Top 7 gier z 2016 roku
Subiektywne zestawienie najlepszych gier z 2016 roku
Autor: Owen
gry
Miniony sezon gamingowy okazał się bardzo udany dla społeczności graczy, zarówno tej przyklejonej do klawiatur i myszek, tej z padem w ręce, a nawet dla mniej licznej gromady z wirtualnymi goglami na głowie.
I by nie wybiegać przed szereg napisze od razu, że tworząc to podsumowanie, starałem się zestawić ze sobą tytuły orbitujące wokół tematyki mojego bloga. Oczywiście, nie jestem w stanie sprawdzić wszystkich propozycji w danym roku kalendarzowym, szczególnie z bogatej oferty tzw. indyków. Ale robię co mogę, by podpowiedzieć Wam, w co moim zdaniem warto zagrać. A było tego trochę w ostatnim sezonie i choć większość produkcji okazała się zjadliwa, a nawet pyszna, to zdarzały się na moim talerzu również lukrowane zakalce. Więc może zacznę od tego, co mi się nie podobało i w kilku zdaniach spróbuję to uzasadnić.
Największe rozczarowanie to oczywiście No Man’s Sky, który mnie zwyczajnie zanudził na amen. Spędziłem w tym sandboxie ponad 10 godzin i robiłem praktycznie cały czas to samo, bardzo powoli rozwijając swoje możliwości. I gdy w końcu zaczęło się coś dziać, to ostatecznie dobiła mnie dziwna mechanika kosmicznych bitew. Niestety, ale nowe Call of Duty pokazało, jak powinny takie potyczki wyglądać w typowo arcade’owym stylu. Drugą pozycję na liście niesławy zajmuje popsuty na każdej możliwej płaszczyźnie The Technomancer, a tuż za nim plasuje się Ashes of Singularity z pokładami nudy porównywalnymi do liczebności zarządzanych weń armii. Zawiodłem się również na drugiej części nowego X-Com, które poszło w stronę jakiegoś chorego sprintu z typowo konsolowym panelem zarządzania i frustrującym poziomem trudności.
Na szczęście, już na początku roku miałem okazję powrócić na przedmieścia poddanego kwarantannie, tureckiego miasta Harran, gdzie ekipa Techlandu udostępniła mi solidnie wyposażonego buggy i nowy asortyment do szlachtowania kolejnych zastępów zombi (w końcu pokochałem łuk!). A gdy dodam, że mapa rozszerzenia do Dying Light jest naprawdę ogromna, to powinno całkowicie wystarczyć za rekomendację. Bardzo podobał mi polski Superhot i nie ukrywam, że mam ochotę na więcej. The Turing Test zmusił mnie do kombinowania, a Mirror’s Edge: Catalyst zaprosił do szalonego tańca na szczytach wieżowców. Do tego kilka bardzo ciekawych gier na VR, z doskonałym Adriftem i ciekawym, choć zbyt krótkim Pollen. I człowiek teoretycznie nie powinien mieć już wolnego czasu. A jednak da się wiele rzeczy sprawdzić, by potem wybrać z tego siedem najlepszych tytułów w 2016 roku, które znajdziecie poniżej.
Niemal wszystko, co jest związane z tą bardzo nietypową grą, można określić jako niezwykłe. Nawet okoliczności jej powstania. Bo wyobraźcie sobie, że jeszcze w 2013 roku Event [0] był jedynie projektem zaliczeniowym dla grupy studentów we francuskiej National School of Video Game and Interactive Media. Dopiero po zakończeniu edukacji, jedenastoosobowe grono przyjaciół założyło firmę deweloperską o nazwie Ocelot Society i kontynuowało rozwijanie programu, by od 2014 roku cyklicznie zgarniać kolejne nagrody branżowe w kategoriach Indie. Gotowy utwór zadebiutował na ogólnodostępnym rynku 14 sierpnia 2016 roku i od razu podbił serca tej najbardziej wymagającej geek-społeczności.
W jaki sposób Ocelot Society tego dokonało? Francuzi przygotowali produkt, który można określić jako wymagający symulator chodzenia, ale z elementami zagadek logicznych i rebusów, które funduje nam dziwnie zachowująca się sztuczna inteligencja, zarządzająca opuszczoną bazą kosmiczną. A wierzcie mi, nie jest to łatwy partner do rozmów i działań, bo AI miewa swoje humory, albo udaje, że straciła na chwilę pamięć, doprowadzając do szewskiej pasji wszystkich niecierpliwych graczy. W tym kilka razy i mnie. Ale dla wytrwałych została przewidziana doskonała nagroda w postaci ciekawego i dającego do myślenia zakończenia.
Quantum Break to spore zaskoczenie w segmencie interaktywnej przygody, będące hybrydą typowej gry akcji z narracją rozwijaną w formie kilkuodcinkowego serialu, wbudowanego (tak, dokładnie!) w strukturę programu. Trudno to opisać w kilku zdaniach, bo utwór funduje w ramach rozgrywki sporo przeskoków w czasie, zmuszając graczy do podejmowania istotnych decyzji, mających z kolei wpływ na dalsze losy bohaterów i samo zakończenie. Do tego masa ciekawych efektów uzupełniających, takich jak zatrzymywanie czasu, przyspieszanie możliwości głównego bohatera czy chwilowe odtwarzanie przeszłości, co w ogólnym ujęciu, bardzo urozmaica rozgrywkę. Szkoda, że fiński deweloper położył dużo większy nacisk na samą opowieść i jej prezentację – łącznie z angażowaniem prawdziwych i dosyć popularnych aktorów – niż na typowo zręcznościowy gameplay. Bo ten jest naprawdę fajny, szczególnie w końcowych rozdziałach przygody.
Chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że segment gier 4X nie należy do najpopularniejszych dziedzin elektronicznej rozrywki. Co absolutnie nie wynika z kiepskich pomysłów i słabych realizacji. Wręcz przeciwnie, powodem takiego stanu rzeczy są dużo większe wymagania intelektualne wobec docelowych graczy, którzy potrafią godzinami grzebać w statystykach i prowadzić niemal wirtualne bitwy przez wiele dni. To w moim odczuciu plasuje ten typ gier gdzieś na samym szczycie piramidy koncepcyjnej. Ale wpływa również na zupełnie odwrotny kierunek wektora popularności, ograniczonej przede wszystkim do grup ludzi naprawdę zakochanych w tak wymagających produkcjach.
Aż tu nagle, po latach suszy, w końcu coś się zmieniło na deweloperskim nieboskłonie. I bynajmniej, nie był to jeden mały obłoczek, a prawdziwa burza, która wypluła aż dwie potężne błyskawice: Stellaris i Master of Orion. Pierwszy utwór to spore zaskoczenie, a przy okazji świetnie zrealizowana przygoda, oferująca wiele godzin przyjemnej zabawy. Śmiem twierdzić, że to najlepiej rozwinięta gra w/w typu od czasów pierwszych Masterów, szczególnie po uwzględnieniu płatnych dodatków o bardzo osobliwych tytułach: Asimov, Clarke i Heinlein. Natomiast nowe wcielenie Master of Orion to udany reboot klasycznej serii, z odrobinę mniej porywającą grywalnością, ale za to w doskonałej oprawie audio-wizualnej.
Drugi precedens w niniejszym zestawieniu, w ramach którego zaraz pod podium stanęli ex aequo dwaj potężni gracze z segmentu First-Person Shooter. Pierwszy, to restart serii z przygodami kosmicznego templariusza, który musi w pojedynkę masakrować hordy marsjańskich demonów. Rozgrywka w nowej odsłonie Zagłady nie zawodzi na żadnym froncie i trzyma w ryzach do samego końca, dostarczając przy okazji całkiem wciągającej otoczki fabularnej, z tajemniczą energią Argentu w tle i przypadkowo otwartymi wrotami do innego, iście piekielnego wymiaru. Producenci postanowili odpuścić konwencję mrocznego horroru z trzeciej części na rzecz totalnej makabry, stanowiącej esencję dwóch pierwszych odsłon cyklu.
Aby mogło dojść do krwawej jatki z przeciwnikami na wyrównanym poziomie, w ręce graczy oddano całkiem pokaźny arsenał, który można z czasem modyfikować i przełączać na alternatywne tryby strzelania, dzięki czemu otrzymujemy całkiem sporo kombinacji na eksterminację wrogów. Do tego wypada dołożyć cykliczne ulepszenia zbroi i samych możliwości naszego pretorianina, a także całą masa krótkotrwałych wspomagaczy, dobrze znanych z wcześniejszych gier id Software, a 10 godzin naszego życia zniknie w tajemniczych okolicznościach.
Drugim rarytasem na czwartym miejscu jest krytykowana przez wszystkich nowa odsłona serii Call of Duty, która zebrała tęgie baty już za samą zapowiedź. Czy słusznie? Absolutnie nie! CoD: Infinite Warfare to doskonały shooter, z całą paletą futurystycznych rozwiązań i przede wszystkim, z zaskakująco wciągającą linią fabularną, która spokojnie mogłaby potrwać o wiele dłużej, niż to statystyczne osiem godzin. Co wpływa na taki odbiór dzieła z mojej strony? Przede wszystkim miejsce i czas akcji, bo w przeciwieństwie do wielu malkontentów, mi bardzo odpowiada ów koncept. Kolejnym atutem jest bardzo zróżnicowana metodyka rozgrywki zwykłym komandosem, który w jednej chwili będzie biegał po wrogim statku kosmicznym, by po chwili kontynuować wymianę ognia w próżni kosmosu, a na końcu zasiądzie za sterami międzyplanetarnego myśliwca – wszystko w obrębie jednej misji! Do tego bardzo zróżnicowany arsenał i przede wszystkim Nathan, czyli sympatyczny robot bojowy, który niemal został człowiekiem.
Pierwsza część była dla wielu graczy sporym przełomem, łączącym w sobie ideę zaciętej rywalizacji z dystopijną wizją przyszłości. Podbierała również część fanów konkurencyjnym seriom, oferującym coraz większą ilość grywalnych klonów jednej konwencji. W przypadku wielkiego T, magnesem na zajawkowiczów okazała się sama szybkość i plastyczność rozgrywki, a także możliwość współdzielenia pola bitwy ze spersonalizowaną maszyną bojową w postaci dużego mecha. Było szybko, głośno i krwawo. Więc po kontynuacji wszyscy spodziewali się jeszcze większego hałasu. Aż w końcu pojawiła się nagle, znienacka, wpadając od razu w ogień krzyżowy pomiędzy premiery gigantów z gatunku FPS.
Od razu zaznaczę, że chciałbym się skupić na trybie fabularnym, który jest w tej grze jedynie dodatkiem do konwencji sieciowej naparzanki. wierzcie mi, tempo i spektrum możliwości na poważną zadymę jest tak szerokie, że praktycznie każdą, nawet najbardziej problematyczną sytuację można rozwiązać na kilka sposób. Zwinność i motoryczność naszego pilota to ogromna zaleta, bo w kontekście wspomagającego egzo-szkieletu, sprawni manualnie gracze będą w stanie pokonać przeważające siły wroga w bardzo widowiskowym stylu. Sama walka to zdecydowanie najlepsza część programu, podzielona na w/w akrobacje i strzelanie, odbywające się w dosyć standardowy, ale i w bardzo przyjemny – pod względem mechaniki – sposób. Siedem godzin to zdecydowanie za krótko, by pokazać różne oblicza w/w konfliktu. Ale na szczęście twórcy obiecali wszystkim subskrybentom darmowy dostęp do przepustek sezonowych i wszelkiej maści dóbr, mających spływać na konta Originu w najbliższej przyszłości. Oby to była prawda, bo dzięki temu magia zespołowej zadymy z tytanami w tle będzie jeszcze długo żywa. A jest tego warta!
W najnowszej odsłonie kultowego cyklu scenarzyści postanowili opowiedzieć o wydarzeniach sprzed zagłady Kharak’u, cofając graczy o ponad sto lat w historii omawianego uniwersum, by wraz z przodkami rodu S’Jet poznać frapującą legendę wielkiego odkrycia, które dla zapomnianej nacji stało się pretekstem do eksploracji kosmosu. Taki zabieg mógł się udać tylko w jednej formie –twórcy musieli przenieść akcję utworu bezpośrednio na powierzchnię pustynnej planety, wprowadzając tym samym pierwszy raz możliwość dowodzenia wojskami lądowymi i powietrznymi, ale bez realnego wsparcia z orbity. I jeśli dodam w tym miejscu, że Blackbird Interactive przetworzyło w kreatywny sposób doskonały system sterowania z wcześniejszych części, świetnie wykorzystując możliwości oferowane przez silnik Unity, to nie powinienem pisać już nic więcej.
Pamiętam ten moment, gdy w czerwcu 2000 roku na rynku gier debiutował pierwszy Deus Ex, wzbudzając niezwykle mieszane uczucia wśród braci graczy – od słusznego zachwytu, aż po bezmyślny hejt. Ludzie przyzwyczajeni do – przeżywających wówczas swój rozkwit – shooterów nie mogli zrozumieć, jak można wypuścić na rynek grę wyglądająca jak FPS, w której strzelanie nie jest aż tak istotne. Zachwyceni byli za to maniacy przygodówek i skradanek, którzy w pełni docenili wciągającą i rozbudowaną fabularnie historię, popartą świetnie skrojonym interfejsem. Później marka przeżywała wzloty i upadki, aż do 23 sierpnia 2011 roku, gdy firma Square Enix wydała Deus Ex: Human Revolution, którym dosłownie pozamiatała rynek cyberpunkowych produkcji.
Cztery lata później, dokładnie 23 sierpnia, na światło dzienne wypłynął nowy Deus Ex, noszący podtytuł Mankind Divided i będący w prostej linii kontynuacją Rewolucji. Gra niezwykle pamięciożerna, ale przy tym wyglądająca obłędnie. A co najlepsze, tak nieprawdopodobnie złożona, że czasem podczas rozgrywki czułem się jak w jakimś hubie typu Second Life, gdzie właściwie istnieje sobie cały, multimedialny i niezależny świat. A tak właśnie wygląda futurystyczna Praga, będąca azylem dla wszystkich ludzi dotkniętych problemem amputacji kończyn i organów na rzecz mechanicznych augementacji. To właśnie na terenie dawnej stolicy Czech, znany fanom marki agent Adam Jensen będzie musiał rozwikłać intrygę, która może go kosztować życie.
Najnowszą odsłona Deusa to przede wszystkim świetne studium socjologiczne, dotyczące odmienności i powiązanej z tym zagadnieniem akceptacji społecznej. Ludziom bardzo łatwo przychodzi dzielenie nieznajomych na tych lepszych i gorszych, często tylko na podstawie wyglądu. A przecież w takiej sytuacji nie ma nic gorszego, niż bezmyślny ostracyzm, bazujący jedynie na powtarzanym stereotypie. Pojawia się również pytanie o to, co się stanie w momencie, gdy sami będziemy potrzebowali tak inwazyjnej pomocy medycznej i czy po otrzymaniu wszczepów będziemy nadal uprzedzeni do sobie podobnych istot. Dlatego główny bohater, stanowiący najnowocześniejszy okaz cyborga na świecie, ma zawsze kilka opcji do wyboru i wierzcie mi: da się przejść tą grę, nie zabijając nikogo. Co jest absolutną siłą tego tytułu!
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook