Avengers: Infinity War
...czyli jak nakręcić zadymę za miliard baksów!
Autor: Owen
filmy
Okrągła dekada to zawsze dobry moment na bilans zysków i strat w kontekście szerszego podsumowania. Szczególnie teraz, gdy temat analizy dotyczy jednego z największych fenomenów marketingowych w historii popkultury.
Nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej. Infinity War to wydarzenie planowane już od czasu pierwszego zbiorczego filmu o Mścicielach i projekt nie mający w swojej klasie realnego konkurenta. Największy crossover w historii filmów bazujących na komiksach i filmów w ogóle, zamykający okrągłe dziesięć lat konsekwentnej pracy tysięcy ludzi z całego świata. To w końcu marka z mocno zdywersyfikowaną tematyką, rozciągającą się od mitycznego fantasy, aż po technologiczny renesans, które – paradoksalnie – całkiem dobrze ze sobą współgrają. Głównie dlatego, że ktoś miał konkretną wizję rozwoju całego uniwersum i nawet w przypadku mało znaczących seriali, gdzieś z obrzeży telewizyjnego Marvela, nadal trzyma nad tym wszystkim piecze. Tym kimś jest Kevin Feige, który dowiózł nas bezpiecznie do finału przygody – podsumowującej i poniekąd, w jakimś stopniu restartującej ten magiczny świat. Czy to założenie się udało?
Chciałbym zacząć od zarysu fabuły, ale w tym przypadku nie będę tego w stanie zrobić, bo – po pierwsze: musiałbym się zamienić w gadatliwego Luisa z Ant-Man’a, a po drugie: walczę z toksycznym zjawiskiem spoilerów, co w przypadku filmu spinającego kilkadziesiąt innych utworów, mogłoby się okazać prawdziwą katastrofą. Jednak zakładam, że niniejszy tekst czytają głównie ludzie będący już po seansie i próbujący zebrać swoje myśli do przysłowiowej kupy. Więc chcąc nie chcąc, będę poruszał pewne kwestie, które były i są w jakiś sposób dla mnie ważne. A jest ich całkiem sporo.
Kwestia stołka reżyserskiego. Po kiepskim Czasie Ultrona wszyscy poczuli się trochę oszukani i być może, nieco wystraszeni. Nikt nie umiał racjonalnie odpowiedzieć na pytanie dotyczące jakości efektu końcowego. Rozbudowany film, domykający jedną z faz, okazał się niezwykle przekombinowany i mówiąc wprost, nie sprostał oczekiwaniom fanów – więc medialny buzz nie ustawał przez kilka gorących tygodni po premierze. Lecz największą tragedią dla studia producenckiego było to, że mając takiego samograja, Joss Whedon przestrzelił bramkę i przegrał mecz. Dlatego cała kolejna faza skupiała się najpierw na odkręcaniu wydarzeń z ostatniego okresu pierwszych Avengers, a dopiero później na budowaniu pomostów i rozwijaniu franczyzy w konkretnym kierunku. Decydenci z MCU słusznie odprawili zfoszonego Whedon’a i coraz przychylniejszym okiem spoglądali w stronę braci Russo.
Ich nominacja na stanowisko reżysera/ów była strzałem w dziesiątkę, ponieważ rodzeństwo, jak mało kto, potrafi utrzymać w ryzach lejce tego rydwanu szaleństwa. Mogę się założyć, że to właśnie z ich inicjatywy cały event został podzielony na dwa ogromne widowiska, dzięki czemu udało się w sensowny sposób wprowadzić do fabuły aż tylu zróżnicowanych bohaterów. Zadanie nie było proste, bo gdy trzeba spiąć ze sobą kilka różnych światów i zapoznać herosów z różnych bajek, to zawsze dochodzi do jakichś zgrzytów. Ale paradoksalnie, tym razem wszystko zaskoczyło. Skrupulatnie zaplanowany rozwój uniwersum i dywersyfikacja kadry reżyserskiej zadziałały jak magiczna różdżka, kreując wielu ekranowych indywidualistów, którzy dopiero teraz mogli się spotkać. Co oczywiście potęguje zjawisko fikcyjnej więzi z fanami, którzy znają każdą postać od podszewki i bardzo często oczekują szybkich sojuszy, a nawet przyjaźni.
Bardzo dobrym pomysłem było również przesunięcie części mniej popularnych lub dopiero debiutujących postaci do drugiego filmu. Dzięki takiej decyzji, Hawkeye czy Ant-Men, którzy byliby w Infinity War prawdopodobnie tylko tłem dla naparzanki nadludzi, będą mieli teraz swoje pięć minut. Zapewne zobaczymy tam jeszcze Captain Marvel, Adama Warlocka i Nova Corps, a to dopiero początek zmian wywracających cały porządek rzeczy w MCU – w końcu, nikt z nas nie wie, jak ta opowieść się zakończy (i kto w ostatecznie zginie), wszak komiksowych przygód Thanosa było całkiem sporo. I skoro już jestem przy osobie złoczyńcy, to muszę napisać, że scenarzyści, specjaliści od CGI i sam Josh Brollin odwalili po prostu kawał doskonałej roboty. Dawno nie widziałem tak dobrze zagranego złoczyńcy, emanującego charyzmą i przekonaniem o słuszności swojej decyzji, ba, przekonującej w pewnym stopniu i mnie. Mistrzostwo.
Próba anihilacji połowy życia w naszej Galaktyce może się wydawać co najmniej dyskusyjna. Lecz ostatecznie, to kwestia argumentów i zachowania poszczególnych jednostek lub nacji, których wola życia okaże się potężniejsza, niż romantyczne (racjonalne?) pragnienie równowagi. Nie jest to kwestia oczywista dla wszystkich i wszędzie, bowiem filmowy świat Marvela to zróżnicowany kolaż różnych miejsc, ras i pomysłów, a te z kolei będą miały wpływ na reakcję wobec misji szalonego tytana. I właśnie to zgrabne połączenie tylu odmiennych smaków jest moim zdaniem kolejnym, wręcz kolosalnym atutem omawianego dzieła. Gdyby dziesięć lat temu ktoś powiedział mi, że można sprawnie zestawić ze sobą istniejącą Ziemię, magiczny Asgard i technologiczne rubieże Drogi Mlecznej, to puknąłbym się w czoło. A dzisiaj leniwie i trochę z niedowierzaniem, ale jednak – biję brawo.
Mogłoby się wydawać, że przy takim natłoku działań i tłumie bohaterów, scenarzyści nie dadzą rady okiełznać samej fabuły, sprowadzając omawiany film do jednej, wielkiej bijatyki w finałowym takcie. Nic bardziej mylnego. Całość jest skrojona z niesamowitą lekkością i zachowaniem równowagi, bez zbędnych wątków i zapychaczy. Dużo się dzieje, ale wszystko do siebie pasuje. Dlatego Wojna Bez Granic sprawia wrażenie dobrze zaplanowanej i przemyślanej produkcji z ciekawą narracją. Co więcej, kaliber wydarzenia zobowiązuje, więc 'rzeczywistość’ nie wybacza i w efekcie nawet dobrze zbalansowane pojedynki potrafią zaskoczyć swoim rozstrzygnięciem. Jednak prawdziwą makabrę funduje widzom główny schwarzcharakter, który dokonuje czegoś na kształt zaskakującego precedensu w MCU. Czy jego misja zakończy się sukcesem? Mam nadzieję, że nie. Między innymi dlatego czekam na owianą całunem tajemnicy kontynuację.
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook