Top 7 filmowych rozczarowań z 2015 roku

Subiektywne zestawienie najgorszych filmów z gatunku Sci-Fi

Autor: Owen

filmy

Kilka dni temu opublikowałem zestawienie najlepszych produkcji filmowych z 2015 roku, wpisujących się moim zdaniem w ramy szeroko rozumianej Fantastyki Naukowej.

I jak to zwykle bywa przy takich subiektywnych podsumowaniach, zaprezentowana przeze mnie króciutka lista wywołała spore zamieszanie w gronie czytelników Stacji, generując małą lawinę prywatnych wiadomości, głównie od przyjaciół i znajomych, którzy nie mogli uwierzyć w dobór poszczególnych nominacji. W swoich wiadomościach dopytywali o świadome pominięcie wielkich przebojów, argumentując swoje zdziwienie świetnymi wynikami finansowymi tychże utworów i ogromną popularnością powiązanych z nimi franczyz. No ale tak się niestety składa, że w mijającym sezonie dużo się działo, ale nie zawsze w dobrym stylu. Parę razy miało być głośno, a słyszeliśmy straszny jazgot. I co najgorsze – branżowe legendy, zapowiadające swój mainstream’owy powrót w glorii i chwale, najczęściej dokonywały wizerunkowego sepuku.

Przykre jest również to, w jak kiepskim stylu większość tegorocznych blockbusterów roztrwoniła swój potencjał. Więc raczej nie będę ukrywał, że w przypadku kilku zapowiedzi i planowanych z ogromnym wyprzedzeniem dużych premier, byłem naprawdę podekscytowany – a po wyjściu z kina miałem ochotę zerwać każdy plakat reklamujący dane dzieło. Na szczęście istnieje jeszcze kino niezależne, często niskobudżetowe, które na ogół daje radę, a przynajmniej skala ewentualnej porażki jest w nim mniej dotkliwa. I choć do w/w topek wskoczył jeden film z taką sygnaturą, to w całym spectrum wydawniczym nie obyło się bez smutnych porażek, które najmocniej zabolały tych najstarszych fanów. O jakich tytułach mowa? Tego dowiecie się z poniższej lektury.

HarbingerDown

Miejsce 7 – Harbinger Down

W aktorskim panteonie międzynarodowych sław można bez problemu wskazać takie osoby, które nigdy nie zagrały głównej roli w jakimś wielkim kinowym hicie, a i tak roztaczają wokół siebie charyzmatyczną aurę, przyciągają rokrocznie coraz większe grono oddanych fanów. Jedną z takich legend jest dla mnie Lance Henriksen, który pierwszy raz zdążył mnie porządnie wystraszyć jako zcyborgizowany wampir w pilocie post-apokaliptycznego serialu Knights, który to show – poza wspomnianym odcinkiem – niestety nigdy nie powstał. Potem Lance stał się dla mnie andoridem Bishopem w dwóch częściach Obcego, by kolejno przybierać wcielenia m.in. Eda z Dyniogłowego, Franka Black’a z cyklu Millenium, aż po mordercę z telewizyjnej adaptacji przygód Hannibala Lectera, jednocześnie nie stroniąc od wielu fantastycznych dubbingów do seriali animowanych i gier. Szczerze mówiąc, reklamując tego pana, trudno wybrać jakieś konkretne kreacje z jego portfoilio, bo wiekowy aktor jest bardzo aktywny zawodowo i już zapowiedział swój udział w sześciu tegorocznych produkcjach.

Dlatego nie poczułem się ani trochę zaskoczony, gdy w Internecie zadebiutowała informacja o crowdfounding’owej zbiórce funduszy na niszowy horror sajens-fikszyn, w którym jedną z główch ról chciał zagrać wspominany cesarz sensacyjnego kina klasy B. Projekt został nazwany Harbinger Down i w bardzo szybkim tempie osiągnął potrzebne fundusze, uderzając głównie w portfele starszych fanów, rozmiłowanych w animatronice i gumowych efektach specjalnych z ery VHS. Założeniem producentów było stworzenie dzieła, które miało oddawać hołd gatunkowym szlagierom z carpenterowskim The Thing na czele, omijać przy tym komputerowe efekty CGI. I jeśli początek filmu jest całkiem niezły, to im dalej w las, tym więcej drzew – szkoda tylko, że tych gnijących. Ciężko w tym dziele wskazać coś oryginalnego, bo choć fabuła to kiepska wariacja na temat w/w horroru z Kurtem Russel’em, to całość dobija fatalne i niezwykle drewniane aktorstwo. Konkluzja po seansie jest taka, że nawet tragiczny zgon trzeba umieć zagrać…

A tak bardzo liczyłem na jakieś zaskoczenie w tej materii….

400Days

Miejsce 6 – 400 Days

Zastanówmy się przez moment: co by się stało, gdyby w ramach eksperymentu psychologicznego zamknąć czterech astronautów w specjalnie przygotowanym symulatorze, udającym statek kosmiczny, który został rzekomo wysłany w daleką podróż kosmiczną, trwającą okrągły rok? Pewnie mielibyśmy świetny materiał wyjściowy na ciężki klimatycznie film, z duszną atmosferą i całym spektrum dewiacji, tożsamych dla sylwetek postaci zbyt długo przebywających w zamknięciu. Dodalibyśmy do tego scenografię w postaci ładnych, ascetycznych wnętrz i wszystko nakręcili sprytnymi, wyrafinowanymi ujęciami. Przepis na sukces gotowy. Teoretycznie. Bo w praktyce, utwór pt. 400 Days to świetny przykład na to, jak w koncertowy sposób zniweczyć tak ciekawe założenie. 

Co w tej produkcji nie działa? Absolutnie wszystko, począwszy od niezwykle podłego i nieszczerego emocjonalnie aktorstwa, poprzez tekturową scenografię rodem z pierwszych Star Treków (datowanych na 1966 rok, czyli równiuteńkie pięćdziesiąt lat temu), aż po nienaturalnie białe zęby wszystkich aktorów. Ale niezdarność i koślawe nogi głównego bohatera to jeszcze nic w porównaniu z rozwiązaniami fabularnymi, które są tak niepoważne, że aż fajne. Bo kto normalny zamyka na rok czasu w bunkrze czwórkę – w sumie przypadkowych – ludzi, którzy ze swoimi skokami nastrojów nie nadawaliby się do pracy w supermarkecie, a co dopiero w jakiejś poważniejszej firmie, o agencji kosmicznej nie wspominając? Osoby mające styczność z wszystkimi możliwymi kliszami i szlagierami kina klasy B – od wyskakujących nagle maszkaronów, przez halucynacje z małymi dziećmi, aż po szurniętych kanibali z maczetami. Dokładnie tak…

JurrasicWorld

Miejsce 5 – Jurassic World

Gdybym musiał wytypować kilka przełomowych momentów w historii kina rozrywkowego, to jako jeden z konkretnych przykładów progresu konceptualnego, wskazałbym debiutujący w 1994 roku Jurassic Park, wymyślony przez Michaela Crichtona i następnie sfilmowany kamerą Stevena Spielberga. Dzieło niezwykłe, które w latach 90. było dla miłośników kina przygodowego tym, czym np. pierwszy Obcy dla amatorów kosmicznych horrorów z przełomu lat 70. i 80. Ciekawa fabuła, dobrze nakreślone sylwetki bohaterów, świetnie wyważone tempo narracji i przede wszystkim, oszałamiające efekty specjalne sprawiły, że produkcja cieszyła się ogromnym zainteresowaniem i weszła zamaszystym krokiem do kanonu pop-kulturowych klasyków. A gdy w mainstream’owej kinematografii coś odnosi sukces, to wiele osób uważa, że należy go powtórzyć – przynajmniej raz. Dlatego w przeciągu niecałej dekady otrzymaliśmy aż dwie kontynuacje wspomnianego hitu, które sukcesywnie pogrążały całą markę.

Musiało upłynąć dwadzieścia jeden lat od premiery pierwszej części, by Spielberg w końcu podjął decyzję o realizacji kolejnej odsłony cyklu, porzucając wcześniejsze założenia oraz główne wątki na rzecz delikatnego rebrandingu, pozwalającego na odświeżenie całego konceptu. Dlatego czwarta opowieść z jurajskiej wyspy nazywa się troszkę inaczej i jak nie trudno zgadnąć, obejmuje swoim zakresem odważniejsze zagadnienia z tematu osobliwego, prehistorycznego zoo. I w przeciwieństwie do niemałej fali internetowego zgorszenia, nie przeszkadza mi taka formuła, bo w końcu ja też oglądałem film o Tarzanie z Christopherem Lambertem w roli głównej, który był bodajże jedenastą ekranizacją prozy Burroughsa. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że każde pokolenie odkrywa na nowo literackich idoli. Gdzie jest więc haczyk?

Magia pierwowzoru polegała na tym, że choć scenariusz bazował na fantastycznym wyobrażeniu nauki, to komuś młodemu i tak wydawał się bardzo prawdopodobny. Tak, jakby pokazywane wydarzenia dokumentowały coś realnie namacalnego, będącego dosłownie na wyciągnięcie ręki. Widz przeżywał każdy etap powstawania dinozaurów – od zapładniania jajeczka, aż po hodowlę okazałych osobników. Wszystko miało sens i układało się w logiczną całość. Natomiast w nowej odsłonie jurajskiej wyspy okrojono te wątki do absolutnego minimum, bo ważniejsza okazała się zwykła, masowa rozrywka. Magię tajemniczego, quasi-rozwojowego świata sprowadzono do bezmyślnej bieganiny w szpilkach i cudacznych wyścigów z velociraptorami, ku uciesze pop-cornowej gawiedzi. A że tytuł zarobił krocie, to świadczy tylko i wyłącznie o guście dzisiejszych odbiorców.

F4

Miejsce 4 – Fantastic Four

Nie trzeba być tytanem intelektu, by zwrócić uwagę na to, jak delikatnym i kruchym materiałem jest historia Fantastycznych oraz jak ważna powinna być dla producentów z Fox’a. Bo albo się wykorzysta jej potencjał i rozwinie cały szereg opowieści, dając życie nowemu systemowi, tudzież włączając go w już istniejące X-Menverse, albo pogrzebie się całość w odmęcie krytyki i żalu. Dobrym przykładem jest w tym miejscu pierwszy Iron-Man z 2008 roku, którego sukces okazał się właściwym bodźcem dla Disney’a i przekonał tamtejszych decydentów, że w końcu dadzą radę odkręcić kurek z magicznym napisem Marvel Cinematic Universe. Dlatego jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, należałoby zebrać wszystkie przygody z życia F4, wybrać te najważniejsze wydarzenia, skomponować z nich sensowną opowieść – nawet gdyby okazała się mocno sztampowa – i dopiero wtedy zacząć pisać właściwy scenariusz. Bo przecież każdy z dzisiejszych herosów Marvela musiał odbębnić origin story w swoim filmowym debiucie, by dopiero w kolejnych filmach rozwinąć swoje możliwości.  

I żeby było sprawniej, to do realizacji takiego działania wypadałoby zatrudnić kogoś sprawdzonego, rozumiejącego specyfikę tego rynku i nie mającego parcia na wizjonerstwo za wszelką cenę. Więc co zrobili producenci? Na przekór oczekiwaniom, wybrali młodego, utalentowanego i nad wyraz ambitnego reżysera, który zamiast przewidywalnego oraz wyczekiwanego przez wszystkich blocbustera, próbował nakręcić ambitne kino fantastyczne na modłę dzieł Davida Cronenberga. Pomysł zacny, jednak w przypadku akurat takiej tematyki, raczej mało sensowny, ponieważ pierwszym błędem, jaki popełnił cały sztab kreatywny, było odejście od klasycznej, wypracowanej przez lata koncepcji i charakteru materiału bazowego. A żeby nie wyjść na kolejnego krytykanta napiszę, iż doceniam każdą próbę uwspółcześniania danego świata, jednak w przypadku omawianej adaptacji, komuś całkowicie puściły hamulce. 

Reasumując, wypada zapytać: czy Fantastic Four 2015 to rzeczywiście słaba produkcja? Na pewno nie jest to dzieło z górnej półki i raczej nie dorasta do pięt połowie filmów z MCU. Nie jest to również pełnoprawna ekranizacja, a raczej kiepska wariacja na temat tego, jak dzisiaj mogłyby wyglądać przygody fantastycznej gromadki. Ale dla kogoś nie mającego na co dzień styczności z komiksami, to po prostu kolejny obraz z dziwnymi superludźmi w rolach głównych lub co gorsza, aktorska wersja Iniemamocnych, którzy już kilka lat temu wyeksploatowali temat.

Opis moich wrażeń na temat omawianego tytułu –Fantastic Four 2015

TA_AoU

Miejsce 3 – The Avengers: Age of Ultron

Powiedzcie mi, kto normalny publikuje tak ogromną ilość zapowiedzi, przecieków i zajawek do swojego produktu, zdradzających lwią część fabuły i często eksponujących najlepsze sekwencje z danego dzieła, że statystyczny kinoman nie ma już po co iść do kina? A co gorsza, kto robi coś takiego, jednocześnie oczekując pozytywnego zaskoczenia widzów zaraz po seansie? Włodarze odpowiedzialni za całe Marvel Cinematic Universe? Zgadza się i pewnie ktoś doda w tym miejscu, że widocznie mieli na to jakiś sprytny plan. Niestety. Więc zapytam retorycznie o to, czy napompowany do olbrzymich rozmiarów filmowy balon pt. The Avengers: Age of Ultron udźwignął ciężar oczekiwań? Otóż nie, nie udźwignął, pękając po drodze z przesady i nadmiaru hajpu. 

Nie ma sensu opisywać kolejny raz założeń fabularnych (bo o wszystkich niuansach przeczytacie w pełnej recenzji – link poniżej), więc skupię się na wymiarze audio-wizualnym. Każdy, kto miał już wcześniej styczność z filmami produkowanymi przez Disney’a wie, jak duży nacisk na efekty specjalne kładą ludzie odpowiedzialni za produkcję tychże produkcji. Feeria barw i kolorów atakuje widza już od pierwszych sekund widowiska, a jeśli ktoś miał okazję przeżyć całą przygodę w kinie 4D (tak jak ja), to albo będzie się czuł miło zaskoczony dodatkowymi atrakcjami, albo pozna na własnej skórze objawy choroby morskiej. Tak się nieszczęśliwie składa, że efekty CGI, pomimo klasy samej w sobie, całkowicie wyparły przyjemność płynącą z narracji w tle i zdominowały ogólny odbiór utworu – rzecz jasna, na jego niekorzyść.

A jeśli dodamy do tego przedziwny montaż, kradnący sporo informacji z ogólnego zarysu przedstawionej historii, to otrzymamy pretendenta do głównej nagrody za świetną oprawę i paradoksalnie, za najgorszy scenariusz. Za dużo, niezwykle chaotycznie i w sumie, bez sensu; bo skoro na film mogą się wybrać również osoby nie znające innych epizodów z życia The Avengers, to do kogo właściwie jest adresowane to widowisko? Szczerze mówiąc, wolałbym dwa dwugodzinne filmy w odstępie roku czasu, jak nadchodzące wielkimi krokami Infinity Wars. Ale myślał indyk o niedzieli, a w sobotę…

Opis moich wrażeń na temat omawianego tytułu The Avengers: Age of Ultron

TG7

Miejsce 2 – Terminator: Genisys

Dawno nie czułem się tak skołowany zaraz po seansie filmu, który aspiruje do miana jakiejkolwiek kontynuacji. Bo gdyby to było rozwinięcie jakiegoś młodzieżowego blockbustera, kierowanego stricte na rynek DVD, to pewnie nie odezwałbym się słowem. Ale ludzie! Na Voltrona z Deimosem! Omawiamy Terminatora – jedną z najważniejszych marek kina fantastycznego! Serię mającą ogromny wpływ na rozwój całego kanonu! Nie można sobie od tak podejmować tematu, który od od kilku lat tonie wizerunkowo i wymaga naprawdę sprytnego podejścia w kwestii odświeżenia. Co więcej, po prostu nie wypada wplatać do wykreowanego świata czynników, które zaburzają jego funkcjonowanie. Tu trzeba gruntownej pracy u podstaw, by wyciągnąć całą miodność zjawiska ponownie na powierzchnię percepcji. 

Więc co zrobili aktualni producenci? Ano postanowili wymieszać ze sobą znane i lubiane motywy, dodając do tego szczyptę nowości. Pomysł zacny i przy odrobinie wyczucia, będący potencjalnym kołem ratunkowym dla styranej kilkoma błędnymi posunięciami serii. A przy okazji dający szerokie pole do popisu scenarzystom chcącym rozwijać pierwotną historię. Niestety, nie tym razem, ponieważ wszystkiego jest w tym dziele po prostu  za dużo, łącznie z naiwnymi wątkami, których nie da się w żaden sposób powiązać z dotychczasowym uniwersum. Konia z rzędem temu, kto w klarowny sposób wyjaśni obecność rzekomo pierwszego T-800 już w roku 1975? Skąd wiekowy Terminator wiedział już w 1984 roku, jak pokonać płynnego T-1000, skoro w w filmie Camerona spotkanie obu maszyn nastąpiło dopiero w 1991 roku? Takich buraczków jest tym filmie znacznie więcej i pewnie nawet wszechwiedzący Pops nie byłby w stanie ich wyjaśnić…

I gdyby przyjąć, że dwie pierwsze części Terminatora odpowiadały konceptualnie i wizualnie swoim czasom, to strach pomyśleć, co o najnowszej odsłonie mogą pomyśleć osoby nie mające dotychczas styczności z całą serią. Jakim punktem odniesienia będzie dla nich ten film i jakie wartości będzie niósł ze sobą? Dla mnie był on synonimem czegoś niezwykle tandetnego, żerującego głównie na nostalgii fanów, z dziurawą fabułą i ciągłą akcją w stylu Johna Woo. Za dużo, za bardzo i totalnie bez sensu. Dodajmy do tego problem setki trailerów zdradzających kluczowe zwroty akcji i katastrofa gotowa. Wychodzi na to, że po wtopie marketingowej Terminator: Salvation nikt nie wyciągnął wniosków, bo powielanie tych samych błędów jest w przypadku tej marki jakaś chorą tradycją. Z dwojga złego, wolałbym rozwinięcie zbyt szybko zakończonej i nigdy nie zrealizowanej trylogii z w/w Balem w roli głównej…

Opis moich wrażeń na temat omawianego tytułu –Terminator: Genisys

JupiterAscending

Miejsce 1 – Jupiter Ascending

Mało zaszczytne, bo pierwsze miejsce w tegorocznym zestawieniu filmowej kaszanki zajęło mocno reklamowane super widowisko pt. Jupiter Ascending, w którym dosłownie wszystko – poza scenografią – zostało koncertowo popsute. Skąd takie przekonanie? Bo moje pierwsze wrażenie było takie, że rodzeństwo Wachowskich planowało wykreowanie barwnego i niezwykle frapującego uniwersum, pełnego zróżnicowanych światów i istot z odległych zakątków naszej galaktyki. I rzeczywiście, jako widzowie otrzymaliśmy zdumiewający koktajl audio-wizualny, który w pewnym momencie chyba wymknął się z rąk swoich twórców i zaczął żyć własnym rytmem. Dodajmy – w bardzo ekstrawaganckim stylu, na tzw. wariackich papierach. Przesuwanie daty premiery i brak zaangażowania w promocję dzieła ze strony duetu reżyserskiego mogły sygnalizować, że Wachowscy nie są zadowoleni z efektu końcowego i chcą jak najszybciej zapomnieć o tej karuzeli efektów, tudzież słabych interpretacji aktorskich. I nie ma się co dziwić, bo zepsucie takiego plastycznego samograja to nie lada wyczyn, który może się odbijać mocną czkawką przez bardzo długi okres czasu. Z drugiej strony czego wymagać od aktorów, którzy muszą kreować totalnie nijakie postacie i odgrywać bzdurne sceny, rozwalające cały koncept fabularny od środka.

A wystarczyło oprzeć szkielet utworu na kosmicznej arystokracji oraz jej zakulisowych rozgrywkach, tylko gdzieniegdzie wplatając wątki poboczne. Należało ograniczyć ilość migotliwych efektów specjalnych i posłuchać specjalistów od wzornictwa koncepcyjnego, przemycając do filmu kilka propozycji, które finalnie się w nim niestety nie pojawiły. Wreszcie, wypadało zawęzić konwencję i zdecydować się albo na space operę w klimacie patetycznego shaakespere story z nutką Diuny Franka Herberta, na coś w stylu cyklu Hyperion Dana Simmonsa, albo w końcu na groteskową komedię, leżącą gdzieś pomiędzy depresyjnym Brasil Terry’ego Gilliama, a The Hitchhiker’s Guide to the Galaxy Douglasa Adamsa. A jak ostatecznie wyszło? Mogę chyba śmiało napisać, że Wachowscy zmarnowali ogromny potencjał, drzemiący w zarysie tej historii. I kto wie, czy gdyby sprawy potoczyły się inaczej, to być może właśnie ta saga przejęłaby prowadzenie w wyścigu na najlepszą i najbardziej kasową produkcję fantastyczną w tym roku… 

Opis moich wrażeń na temat omawianego tytułu –Jupiter Ascending

 

źródło foto: 1

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook