Kultura spoilerów

Gdy ciekawość i chciwość wygrywają z dobrymi manierami

Autor: Owen

felietony

Pewnie zastanawiacie się, skąd taki przewrotny tytuł? I dlaczego połączyłem w nim dwa sprzeczne ze sobą zjawiska? Wbrew pozorom, odpowiedź jest dosyć prosta.  

Lecz zanim ją zdradzę, chciałbym wyjaśnić, dlaczego musiałem opublikować ten wpis. Otóż widzicie, mam już trochę lat i z czystym sumieniem mogę napisać , że moja przygoda z popkulturą trwa od bardzo dawna. Właściwie od momentu, gdy w te dziecięce dłonie zaczęły trafiać pierwsze publikacje i periodyki związane z tematami rozrywkowymi. Chciałbym napisać, że były to zbiory z treścią kierowaną do dzieci lub młodzieży, ale to nie byłaby do końca prawda, gdyż na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ludzie kupowali i czytali to, co akurat było dostępne (a przynajmniej ja to tak pamiętam). Przy okazji jednego z moich wpisów wspominałem, że dla wielu młodych rodziców taka prasa lub okazjonalne tytuły były wówczas substytutem dzisiejszych wydawnictw dla najmłodszych. 

Więc z bratem, kuzynostwem i kolegami czytaliśmy niemal wszystko. Mało kto się przejmował sprawdzaniem treści, bo jeśli w księgarni coś leżało na półce dla dzieci, to przecież nie mogło być złe, prawda? A VHSy wybierane ze stojaka z nowościami? Co tam mięśnie Arnolda i muskuły Sylwestra – była akcja, to się wypożyczało, a potem oglądało całą rodziną! I wszystko było cacy? Nie, nie było. Ale takie były wtedy standardy – nieświadomie kulawe. Wracając do meritum, jeśli ktoś z nas oglądał wcześniej jakieś trailery, poprzedzające filmy z wypożyczalni, to raczej nie psuł zabawy innym. Oczywiście, zdarzały się jakieś dyskusje i koleżeńskie polecajki, na zasadzie: a wdziałeś już ten nowy film z Billym Blanksem…?, ale to w zasadzie wszystko. Każdy mógł przeżyć daną przygodę na własną rękę i po swojemu ją zinterpretować, co oczywiście owocowało godzinami późniejszych sporów i dywagacji. Dostęp do mass mediów był zdecydowanie mniejszy, ale jakoś inaczej chłonęło się wtedy dobra popkultury.

A jak to wygląda obecnie? 

Dzisiaj utwór praktycznie nie istnieje, jeśli nie zaliczy porządnej kampanii promocyjnej, mocno wyprzedzającej jego premierę. Mowa o obrazach lub kompozycjach kierowanych przede wszystkim do ogółu (produkcje niezależne rządzą się własnymi prawami). To, co kiedyś można było nazwać neutralnym zachwalaniem walorów, wymutowało do jakiejś groteskowej wersji wizualnego ekshibicjonizmu. I nie mam tu na myśli mężczyzny siedzącego na koniu, tylko miliony spotów, trailerów, teaserów i całej masy innych podglądaczy, skutecznie odbierających nam przyjemność z samodzielnego poznawania fabuły. No bo czy można poczuć zaskoczenie, gdy zna się połowę danego filmu z zapowiedzi? Ktoś mógłby powiedzieć, że wystarczy nie oglądać. No i zgoda, lecz co począć, gdy nawet klocki Lego zdradzają nam postacie i wydarzenia z wybranego dzieła?

Teraz ludzie wiedzą wszystko już przed premierą filmu lub serialu. Rozbierają spoty na czynniki pierwsze, dywagują nad losem postaci i bardzo często upubliczniają przemyślenia, które mogą popsuć zabawę innym. Można to nazwać agresywnym marketingiem, ale to jest po prostu patologia, która działa na kilku frontach, dokarmiana przez wszystkich zaangażowanych w ten proceder. Po jednej stronie barykady stoją cwani producenci, chcący zarobić jak najwięcej. Więc dokładają do przysłowiowego pieca, tworząc dziesiątki rozbudowanych spotów, odkrywających coraz więcej. Bywa i tak, że w marketingowym berserku zapędzają się o jeden krok za daleko, fundując potencjalnym widzom jakiś gigantyczny spoiler (np. ważny twist fabularny) już w ramach zapowiedzi – kto pamięta taką przykrą sytuację przy okazji Terminator: Salvation, łapka w górę.

Po drugiej stronie barykady stoją coraz bardziej żarłoczni fani, żądni stałego dopływu informacji na temat jakiegoś dzieła. Pół biedy, gdy są to tylko zwykli ciekawscy, podatni na chamskie clickbaity w nagłówkach. Gorzej, gdy do boju wkraczają komandosi fandomu, mający wyłączność na jedynie słuszną i najprawdziwszą prawdę. Najpierw rozbierają każdą sekundę trailera na czynniki pierwsze, a potem, juz po właściwym seansie, narzekają na brak zaskoczenia. To właśnie dla nich powstają teasery trailerów z własnymi premierami. Jeszcze dziwniejszą grupę stanowią domorośli recenzenci, którzy omawiają na swój sposób pojedyncze odcinki wybranego serialu, zapominając, że to działanie całkowicie pozbawione sensu – przecież nikt nie opisuje fabuły powieści tylko na podstawie jednego rozdziału. Wyobrażacie sobie reckę zeszłorocznego Twin Peaks, napisaną tylko przez pryzmat ósmego, mocno kontrowersyjnego i zakręconego odcinka? No właśnie. Rozumiem też, że współczesne produkcje powstają na bazie wyników z Big Data, no ale bez przesady; miejmy jakieś umowne granice dobrego smaku. 

– Podkręć tempo, Montag – ciągnął Beatty, nie zwracając uwagi – Szybciej. Jeszcze szybciej. Pstryk, Kadr. Patrz, spójrz, czas, film, tu, tam, bieg, sprint, szczyt, zjazd, jak, kto, co, gdzie, po co, hm? Auć! Bach! Ciach! Ryms! Bim, bam, bom! Streszczenie streszczenia, streszczenie streszczenia streszczenia. Polityka? Jedna kolumna, dwa zdania, nagłówek! A potem wszystko znika w locie. Umysł ludzki napędzany przez wydawców, wyzyskiwaczy, nadawców pędzi w koło z taką prędkością, że wirówka odrzuca wszelkie zbędne, czasochłonne myśli!

– Ray Bradbury, Fahrenheit 451, 1953 r.

Do tego kwaśnego bigosu swój przydział kapusty dokładają też wszelkiej maści stream’erzy, udostępniający w sieci całe sety nagrań z rozgrywki w ramach jakiejś gry. Pomijam relacje z profesjonalnych zawodów w konwencji multiplayer, bo to akurat ma sens. Natomiast neguję sukcesywne odkrywanie fabuły, która bywa jednym z głównych atutów danego produktu. Myślicie, że to nic złego? No to proste pytanie – dlaczego nikt w ten sposób nie udostępnia filmów lub seriali (oczywiście za pomocą legalnych kanałów dystrybucji)? Bo to jest niezgodne z prawem i godzi w cały przemysł rozrywkowy. A jeśli producenci nie zarobią jakiegoś założonego minimum, to nie wyprodukują następnych dóbr, niezależnie czy będą to właśnie filmy, gry tudzież książki. Oczywiście tzw. branżunia też nie jest bez grzechu w tej sytuacji, bo wszelkiej maści Early Access’y, Pre-Ordery i ściemnione screeny (które Steam od niedawna banuje) to zazwyczaj zwykłe naciąganie ludzi. 

Tragedią jest nie tylko skala całego zjawiska, ale jego społeczna akceptacja. Według badań przeprowadzonych dla portalu The Daily Beast aż 76% ankietowanych uznało spoilery za zjawisko całkowicie naturalne, z kolei 94% z nich potwierdziło, że nawet chamskie odkrycie ważnego twistu fabularnego nie zraziło ich do dalszego sprawdzania danego utworu. Lecz najbardziej zaskakująca okazała się trzynastoprocentowa grupa respondentów, którzy zgodnie stwierdzili, że 'odkrywki’ zachęciły ich do seansu tytułu, którego pierwotnie nie planowali oglądać. Cytując szyderę z w/w artykułu, przytoczę fragment kończący ten akapit: Oh yeah? Bruce Willis was dead the whole time! You’re welcome, 13 percent of the 3 percent of people who have not yet seen The Sixth Sense! 

Świat pędzi do przodu w zawrotnym tempie. Ludzie nie mają już czasu na konsumowanie dóbr, a nawet na oglądanie szerszych omówień, więc uciekają się do ściągawek i skrótów. I teraz nasuwa się pytanie: czy jesteśmy skazani na cykliczne tsunami spoilerów? Niestety, tak. Choć mam nadzieję, że ktoś kiedyś wytyczy jakąś granicę tego zjawiska, bo inaczej dotrzemy do momentu, w którym pójście do kina będzie równoznaczne jedynie z oglądaniem tzw. materiałów dodatkowych. A przecież wcale nie musi tak być, wszak kulturalni ludzie nie psują zabawy innym, prawda? 

źródło foto: 1, 2

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook