Cargo
Tam i z powrotem, do ziemi przodków
Autor: Owen
filmy
Australia to dla światowej kinematografii miejsce niezwykle pociągające. Piękne, surowe i drapieżne, które mi osobiście kojarzy się głównie z kinem postapokaliptycznym.
Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że Kraina Kangurów takim kinem stoi. I choć nie byłaby to do końca prawda, to jednak trudno oprzeć się wrażeniu, jak bardzo tamtejsze krajobrazy, sposób życia współczesnych Aussies i bogata kultura autochtonów przyciągają filmowców z wizjonerskim zacięciem. Nie mam tu na myśli tylko George’a Millera i jego Szalonych Maxów, ale całą pulę ciekawych, aczkolwiek często mniej znanych filmów. Począwszy od debiutujących w latach osiemdziesiątych tytułów, takich jak Sons of Steel, One Night Stand czy Sprits of the Air, Gremilin of the Clouds, poprzez młodsze o kilka lub kilkanaście lat dzieła typu Zone 39 i These Final Hours, aż po doskonałe Predestination i Rover. A to tylko ułamek tego, co oferuje tamtejsza popkultura, która właśnie wydała na świat swoje najnowsze dziecko, zatytułowane po prostu jednym słowem – Cargo.
Nie wiadomo, co się stało i dlaczego tajemnicza choroba atakuje w tak dziwny sposób. Nikt nie ma czasu na dociekanie prawdy w obliczu śmiercionośnej pandemii – liczą się tylko podstawy survivalu, pozwalające na przetrwanie epidemiologicznego piekła. Dlatego ludzie sukcesywnie opuszczają aglomeracje i skupiska urbanistyczne, kierując swoje kroki w stronę mniej zaludnionych obszarów, gdzie być może wspomniane szaleństwo jeszcze nie dotarło. Kimś takim jest Andy, który wraz ze swoją żoną i niespełna roczną córką trafiają na niewielką barkę, rozpoczynając tym samym względnie bezpieczną tułaczkę po bliżej nieokreślonym rozlewisku. Jednak doskwierający głód i poczucie bezradności okażą się na tyle silne, że rodzina popełni pierwszy, dosyć makabryczny w swoim następstwie błąd.
Paradoksalnie, jeśli ktoś oczekuje sceny otwierającej na miarę tej z 28 Tygodni Później, to poczuje się srogo zawiedziony. Film duetu reżyserskiego Howling – Ramke to totalne przeciwieństwo współczesnych szlagierów z krwawym motywem zombi w tle. Ba! Trudno jednoznacznie potwierdzić, że zainfekowani to rzeczywiście żywe trupy, więc cała otoczka fabularna bazuje głównie na domysłach. I wbrew pozorom – to jest bardzo dobry patent w kwestii tworzenia tła dla narracji, pobudzającej wyobraźnię widzów. A przy okazji, skłaniającej ich do refleksji na temat życia i kultury Aborygenów, którzy od zawsze byli ( i nadal są) mocno nacechowani spokojnym, rzekłbym nawet, że pro-ekologicznym mistycyzmem. To właśnie głęboka wieź z przyrodą (totemizm) lub oddawanie szacunku świętym miejscom (tzw. djang), mogły zainspirować twórców do wykreowania choroby, której podłożem byłby duchowy i rzeczywisty zwrot materii Matce Naturze.
I nagle wracamy do Andy’ego, zwykłego faceta o przeciętnym wzroście i przyjaznym usposobieniu, który raczej unika przemocy i próbuje zachować zimną krew w sytuacjach kryzysowych, często przerastających jego możliwości. Nie jest typem zabijaki, który w razie potrzeby wyciągnie zza pazuchy maczetę i rozkwasi przeciwnika w ułamku sekundy. To nie Rick Grimes, który do takich działań dojrzewał przez osiem lat swojej trudnej historii, często miewając lepsze lub gorsze momenty i tracąc po drodze całą masę bliskich osób. Andy to po prostu zwykły, trochę zagubiony człowiek, będący w środku poważnego zamieszania. Paliwem jego działań jest rodzicielska miłość oraz siła przyjaźni, nie znająca żadnych granic. Bo tak naprawdę, poza niechlubnym wyjątkiem w osobie Vic’a, prawie wszyscy ludzie w Australii jutra są dla siebie życzliwi i pomocni. Ale nienachalni, co jest dosyć ciekawym zjawiskiem socjologicznym.
Umierający ojciec jest tak naprawdę tylko pretekstem do śledzenia relacji międzyludzkich w obliczu zagłady. Jest też punktem wyjściowym do przeciwstawienia ze sobą ekspansyjnej kultury białych z rdzenną ludnością, reprezentującą – wbrew pozorom – bardzo pragmatyczny stosunek do pałętających się po okolicy nieumarłych. Być może dlatego Andy woli oddać swoją córkę Aborygenom, niż zostać w bezpiecznej osadzie sadystycznego łowcy, choć wie, jak mało ma czasu. Lecz poza głównym bohaterem i jego karkołomną, a nawet trochę chaotyczną misją, nikt się tu z nikim nie ściga. Cały film ma spokojne, wręcz leniwe tempo narracji, tak bardzo przeciwstawne dzisiejszym trendom na łupanki w stylu World War Z. Zdecydowanie bliżej mu do w/w Rover’a, a nawet doskonałej Drogi, choć to nie do końca ta liga. A może jednak? Na koniec warto sobie zadać pytanie: czy Cargo to w jakimś stopniu dzieło wybitne? Nie. Czy rusza emocjami widza? Tak, zdecydowanie. I właśnie to jest moim zdaniem prawdziwa magia kina. A jak mawiają australijscy autochtoni – sztuka jest młodszą siostrą magii.
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook