Ad Astra
Przez ciernie do gwiazd
Autor: Owen
filmy
Moja relacja z tatą nigdy nie była prosta. Wczesne dzieciństwo przeminęło w zaskakująco szybkim tempie i gdy nastał okres dorastania, podświadomie szukałem wzorca, na którym mógłbym opierać swoje doświadczenia.
Ale akurat wtedy Włodek, z pozoru bardzo silny i stabilny emocjonalnie mężczyzna, borykał się ze swoimi problemami. Był cierpliwym nauczycielem oraz doskonałym pedagogiem szkolnym, uwielbianym przez lokalną młodzież. Niestety, po ostatnim dzwonku kończącym lekcje, zamykał salę gimnastyczną i brał na swoje barki bagaż pełen nałogów, które z biegiem czasu zaczynały go wyniszczać. I które, ku naszemu przerażeniu, zaczął przynosić do domu. Był obok nas, a jednak wydawał się zamknięty w sobie, skupiony na swoich sportowych celach. Im dłużej to trwało, tym trudniej było nam szczerze rozmawiać, a wszelkie prośby nie miały siły przebicia przez zbroję zbudowaną z pozorów.
Jako bezradne dziecko, czułem się odpowiedzialny za jego zachowanie – głównie dlatego, że poddawano mnie krzywdzącym ocenom. Czułem wstyd i złość, pomieszaną z tęsknotą za chwilą luźnej pogaduchy. Wierzyłem w wyobrażenie o normalnym życiu, podczas gdy jako ludzie z krwi i kości, oddalaliśmy się od siebie na orbicie obojętności. W końcu dojrzałem, wyfrunąłem z rodzinnego gniazda i zacząłem prowadzić samodzielne życie. Jednak w kwestii relacji z rodzicami, do dzisiaj czuję coś na kształt emocjonalnej straty. Dlatego seans nowego filmu pt. Ad Astra w reżyserii James’a Greya zrobił na mnie piorunujące wrażenie. A przy okazji, pomógł mi wytłumaczyć wszem i wobec kwestię rozdarcia oraz walki z wewnętrznymi demonami.
Niedaleka przyszłość to czas sporych przemian społecznych, nowych odkryć oraz konfliktów na tle geopolitycznym. To również ten moment w historii ludzkości, gdy skłócone ze sobą narody i korporacje, dokonujące agresywnej ekspansji w obrębie Układu Słonecznego, potrzebują nowych bodźców i dobrego PRu. Więc spośród weteranów tudzież pionierów kosmicznych wypraw wybierają interesujące jednostki, kreując je na ikony światowego postępu. Pech chciał, że jednym z takich bohaterów zostaje dowódca kontrowersyjnej misji, uznanej oficjalnie za zaginioną, której długofalowe skutki uboczne okazują się katastrofalne dla Ziemi.
W akcję ratunkową zostaje zaangażowany jego syn Roy McBride, będący – tak jak senior – utalentowanym astronautą z gigantycznym doświadczeniem. Czterdziestokilkuletni major zostaje wdrożony w detale, a następnie wysłany w tajną misję, która okaże się najważniejszą przygodą w jego życiu. Głównie dlatego, że od jej powodzenia zależy nie tylko dalszy los Ziemi, ale też wynik jego osobistej walki z nieustannie pikującym poczuciem własnej wartości, zestawianej z legendą ojca. A ta, choć oficjalnie wyniosła i nieskazitelna, z biegiem czasu zaczyna wyglądać coraz dziwniej.
Leniwe tempo narracji, przeplatane dynamicznymi akcjami, to w moim przekonaniu ogromny atut tego utworu, oddający w pewnym stopniu sposób życia majora. Niesamowicie opanowany specjalista, który nie radzi sobie w normalnym życiu, podświadomie szuka adrenaliny i bez mrugnięcia okiem godzi się na kolejne wyzwania; znacznie lepiej czuje się w stanie nieważkości, praktycznie nigdy nie tracąc rezonu. Jednocześnie nie potrafi być w pełni sobą. Jest samodzielnym bytem, który mimo wolnej woli i braku możliwości konfrontacji, żyje w cieniu wielkiego rodzica. Tęskni i równocześnie nienawidzi.
Długość i czas jego podróży też nie są przypadkowe. Im dalej od cywilizacji, tym większy chaos, cwaniactwo oraz zgnilizna moralna, a wszelkie regulacje prawne lub normy etyczne działają jedynie w teorii. Czyli nic nowego w świecie kolonializmu. Lecz wyprawa Roy’a to nie tylko suspens czy akcja – to w pewnym sensie metafora trudnych relacji interpersonalnych i chęci skracania dystansu mentalnego pomiędzy ludźmi. W tym przypadku przepaść emocjonalna jest tak ogromna, że próbę jej przeskoczenia można porównać tylko do samobójczej misji na orbitę Jowisza.
I to jest moim zdaniem sedno tej opowieści, będącej w zasadzie filmem psychologicznym, z akcją osadzoną w delikatnym SF. Ogrom i bezwzględność kosmosu są tutaj tylko tłem, może nawet pretekstem do podkreślenia wagi podejmowanego trudu. Potęgują uczucie strachu przed wyprawą w nieznane. Roy pokonuje granice swoich możliwości, by poznać prawdę. Pali kolejne mosty i zostawia za sobą całą masę trupów. I choć traci rodzica w tragicznych okolicznościach, to ostatecznie wygrywa, bo dzięki zdobytemu doświadczeniu, staje się po prostu lepszym człowiekiem.
Zdaję sobie sprawę z tego, że trudno zrozumieć rozterki egzystencjalne i ostateczną motywację głównego bohatera, jeśli samemu nie przeżyło się czegoś podobnego. Całe życie chciałem być najlepszy we wszystkim, co robię, by mój wymagający Tata był ze mnie dumny. I nawet jeśli był, to nie zawsze dawał mi to odczuć. Z biegiem czasu zamknął się w sobie i bardzo rzadko okazywał jakieś żywsze emocje. W dniu jego śmierci nie zdążyłem się z Nim pożegnać, a miałem mu do opowiedzenia całe swoje życie. Odszedł na swoich zasadach, w konsekwencji prowadzonego trybu życia.
A ja? Tęsknię i denerwuję się, jak każdy po stracie. Jednocześnie mogę napisać, że teraz inaczej patrzę na świat. Funkcjonuję według własnych przekonań i po odchorowaniu wydarzeń z ostatniego roku, w końcu czuję się zadowolony z tego, kim jestem. Tak, jak Roy.
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook