwrócić, a jeszcze trudniej zrozumieć. Efektem nieprzemyślanego skoku do innego wymiaru będą daleko idące zmiany, zarówno w ciałach jak i umysłach pechowych odkrywców, którzy przez kilkanaście kolejnych miesięcy będą musieli poznawać swoje ciała na nowo. Lecz nie każdy z nich będzie skoro do współpracy z agencjami rządowymi, uciekając się do samodzielnej, naukowej partyzantki…
Nie trzeba być tytanem intelektu, by zwrócić uwagę na to, jak delikatnym i kruchym materiałem jest historia Fantastycznych oraz jak ważna powinna być dla producentów z Fox’a. Bo albo się wykorzysta jej potencjał i rozwinie cały szereg opowieści, dając życie nowemu systemowi, tudzież włączając go w już istniejące X-Menverse, albo pogrzebie się całość w odmęcie krytyki i żalu. Dobrym przykładem jest w tym miejscu pierwszy Iron-Man z 2008 roku, którego sukces okazał się właściwym bodźcem dla Disney’a i przekonał tamtejszych decydentów, że w końcu dadzą radę odkręcić kurek z magicznym napisem Marvel Cinematic Universe. Dlatego jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, należałoby zebrać wszystkie przygody z życia F4, wybrać te najważniejsze wydarzenia, skomponować z nich sensowną opowieść – nawet gdyby okazała się mocno sztampowa – i dopiero wtedy zacząć pisać właściwy scenariusz. Bo przecież każdy z dzisiejszych herosów Marvela musiał odbębnić origin story w swoim filmowym debiucie, by dopiero w kolejnych filmach rozwinąć swoje możliwości.
I żeby było sprawniej, to do realizacji takiego działania wypadałoby zatrudnić kogoś sprawdzonego, rozumiejącego specyfikę tego rynku i nie mającego parcia na wizjonerstwo za wszelką cenę. Więc co zrobili producenci? Na przekór oczekiwaniom, wybrali młodego, utalentowanego i nad wyraz ambitnego reżysera, który zamiast przewidywalnego oraz wyczekiwanego przez wszystkich blocbustera, próbował nakręcić ambitne kino fantastyczne na modłę dzieł Davida Cronenberga. Pomysł zacny, jednak w przypadku akurat takiej tematyki, raczej mało sensowny, ponieważ pierwszym błędem, jaki popełnił cały sztab kreatywny, było odejście od klasycznej, wypracowanej przez lata koncepcji i charakteru materiału bazowego. A żeby nie wyjść na kolejnego krytykanta napiszę, iż doceniam każdą próbę uwspółcześniania danego świata, jednak w przypadku omawianej adaptacji, komuś całkowicie puściły hamulce.
Siłą fantastycznego kwartetu były mocne więzi interpersonalne, tożsame z relacjami zwykłej rodziny, która na przekór przeciwnościom losu, zawsze trzyma się razem i wspiera swoich członków. To właśnie pełne ciepła braterskie stosunki, pomagały scalić i utrzymać w pionie każdego z członków tej nietypowej grupy, nawet pomimo widocznych odmienności psycho-fizycznych. I dokładnie tego motywu zabrakło mi w najnowszej adaptacji, skonstruowanej z niezrozumiałych wątków i dziwnych zachowań. Trudno powiedzieć dlaczego cześć protagonistów reprezentuje postawy zupełnie odwrotne od tego, czego mogliśmy doświadczyć w komiksach, ale ciężko się oprzeć wrażeniu, że coś niedobrego działo się już w gronie scenarzystów, którzy zamiast wyłuskać z kanonu najciekawsze elementy i ubrać je w kinowe szaty, zabłądzili na autostradzie głupoty, gdzieś pomiędzy rozjazdami w kierunku próżności i abstrakcji.
Nie zrozumcie mnie źle; ja często patrzę przychylnym okiem na wszystkie nowinki i świeże pomysły, ale nie zawsze da się takowe przemycić do tworzonego dzieła. Tym samym, ciężko budować wizerunek jakiegoś zgranego kolektywu, gdy zamiast grona pozytywnych bohaterów, ma się do dyspozycji antypatycznych outsiderów, nie wzbudzających w odbiorcy żadnych emocji. Dla przykładu, pierwszy z brzegu Reed, który powinien być autorytetem moralnym dla całej grupy, stchórzył prawdopodobnie w najbardziej kluczowym momencie fabuły i porzucił swoich towarzyszy na pastwę losu. Sue, będąca w komiksach najlepszym spoiwem dla pozostałych członków zespołu, w najnowszej odsłonie sprawia wrażenie osoby niezwykle chłodnej i raczej unikającej relacji z innymi ludźmi. Bada zagadnienia związane z występowaniem wzorców i powtarzalnych schematów w przyrodzie, zapominając, że to właśnie relacje międzyludzkie są najbliższym polem do eksploracji takiego zjawiska. Tym bardziej, że jej postać wyrwała się w końcu ze wstydliwego grona stereotypów, zostawiając za sobą kurę domową i przyjmując rolę nieformalnej liderki (a przynajmniej ostoi racjonalności). Natomiast Johny Storm to zwykły rozrabiaka, który trafił do laboratorium Baxtera niejako przez przypadek. I jako taka persona, jest chyba najbliższy oryginału. A że ma inny kolor skóry, niż jego pierwowzór? Mi to absolutnie nie przeszkadza, a wręcz po cichu biję brawo za taką innowację – bo czy komuś nie pasuje czarnoskóry Nick Fury?
Zupełnie innym tematem są dwie najtrudniejsze do wykreowania postacie – Ben Grimm a.k.a. The Thing i Victor von Doom. Pierwszy to kawał zabijaki i jednocześnie behawioralne przeciwieństwo Bruce’a Bannera. Postać zjawiskowa, ale niezwykle złożona, której nie można zobrazować w prosty sposób. Moim zdaniem, jego wizualizacja to najciekawszy element filmu – wygląd, mimika i rozterki egzystencjalne okaleczonego/zmutowanego mężczyzny to świetna próba stworzenia wielowymiarowego i w efekcie, bardzo tragicznego bohatera. Dosłownie, samograj. Przeto nie potrafię zrozumieć dziwnej polityki studia, które podczas ostatecznego montażu postanowiło wyciąć najbardziej widowiskową bijatykę z całej produkcji, kradnąc Benowi jego show. Wyobrażacie sobie taką sytuację, że Disney pokazuje w dziesiątkach trailerów walkę Hulka z Iron-Man’em, a potem wycina z finalnej wersji filmu całą scenę? No właśnie, ja też sobie tego nie potrafię wyobrazić! Natomiast Victor to chyba najbardziej pechowy złoczyńca z całego uniwersum. Świetny materiał na porządnego badass’a z ogromnym potencjałem na kilka różnych filmów, który niestety ginie w każdej ekranizacji, w jakiej debiutuje. Coś strasznego, bo to postać na miarę przynajmniej Lokiego, jak nie Thanosa. I choć jego nowy wygląd może się podobać, to jednak całą genezę można o kant tyłka potłuc.
Podczas gdy większość osób skupia się na omawianiu samej fabuły i różnych odstępstw od jej rysunkowego pierwowzoru, ja chciałbym zwrócić uwagę na coś zupełnie innego. Wybaczcie, ale przedstawiona opowieść jest niezwykle naiwna i raczej nie zasługuje na szerszą analizę. Więc zamiast ostentacyjnego narzekania na gotowy produkt, chciałbym zwrócić uwagę na przyczyny zaistniałej sytuacji – czyli niepokojące zjawisko, które od kilku lat toczy środowisko filmowe. I żeby lepiej zrozumieć mój punkt widzenia, trzeba sobie zadać kilka fundamentalnych pytań o to, jak powinna wyglądać cała franczyza. Po pierwsze: załóżmy, że posiadam prawa do ekranizacji kilku tytułów z danego wydawnictwa, to co robię najpierw? Zatrudniam kogoś takiego jak Kevin Feige, który opracuje dla mnie całą makietę dla wszystkich planowanych produkcji, łącznie z wszelkimi nawiązaniami i występami gościnnymi. A co robi 20th Centruy Fox? Realizuje każdy film według innego schematu, przez co nic do siebie nie pasuje, a fani jednego dnia dostają informacje, że niektóre drużyny niebawem się połączą, by następnego czytać o rezygnacji z takiego pomysłu. No istny cyrk.
Po drugie: Jeśli chcę zrealizować wielkie widowisko, ale według określonych reguł, to kogo zatrudniam na stanowisku reżysera? Sprawdzonego (i pokornego) specjalistę od dużych blocbusterów, czy młodego, ambitnego i niezwykle zawziętego twórcę, który prędzej zdemoluje pokój hotelowy, niż pozwoli na nowo przemontować skończony wcześniej film? I bynajmniej, nie mam w tym miejscu żalu do Trank’a, bo znam jego wcześniejsze dokonania, tylko do wytwórni, która nie szanuje swoich pracowników, a przede wszystkim fanów, serwując wszystkim marketingowe zakalce. Zapytacie – jak to? A X-Meni? A tak to, bo filmowe przygody mutantów od Charlesa Xaviera nigdy wywołały we mnie pozytywnych emocji, o solowych produkcjach z Wolverine’em nawet nie wspominając. Dopiero odświeżenie uniwersum za pomocą filmów retrospektywnych tchnęło w całość jakiś powiew świeżości, który, po prezentacji groteskowego wizerunku Apokalipse, już się zaczął ulatniać. I w końcu, po trzecie: po co trzymać prawa do medium, którego się totalnie nie rozumie?
Czy Fantastic Four 2015 to rzeczywiście słaba produkcja? Na pewno nie jest to dzieło z górnej półki i raczej nie dorasta do pięt połowie filmów z MCU. Nie jest to również pełnoprawna ekranizacja, a raczej kiepska wariacja na temat tego, jak dzisiaj mogłyby wyglądać przygody fantastycznej gromadki. Ale dla kogoś nie mającego na co dzień styczności z komiksami, to po prostu kolejny obraz z dziwnymi superludźmi w rolach głównych lub co gorsza, aktorska wersja Iniemamocnych, którzy już kilka lat temu wyeksploatowali temat. Po seansie nie jestem w pełni usatysfakcjonowany, ale też daleko mi to ostentacyjnego manifestowania niezadowolenia i kopania leżącego, ponieważ szczytem hipokryzji jest według mnie traktowanie tego filmu jako swoistego novum, mającego wyznaczać trendy, tak jakby wcześniej inne studia nie fundowały nam naciąganych historii o nadludziach zamrażanych w lodowcach, naukowcach zmieniających się w wielkie potwory czy bogach przybywających z Asgardu, tudzież innego Kryptonu. Czasem trzeba wrzucić na luz. A przy okazji, wystarczy na chwilę odłączyć Internet wypełniony opiniami stronniczych krytyków, którzy swoją obiektywność schowali dawno temu do szafy z napisem – złośliwie zakończona kolekcja komiksowej z F4.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook