Automata
Post-apokaliptyczna wizja Gabe Ibaneza
Autor: Owen
filmy
Za każdym razem, gdy mam do czynienia z europejską produkcją w konwencji sajens-fikszyn, zacieram ręce i po cichu liczę na jakiś mocny wstrząs fabularny.
Dzieje się tak dlatego, że dzieła lokalnych twórców (o ile mogę tak uogólnić) reprezentują często zupełnie inne – rzekłbym, że subtelniejsze – oblicze fantastyki, jeśli odniesiemy je do ogólnie znanych utworów amerykańskich, przez co bywają po prostu niedoceniane. Może to wynik innej wrażliwości europejskiego odbiorcy, ale w dużej mierze to chyba kwestia słabszej promocji i mniejszej siły przebicia na światowym rynku wydawniczym. Dlatego każdy ambitnie zapowiadający się tytuł przyciąga uwagę takich maniaków, jak ja. Tym bardziej, gdy wpisuje się w nowy trend, który zapoczątkował poniekąd Neil Blomkamp swoim District 9.
Więc gdy usłyszałem o intrygującym projekcie filmowym hiszpańskiego artysty Gabe Ibaneza, od razu zacząłem poszukiwać w sieci szczegółów na temat powstającego dzieła. I w tym miejscu muszę napomknąć w kilku słowach o wcześniejszych dokonaniach twórcy, który pracował przez wiele lat jako animator 3D w branży reklamowej, aż w końcu po niemal dekadzie działalności około filmowej, postanowił spróbować swoich sił na fotelu reżysera. Pierwszym pełnometrażowym filmem Hiszpana było frapujące Hierro, dobrze przyjęte przez widzów lubujących się w mrocznych thrillerach. Aczkolwiek, to dopiero o kolejnej ekranizacji w portfolio ambitnego Gabe’a zrobiło się głośno, bo to własnie Automata miała być prawdziwym pokazem możliwości i umiejętności Ibaneza. Ale chyba największym smaczkiem w tej sytuacji jest fakt, że do głównej roli udało mu się zaangażować samego Desperado, czyli przystojnego i niezwykle pożądanego niegdyś Antonio Bandersa,
Akcja utworu rozpoczyna się w niedalekiej przyszłości, kilka lat po kataklizmie wywołanym przez zwiększoną aktywność Słońca, który poważnie przetrzebił populację ludzką, zmniejszając ją do zaledwie 21 milionów osób. Większość zamieszkałych niegdyś obszarów zamieniła się w pustynie, a jednostki pozostałe przy życiu założyły miasta-oazy, będące ostatnią ostoją normalności (łącznie ze sztucznie gromadzonym i generowanym deszczem). Urządzenia bezprzewodowe przestały działać, dobra konsumpcyjne poczęły się kurczyć w zastraszającym tempie, a garstka ocalałych potrzebowała bodźców do przezwyciężenia wszechobecnej apatii.
Ratunkiem miał być system wspomagania, reprezentowany przez linię humanoidalnych robotów, zwanych Pielgrzymami, które powinny zapobiec procesowi całkowitej desertyfikacji. Jednak maszyny nie podołały zadaniu i z czasem zostały zdegradowane do roli pomocy domowych i robotników pracujących w trudnych warunkach. I aby społeczne status quo mogło zaistnieć, twórcy osobliwych mechanizmów wprowadzili dwie dyrektywy, mające na celu ochronę zwykłych ludzi: robot nie może skrzywdzić niczego, co żyje, a także nie może usprawniać siebie lub innych maszyn. Rzeczywiste problemy zaczynają się w momencie, gdy policja natrafia na coraz więcej śladów nietypowej aktywności ze strony automatów. Sprawa staje się na tyle poważna, że dostawca tychże postanawia oddelegować do śledztwa jednego ze swoich najlepszych ludzi…
…a jest nim Jacq Vacuan – ceniony specjalista w dziedzinie kontroli jakości, dysponujący uprawnieniami do rozstrzygania sporów związanych z wadliwym działaniem Pilgrimów, który osobiście dogląda każdej ze spraw. Zawsze elegancko ubrany i szarmancki – nawet w sytuacjach bez wyjścia – mężczyzna zostaje wybrany przez swoich pracodawców do zbadania dziwnej anomalii w zachowaniu maszyn. Teoretycznie wszystko zostało zaplanowane i zmierza na właściwe tory. Ale w całej otoczce wizerunkowej kontrolera jest mały haczyk. Nawet ciężarna żona nie wie, iż rzekomo oddany pracy Jacq to w rzeczywistości wypalony psychicznie marzyciel, który nie wierzy w etykę swojej pracy i coraz częściej odpływa mentalnie w stronę wyimaginowanej plaży. Sytuację pogarszają rewelacje, do których bohater dociera stopniowo w trakcie prowadzonego śledztwa.
Mam ogromy problem z oceną zachowania poszczególnych postaci w omawianym filmie, ponieważ już podczas seansu można odnieść wrażenie, iż mimo szczerych chęci reżysera i jego niezwykłej elastyczności, Ibanez odrobinę przesadził. Z czym? No właśnie – trudno powiedzieć, bowiem w trakcie fabuły poznajemy wiele bezbarwnych i mało empatycznych postaci. Ich największym problemem jest totalny brak charyzmy i może dlatego było mi wszystko jedno, co się stanie z poszczególnymi osobami. Nie wiemy, czym się kierował w swoim brutalnym działaniu policjant o przezwisku Wallace, nie dostajemy jasnej odpowiedzi na temat motywów napędzających Bold’a, o wyglądającej ultra sztucznie Dr Dupre już nawet nie wspominając. Bohaterowie pojawiają się i zazwyczaj giną, nie budząc żadnych emocji.
I o ile słabo nakreślone sylwetki charakterów drugoplanowych można odpuścić, to niestety nie da się tak łatwo przełknąć kreacji samego Jaqa. Grający go Banderas miotał się po ekranie, jakby co chwilę dopadał go jakiś dziwny paraliż i być może właśnie przez to dokonywał coraz głupszych wyborów. Podejrzewam, że scenarzyści chcieli wzbudzić w odbiorcy poczucie rezygnacji, ale zamiast tego wywołali potok żenady, bo ani ten protagonista fajny, ani ciekawy. Ot, facet z kryzysem wieku średniego, który zamiast zajmować się rodziną, gna na złamanie karku i stopniowo pakuje swoje ego w coraz większe tarapaty. Nawet żona Vacuan’a nie uratowała zakończenia – cały czas próbowała przekonać męża do stabilizacji, a ostatecznie wywiozła go ledwo żywego cholera wie gdzie…
Na szczęście dużo lepiej spisała się mechaniczna część obsady, reprezentowana przez szereg ciekawych maszyn i ich kerneli. Śmiem twierdzić, że tradycyjne modelarstwo i klasyczna animatronika to ogromy atut tego dzieła, bo roboty poruszają się bardzo naturalnie, a jednocześnie odczuwalnie kuśtykają – tak, jak współczesne automaty humanoidalne. Sam wygląd Pielgrzymów mógłby być odrobinę bardziej urozmaicony, ale pomimo prostego designu, pasuje do przedstawionych realiów. Świetne animacje, przedstawiające sceny montowania innych jednostek zrobiły na mnie spore wrażenie, ale najlepiej w tym wszystkim wypadł miks tradycyjnych technik lalkarskich z renderingiem cyfrowym. Pojawiająca się na końcu filmu hybryda została wykonana fantastycznie i szkoda, że tak niewiele scen z jej udziałem umieszczono finalnie w produkcji. Na uwagę zasługuje również ponura wizją i kreacja futurystycznego otoczenia, bo obserwując plenery wewnątrz miasta, dosłownie czujemy wszechogarniający brud i wilgoć, a podczas scen rozgrywanych na pustyni, odruchowo sięgamy po butelkę z wodą mineralną. Akurat te elementy utworu działają znakomicie.
Długo zastanawiałem się nad jakimś sensownym podsumowaniem analizowanego utworu. I mówiąc szczerze, nie wiem jak się za to zabrać, bo moje oczekiwania wobec intrygująco brzmiącego tytułu rozpłynęły się w dziwnie skomponowanym koktajlu fabularnym, w którym twórca wymieszał prawa robotyki Asimova, musnął przygnębiającą wizję deszczowej przyszłości rodem z Blade Runner’a, zahaczył o Mad Maxa, a nawet skopiował niektóre elementy z klasyków kina B, z niezapomnianym Amerykańskim Cyborgiem na czele (plastykowe pelerynki rulez!). Ale przy tak złożonej kompozycji, trzeba znać umiar i umiejetnie dozować proporcje. Hiszpańskiemu reżyserowi ewidentnie się to nie udało i zamiast zaskoczyć widza intrygująca historią, zanudził mniej wytrwałych fanów tematyki. Miast skupić uwagę na konkretnych postaciach i ich przeżyciach, roztrzepał napięcie pomiędzy jednowymiarowe i totalnie nieciekawe sylwetki bohaterów.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook