Blade Runner 2049
Widziałem kontynuację, o której Wam się nie śniło...
Autor: Owen
filmy
Gdy pierwszy raz usłyszałem o pomyśle dokręcenia kontynuacji do fantastycznego, aczkolwiek niedocenionego w dniu premiery Blade Runner’a, to złapałem się za głowę, siarczyście klnąc pod nosem.
To przecież arcydzieło kinematografii i jeden z najważniejszych filmów science-fiction, który jest kompletnym i skończonym dziełem – pomyślałem w pierwszym momencie. Chwilę później, niejako w formie wirtualnego interlokutora w swojej głowie, odpowiedziałem sam sobie, że przecież otoczka wokół tego utworu i jego kilku zakończeń to temat na osobną rozprawę i w sumie pretekst, żeby w jakiś sposób dopowiedzieć ciąg dalszy. Chociażby po to, by w końcu zdecydować, które z kilku zakończeń było tym ostatecznym. No ale kto by się odważył podjąć tak trudnego, a może wręcz niewykonalnego zadania? Rękawicę rzuconą przez wytwórnię podniósł kanadyjski reżyser Denis Villeneuve, wyrastający powoli na jednego z najważniejszych twórców dojrzałego pokolenia filmowców.
Trzydzieści lat po tajemniczym zaginięciu łowcy Ricka Deckarda i replikantki Rachael, Los Angeles zmieniło swoje oblicze i jako megastruktura urbanistyczna, rozrosło się w niekontrolowany sposób, wyciskając z każdego metra kwadratowego maksimum życiodajnych możliwości. Tajemnicze zaćmienie, poprzez kasację niemal całego dotychczasowego portfolio ludzkości w formie cyfrowej, pogłębiło narastający chaos. Brudny restart udzielił się wszystkim, również syntetycznym ludziom, których – po upadku Tyrrel Corp. – ulepszył i na nowo zaczął produkować enigmatyczny Niander Wallace. Nowy typ replikantów jeszcze mocniej upodobnił się do prawdziwych Homo-sapiens i w obliczu niewolniczej pracy, jeszcze zacieklej zaczął bronić swojej tożsamości, czekając na prawdziwy cud. Tym razem obserwatorem ciągu niezwykłych wydarzeń jest kolejny łowca, o bardzo krótkim pseudonimie: 'K’.
Już od pierwszych minut emisji można poczuć w tym filmie klimat prozy Dick’a. I nie mam na myśli tylko adaptowanego Blade Runner’a…, ale bardzo dużą część literackiej spuścizny tego niezwykłego twórcy. Począwszy od Ubika, przez Możemy Cię zbudować, aż po Deus Irae – a to tylko te pozycje, których fragmenty akurat ja skojarzyłem w swojej pamięci z dziełem Villeneuve. Zafiksowanie na punkcie istnienia (oraz samej definicji życia), czyli lejtmotyw przewijający się w każdym z aktów i będący swego rodzaju łącznikiem, czy też merytorycznym paliwem dla postaci chcących go sprawdzić, potwierdzić lub podważyć na swój sposób, to w pewnym sensie delikatny obszar rozważań natury egzystencjalnej.
Co więcej, nawet pierwsza scena, mająca z założenia zszokować odbiorcę swoją brutalnością, zdaje się pytać retorycznie o definicję życia i śmierci. Staje się też przykładem całkowitego poświęcenia wobec czegoś większego – idei narodzin oraz sensu egzystencji w obliczu postępującej dehumanizacji i sztuczności istnienia. Wszyscy wiedzą i widzą, co się dzieje, a jednak nikt nie próbuje tego zmieniać. Nikt, poza replikantami i sztucznymi bytami, które nawet w swoim towarzystwie zaczynają się ze sobą przepychać. Scena tuż po seksie 'K’ z syntetyczną prostytutką, gdy ta odwraca się do hologramu Joi i z pogardą wyśmiewa jej fizyczną pustkę, jest świetnym potwierdzeniem tej tezy.
I always told you. You’re special. Your history isn’t over yet. There’s still a page left.
– Joi
Nawet główny bohater, poprzez swoją ciekawość, a jednocześnie niepewność czy wahanie, staje się kimś wyjątkowym w świecie bez emocji. Namacalnym przykładem wzgardzonego obywatela i wybrańca, od którego decyzji będzie zależało bardzo wiele. Pragnie być ludzki, ale ucieka od typowo ludzkich zachowań lub nawyków. Nie wiadomo, czy nimi gardzi, czy może wstydzi się tego, za kogo jest uważany. Wydaje się być tylko kolejnym szarakiem z numerem zamiast nazwiska. A jednak doprowadza do sceny, w której pęka serce każdemu rodzicowi. Na tym polu Ryan Gosling spisał się bardzo dobrze i choć z początku nie byłem przekonany do jego gry, to jednak pod koniec trzymałem za niego kurczowo kciuki.
Kompletna i niemal doskonała okazała się za to kreacja stworzona przez Jareda Leto, który był i zarazem nie był czarnym charakterem tego filmu. Pojawił się w zaledwie kilku scenach, mieszając w gęstej jak kisiel atmosferze, a jednak wygenerował wokół siebie potężną aurę tajemniczości. Szkoda, że Warner Bros przetrawiło jego wersję Jokera w tak bezmyślny sposób, bo rolą Niandera udowodnił, że w pełni zasłużył na etat po zmarłym Davidzie Bowie. Podobała mi się również emocjonalna Luv, płacząca ze wzruszenia i łamiąca karki antybohaterka, która po ostatnim pocałunku obnażyła swoje kompleksy, odkrywając smutno-groteskowe oblicze kogoś niemożliwie samotnego. Właściwie cała obsada wypadła dobrze, lecz muszę się na chwilkę zatrzymać przy panu Fordzie.
Czy tylko ja mam wrażenie, że Harrison grywa już głównie samego siebie w każdej odgrzewanej franczyzie? Oczywiście w takim pozytywnym znaczeniu tego słowa, ponieważ jego akt, w połączeniu z przepiękną scenografią, wypadł po prostu zjawiskowo. Lecz to nie tylko zasługa doświadczonego aktora. Fantastyczną pracę na tym polu wykonali operator zdjęć Roger Deakins i cały zespół kreatywny pod wodzą Davida Dorana, którzy świetnie odtworzyli klimat pierwowzoru, a nawet popchnęli fantastyczne wizje Syda Mead’a na następny poziom wizualnej ekstazy. Dbając przy tym o najdrobniejsze szczegóły i detale – komuś należą się gromkie brawa za takie smaczki, jak charakterystyczne kafelki na ścianach kuchni 'K’, które mogliśmy oglądać w pierwszym filmie. A to tylko czubek góry lodowej. Właściwie, połowa kadrów z tego filmu to gotowe fototapety, począwszy od mrocznego cyberpunku w klimacie neon noir, aż po obrazy z filmów typu Hardware.
Omawiając warstwę audio-wizualną, nie sposób pominąć inwencji i wkładu Hansa Zimmera, który co prawda przejął pałeczkę po odchodzącym w atmosferze zamieszania Jóhannie Jóhannssonie, ale ostatecznie wywiązał się ze swojego zadania w bardzo dobrym stylu. W trakcie seansu słychać jego 'firmowe’ uderzenia i trąby, jednak nie sposób odmówić mu dobrego ucha w kwestii nawiązania do klasycznych produkcji Vangelisa. Czuć, że to dalej świat Blade Runner’a, a jednak w powietrzu unosi się już powiew świeżości. Pierwsze ujęcia na piramidę Wallace’a i monumentalny śpiew Indian z Ameryki Południowej do teraz wywołują u mnie ciarki na całym ciele.
Podobnie jak wiele innych elementów, z których został złożony ten smakowity kąsek filmowy. Więc zamiast krytykować pomysł tylko przez wzgląd na podejmowany temat czy też próbować doszukiwać się w nim jakichkolwiek wad, wypada po prostu smakować piankę z z samego czubka pysznej Latte macchiato, jaką zafundował nam zdolny Kanadyjczyk z Quebecu, wraz ze swoją ekipą. A plotki o tym, że film może się okazać klapą finansową powinny zmobilizować każdego fana takiej tematyki do odwiedzenia kina. Choćby po to, by móc potem z czystym sumieniem powiedzieć: hej, byłem w tej grupie fantastycznych ludzi, którzy uwierzyli w ten projekt. Bo był tego absolutnie warty!
Gorąco polecam!
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook