Ghost in the Shell (2017)

Piękna skorupka, bez ducha w środku

Autor: Owen

filmy

Wobec wysypu tegorocznych, filmowych produkcji fantastyczno-naukowych, z wielką obawą czekałem na dwa tytuły: tajemniczą kontynuację Blade Runner’a i aktorską ekranizację doskonałego anime pt. Ghost in the Shell.

Na rozwinięcie historii z Łowcy Androidów i związane z tym tematem dyskusje musimy jeszcze chwilę poczekać, więc tym razem podejmę temat subiektywnej oceny kinowej działalności 9 Publicznej Sekcji Bezpieczeństwa z Tokio, w reżyserii Ruperta Sandersa. Dodam, że nie jest to łatwe zadanie, bo już kilka lat temu sama deklaracja stworzenia takiego filmu spotkała się z ogromnym larum wśród grona ortodoksyjnych fanów, a gdy Internet obiegła plotka o Scarlett Johansson, faworyzowanej w castingu do roli major Motoko Kusanagi, to zaczęła się prawdziwa burza. O co konkretnie? O brak szacunku, o wybielanie, rasizm, amerykanizację i w końcu, o wypaczenie oryginału pod względem wizualno-koncepcyjnym. A wszystko jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć.    

Tak poważne zarzuty już na etapie pre-produkcji mogłyby zniechęcić niejednego śmiałka. Ale świat biznesu rozrywkowego jest bardzo odporny na wszelkie sugestie fandomu – skoro ktoś nabył prawa do marki za duże pieniądze, to na pewno będzie chciał z niej wycisnąć maksimum rynkowych możliwości. Sorry, taki mamy klimat. Tym bardziej, że swoje błogosławieństwo zgłosił nie kto inny, a sam Mamuoro Oshii. I nagle, po wielu miesiącach tajemniczych przygotowań do sieci trafiły króciutkie przecieki, które postawiły wielu hejterów do pionu. Bo oto w przypływie glitchy i poszatkowanych scen, objawił się przed nami GitS, na jakiego wszyscy chyba podświadomie czekaliśmy. Tylko, czy fabularna strona projektu udźwignęła filozoficzny ciężar pierwowzoru?      

Świat przyszłości to cyberpunkowy neon noir w pełnym znaczeniu tego słowa, skrzyżowany z wszędobylskimi, agresywnymi i stosowanymi bez ograniczeń hologramami, atakującymi żyjących w mieście ludzi – czyli rozmiłowanych w usprawnieniach Homo Technicus, niepotrafiących funkcjonować bez implantów. Każdy z nich ma jakieś wszczepy, każdego można namierzyć i w jakiś sposób zhackować. Lecz całkowita cyborgizacja pozostaje nadal poza zasięgiem ogółu. Przynajmniej teoretycznie, bo potężne korporacje technologiczne pracują już nad takimi rozwiązaniami, balansując często na granicy prawa i ogólnie pojmowanej moralności. W niejawny sposób pozyskują dawców i próbują transplantować ich najważniejsze organy do w pełni cybernetycznych ciał.

Jedną z takich osób jest niejaka Mirra, dziewczyna z grupy uchodźców podróżujących statkiem przez Zatokę Tokio, która prawie utonęła na wskutek ataku terrorystycznego na jednostkę. Jej mózg zostaje przeniesiony do nowego ciała bez jej wiedzy i zgody, a znaczna część wspomnień ulega drastycznemu rozmazaniu. Zdezorientowana dziewczyna stara się zaakceptować swój obecny status i podejmuje wyczerpującą rehabilitację, by po jakimś czasie dołączyć do elitarnej jednostki anty-terrorystycznej, gdzie będzie mogła w pełni wykorzystać swoje nowe możliwości. Tym samym, rozpoczyna nowy, niezwykle ekscytujący i zaraz niebezpieczny etap w swoim nowym życiu.   

A teraz możecie spakować wszystkie swoje fanty związane z omawianą marką i wrzucić je do kosza, bowiem film Sandersa będzie próbował wysupłać z zawiłego uniwersum GitS jakieś najważniejsze – zdaniem scenarzystów – wątki, by zlepić z nich w miarę zrozumiałą opowieść dla średnio rozgarniętego odbiorcy. Tak więc, do kasacji poleciał najważniejszy wątek oryginału, a w jego miejsce wskoczył zbiór innych elementów. Ze Stand Alone Complex 2nd Gig został wyłowiony Hideo Kuze, Batou będzie miał jeszcze przez chwilę swoje oczy, a major dostanie kilka razy prawdziwego łupnia. Pal licho już sam pomysł zmiany historii Moto Kusanagi, która miała w rzeczywistości kilka alternatywnych otwarć i moim zdaniem, najlepiej wypadła w serii Arise. Ale czy ktoś, kto ma jako takie pojęcie o biologii, uwierzy w cudowne ocalenie mózgu topiącego się człowieka? No ludzie! Zgadnijcie, jaki organ obumiera jako pierwszy z braku niedotlenienia? No właśnie. Po co i dla kogo takie bajki?

Do tego dochodzi dyskusyjna kwestia niezwykle szybkiego przeskoku w czasie i awansu, w ramach którego protagonistka dołącza do Sekcji 9. W anime panna Kusanagi była szkolona praktycznie od czasu swojego dzieciństwa, by z biegiem lat powoli budować swoją pozycję w szeregach wojska i w/w oddziału (a także spłacać cybernetyczne ciało). W adaptacji już po upływie dwunastu miesięcy wykonuje uber trudne zadania, mając na koncie tytuł majora. Skąd i za co? Rozumiem chęć skrócenia opowieści do absolutnego minimum, no ale bez przesady. Zupełnie inna jest też forma ekspresji behawioralnej Motoko, która w produkcji Oshi’ego okazywała daleko idącą obojętność, będącą czymś w rodzaju maski dla jej rzeczywistych rozterek egzystencjalnych. Podczas gdy kreacja Johansson to klisza, którą widzieliśmy już milion razy w innych produkcjach.      

Po macoszemu został również potraktowany jej oddział, który w filmach i serialach pełnił rolę bufora dla wielu dziwnych, a czasem niebezpiecznych sytuacji z życia protagonistki. Każdy z członków miał tam określone zadania, ale poprzez swoje indywidualne cechy, symbolizował też inny styl działania. Nie mam problemu z tym, że wielkiego i łysego Japończyka zamieniono na kudłatego Jamajczyka, a przystojnego detektywa, który chyba jako jedyny stronił od augmentacji, zastąpiono niezbyt urodziwym i mało sympatycznym facetem w bliżej nieokreślonym wieku. Mam problem z tym, jak wybiórczo wykorzystano te postacie w całej produkcji, tworząc z nich jedynie zarys mało interesującego tła. Spłycona została również rola Aramakiego, od którego nie dało się poczuć siły autorytetu – zamiast tego dowódca Sekcji 9 dostał kilka minut dyskusyjnej i trochę niepotrzebnej akcji. Jedynym światełkiem w tunelu okazał się fantastycznie zagrany Batou. I gdyby w przyszłości miała powstać jakaś kontynuacja (co jest w tej chwili mało prawdopodobne przez  katastrofalny wynik w box-office), to jedynie z nim w roli głównej.

Lecz pozytywny odbiór tej postaci to nie tylko kwestia charakteru. To również sposób kreowania bohatera od strony wizualnej, co w przypadku znakomitej większości ujęć wypadło doskonale, ale nie idealnie. Uwielbiam tech-noir wymieszany z twardym cyberpunkiem oraz to niezwykłe połączenie nowoczesnych technologii z brudem miasta przyszłości. Niestety, w wersji aktorskiej GitS znakomita większość otoczenia jest przekoloryzowana, wręcz przesadzona i tylko niektóre sceny potrafią nawiązać korespondencję z prawdziwym wyobrażeniem o technokratycznym molochu przyszłości. Więcej brudu i makabrycznych abstrakcji, takich jak w kryjówce Kuzo, a całość wypadałby o niebo lepiej.

A jak wyszło w rzeczywistości? Wydaje mi się, że akurat w tym przypadku można dokonać podsumowania w dwóch wariantach: postrzegania ów dzieła jako wiernej ekranizacji i czegoś na kształt luźnej adaptacji, będącej w rzeczywistości samodzielnym tworem. W przypadku tej pierwszej sytuacji to – poza bardzo ogólnym zarysem fabularnym i ładnie odwzorowanymi kadrami – kolorowa wydmuszka, odzierająca pierwowzór z większości istotnych kwestii. Natomiast jako odrębne dzieło, nowy Ghost in the Shell potrafi się obronić, ale nie wypada go nazwać dziełem wybitnym. Raczej takim standardowym średniakiem z dobrymi efektami specjalnymi, które można było realnie wykorzystać w ekranizacji Neuromancera na podstawie powieści Wiliama Gibsona.     

źródło foto: 1

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook