The Avengers: Age of Ultron
Super widowisko bez scenariusza...
Autor: Owen
filmy
Od zawsze żartuję, że co roku w kwietniu obchodzę 21-sze urodziny, bo patrząc obiektywnie na metryczkę, mam się całkiem dobrze. Ale tak jak wszyscy ludzie wokół, coraz bardziej odczuwam upływ czasu i szczerze mówiąc, nie znoszę sytuacji, które mi o tym fakcie nachalnie przypominają.
Czasem podczas rozmowy w młodszym towarzystwie napomknę, że dobrze pamiętam realia sprzed dekady, a nawet dwóch i niejednokrotnie jest to dla mnie sentymentalna podróż w stronę czegoś magicznego i lepszego. Na przykład, dałbym naprawdę dużo, by sytuacja w polskich kinach wróciła do roku 2005, gdy normalny bilet kosztował maksymalnie 17 złotych, a widz nie był katowany przed seansem ogromnym blokiem reklamowym, trwającym niemal pół godziny. Ale jak to mówią Czesi – to se ne vrati…Pół biedy, gdy są to zapowiedzi innych filmów, ale do jasnej ciasnej! – nie po to płacę te 40 złotych za świstek, żeby ktoś zarabiał dodatkowe dukaty na emisji reklam tamponów, kwaśnych cukierków i innych bzdur adresowanych do wczesnych nastolatków, których było w kinie jak na lekarstwo. Ba, cały zestaw spotów odebrałem raczej jako antyreklamę gospodarza (w tym przypadku kina), które w dobie automatyzacji i personalizacji marketingowej, spamuje swoich klientów totalnym szajsem, przy okazji nie szanując ich czasu.
Wybaczcie ten odrobinę emocjonalny ton, ale czasem po prostu nie da się inaczej. Na szczęście, nie o tym chciałem tym razem prawić, więc zapnijcie pasy, bo ruszamy z impetem w stronę filmowej przygody. Albo nie, nie ruszamy, bo przecież musimy jeszcze zatankować nasz pojazd zwany Wyobraźnią, który powinien wytrzymać tę dwu i pół godzinną podróż. I gdyby porównać taki dobrze zapowiadający się trip do kampanii promocyjnej najnowszego dzieła Joss’a Whedona, to musielibyśmy dolewać do baku po troszkę paliwa dosłownie co kilka kilometrów, by finalnie dojechać do celu przy takim samym zużyciu i kosztach, ale bez przyjemności płynącej z samej jazdy. Zamiast zatankować raz, a porządnie.
Bo powiedzcie mi, kto normalny publikuje tak ogromną ilość zapowiedzi, przecieków i zajawek do swojego produktu, zdradzających lwią część fabuły i często eksponujących najlepsze sekwencje, jednocześnie oczekując pozytywnego zaskoczenia widzów zaraz po seansie? Włodarze odpowiedzialni za całe Marvel Cinematic Universe? Zgadza się i pewnie ktoś doda w tym miejscu, że widocznie mieli na to jakiś sprytny plan. Ale trzeba sobie zadać proste pytanie, czy napompowany do olbrzymich rozmiarów filmowy balon pt. The Avengers: Age of Ultron udźwignie ciężar oczekiwań, a co gorsza, czy gdzieś po drodze po prostu nie pęknie z przesady?
Od czasu brutalnej – i na szczęście nieudanej – inwazji Chitauri pod wodzą Lokiego, minęły trzy lata, podczas których każdy z członków świeżo uformowanej drużyny Mścicieli zmagał się ze swoimi problemami, próbując jakoś ułożyć życie prywatne. Ale w świecie super bohaterów nie istnieje coś takiego jak chwila wytchnienia, dlatego w czasie rzekomej laby, herosi ocierali się o mniejsze lub większe niebezpieczeństwa; a to pokonując Malekitha i jego mroczne elfy, a to powstrzymując grupę szaleńców rozmiłowanych w niebezpiecznym Extremis, by ostatecznie doprowadzić do upadku znacznej struktury post-nazistowskiej i arcy niebezpiecznej organizacji terrorystycznej o nazwie Hydra. Lecz chwila triumfu nie przyniosła oczekiwanej radości, ponieważ starania Kapitana Ameryki i jego popleczników zostały okupione katastrofą w postaci rozpadu organizacji S.H.I.E.L.D., sprawującej do tej pory pieczę nad formalną i technologiczną stroną działalności grupy oraz jej zaplecza. Mówiąc w skrócie – sytuacja wymknęła się troszkę spod kontroli. Na szczęście, obowiązki nowego gospodarza przejął Tony Stark, udostępniający kompanom swój wieżowiec w samym centrum Manhattanu, z którego koordynowane są kolejne działania super bohaterów.
A umówmy się – dzielni Avengersi mają co robić i już na samym początku omawianej historii uczestniczą w ataku na tajemniczy klasztor w Novi Gradzie, górujący nad stolicą Sokovii – małej, post-sovieckiej republiki gdzieś na rubieżach Europy Wschodniej. W trakcie szturmu wychodzi na jaw, że pilnie strzeżony budynek jest prawdopodobnie ostatnią twierdzą wspomnianej wcześniej Hydry, którą obecnie dowodzi niejaki Baron Wolfgang von Strucker, pragnący za wszelką cenę wydobyć z Berła Chitauri znajdujący się weń Kamień Nieskończoności, zwany również Kamieniem Umysłu. Proces eksploatacji zostaje jednak przerwany przez klasyczną zadymę i osobliwy kontakt z enigmatycznymi bliźniakami o nazwisku Maximoff, którym udaje się znacząco obniżyć morale wojaków. Ostatecznie, cała operacja kończy się sukcesem, a tajemniczy artefakt trafia do wieżowca z wielkim A na dachu.
Lecz Tony Stark nie byłby sobą, gdyby nie chciał samodzielnie pomajstrować przy czymś, co w swojej formule przekracza granice ludzkiego rozumu. I wraz do spółki z Brucem Bannerem, próbują przenieść energię zawartą w berle do wirtualnej struktury Jarvisa, czyli sztucznej inteligencji na bardzo zaawansowanym poziomie percepcji i samokontroli, stworzonej lata temu przez egocentrycznego miliardera. Niestety, osobliwość reaguje bardzo nerwowo na inną formę jaźni i w akcie samoobrony, zaczyna pochłaniać sympatyczny komputer bazowy wieży. Pech chce, że akurat kilka tygodni wcześniej Tony aktywował swój autorski program globalnej tarczy anty-inwazyjnej o nazwie Ultron, którym miał sterować wspomniany powyżej wirtualny lokaj. Nowo powstała świadomość w zadziwiającym tempie chłonie wszelkie informacje na temat natury homo-sapiens i nie czekając na reakcję tychże, postanawia wdrożyć w życie główną dyrektywę inicjatywy, czyli bezpieczeństwo planety ponad wszystko – nawet kosztem istniejącej cywilizacji.
Zasadniczą sprawą, o której należy pamiętać w przypadku omawiania drugiej części serii jest fakt, że to produkcja mająca na celu zebranie większośćci wątków z filmów wyprodukowanych w ramach tzw. drugiej fazy i nadania im wspólnego mianownika w postaci konkretnego celu lub przeciwnika. I choć samo założenie wydaje się rozsądne, to problemem może być zbyt duża ilość motywów i – przede wszystkim – samych postaci, które przewijają się w trakcie fabuły. Do tego należy dołożyć komiksowych newcomer’ów, których twórcy postanowili wprowadzić w trakcie akurat tej historii (a nie np. w formie produkcji uzupełniających) i automatycznie powstaje ogromna karuzela wątków, nad którą bardzo trudno zapanować. Tak więc odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię Joss Whedon miał przed sobą bardzo trudny orzech do zgryzienia i z rozpędu nakręcił aż cztery godziny materiału, który następnie pocięto w montażowni i skondensowano do ok. 150 minut właściwego filmu, urywając z całości sporo istotnych wydarzeń.
Tym samym, miast zrównoważonej opowieści w konkretnym tempie i z poukładanymi akcentami personalnymi, mieliśmy okazję zobaczyć prawdziwy kalejdoskop indywidualności, które z lepszym lub gorszym skutkiem wypełniały swoje ekranowe obowiązki. I nie ma się co oszukiwać w tej materii, bowiem jakość kreacji – poza drobnymi wyjątkami – trudno określić jako satysfakcjonującą. Ale to nie wina samych aktorów, a raczej scenopisów tworzonych na kolanie, powielających utarte stereotypy i wyobrażenia. Bo np. Steve Rogers to nadal prawy i grzeczny do bólu patriota, który nawet w scenach walki przodował w całym towarzystwie i chyba jako jedyny z garstki ludzi, był w stanie przyjąć na na twarz ciosy od potężnego Ultrona.
Thor to klasyczne uosobienie mało wyszukanego egocentryzmu z domieszką rubasznego żartu – choć muszę przyznać, że po pierwszej wspólnej scenie z Wandą, śmiałem się na głos wraz z resztą widowni. Zaskoczeniem w tym zestawieniu może być Hawkeye, będący do tej pory królem drugiego planu, na którego scenarzyści nie mieli sensownego pomysłu. W kontynuacji przygód marvelowskiej ferajny, Clint Barton stał się ważnym spoiwem dla wielu – wcześniej rozproszonych – wątków i przy okazji uchylił rąbka tajemnicy na temat swojej prywatności. Doszło nawet do tego, że na forach tematycznych zaczęły się pojawiać spekulacje nt. niezwykłych zdolności poznawczych łucznika, który powoli wyrasta na chodzący ośrodek zdrowego rozsądku całej grupy.
Nad przypadkiem Czarnej Wdowy i Bruce’a Bannera nie da się przejść obojętnie, ponieważ wspomniana dwójka zaczyna coraz intensywniej przeżywać flirt, będący pokłosiem ich relacji jeszcze z pierwszej części. Napięta sytuacja zewnętrzna i mroczne wizje, zesłane w pierwszej połowie filmu przez wrogo nastawioną Scarlett Witch, kumulują negatywne emocje i zdradzają wiele szczegółów z życia wszystkich Mścicieli, jednak to właśnie w przypadku Natashy mamy do czynienia z prawdziwą traumą i kalectwem, które od wielu lat odbijają się na zdrowiu psychicznym bohaterki. Muszę przyznać, że totalnie zaskoczyła mnie internetowa awantura o kwestię, którą rudowłosa piękność wypowiedziała do Bannera jeszcze na ranczu Clinta – według mnie była to zwykła próba pocieszenia przyjaciela zmagającego się z poważnym problemem i uświadomienie go, że każdy z nas ma swoje tajemnice, wady, a nawet mniejsze lub większe grzeszki na sumieniu. Panna Romanov zdradziła swój sekret tylko po to, by otworzyć oczy mężczyźnie, którego darzy uczuciem i wzmocnić jego poczucie wartości; bo w rzeczywistości nie liczy się to, kim byliśmy lub na kogo pozujemy, ale jakimi ludźmi jesteśmy na co dzień. Nawet jeśli czasami zamieniamy się w zielonego potwora. Całą tę dyskusję o feminizmie i mizogonii można o kant tyłka potłuc, bo znakomita część dyskutantów nie rozróżnia tych pojęć, a już tym bardziej nie czuje kontekstu, w jakich można, tudzież wypada ich używać.
Najgorszym elementem całej układanki jest dla mnie historia ulubieńca tłumów i pierwszego z hajpmenów, czyli niepokornego Iron-Man’a, który pikuje kondycyjnie już od drugiej części swoich filmowych przygód. Mam wrażenie, że odpowiedzialny za całe MCU Kevin Feige, pomimo zapewnień i szczerych deklaracji, nie do końca czuje tę postać i jednocześnie ma świadomość, że Downey Jr. przekroczył magiczną liczbę 50 wiosen, więc podświadomie dąży do stopniowego przesuwania błyskotliwego wynalazcy w cień młodszych kolegów oraz koleżanek. I wszystko byłoby w porządku (mając na uwadze dalsze plany Disney’a), gdyby nie mało zrozumiałe posunięcia protagonisty w trakcie analizowanego dzieła.
No bo jak inaczej wytłumaczyć całą paletę głupot, które Stark popełnia w trakcie seansu? Jak zrozumieć brak ostrożności i absurdalną chęć uruchomienia śmiercionośnej aplikacji za wszelką cenę, nawet kosztem życia innych ludzi? I w końcu, jak można wybaczyć takiemu megalomanowi cały szereg katastrofalnych błędów, w obliczu braku skruchy i poczucia winy? Przez cały seans myślałem, że finał tej historii będzie doskonałym punktem wyjścia dla planowanego Civil War, ale tak się nie stało i mogę jedynie dywagować nad tym, czy punktem zapalnych w trzeciej odsłonie solowych przygód Capa będzie zabójca Howarda Starka, znany widzom jako Bucky Burns a.k.a Winter Soldier.
Główny antagonista to tak naprawdę temat rzeka i przyznam szczerze, że trudno byłoby mi wybrać jakiś jeden konkretny cykl z jego udziałem w kontekście – tylko – jednoczęściowej i w pełni zamkniętej ekranizacji. Po pierwsze dlatego, że zmieniły się okoliczności powstania tegoż i postać samego twórcy, bo zamiast Hanka Pyma (który zadebiutuje niebawem w pierwszej ekranizacji Ant-Man’a), ziemskim protoplastą dla Ultrona został w/w, nonszalancki playboy ze Stark Industires, tylko przez przypadek będący dla niego dawcą całej palety negatywnych wzorców. Po drugie, z powodu samego procesu narodzin śmiercionośnej maszyny zasilanej sztuczną inteligencją, gdyż geneza, którą miałem okazję poznać w kinie, była tak okropnie poprzycinana, że skoro dla mnie wypadła strasznie naiwnie, wręcz groteskowo, to osoby nie mające styczności z komiksami mogły jej zupełnie nie zrozumieć.
Tym bardziej, że już w trailerach widzieliśmy wytapianie bionicznych elementów ciała oraz budowę całej armii minionów. Nic to w porównaniu z samą kreacją destruktora, bo choć fantastycznie odegrana przez Jamesa Spadera, okazała się niezwykle głupia i zupełnie niegroźna dla garstki ziemskich herosów. Gdyby przeanalizować motywację, jaką kierował się ten mechaniczny buntownik, to moglibyśmy dojść do wniosku, że w całym uniwersum zdarzały się już dużo groźniejsze sylwetki, które zamiast gadulstwa i czysto teatralnej pozy, uskuteczniały swoje makabryczne plany. Więc mówiąc krótko – w miejsce obiecywanej maszyny zagłady, dostaliśmy bezmyślnego zabijakę o mentalności osiłka po sterydach.
Zupełnie odwrotnie jest z postacią Vision’a, który debiutował dopiero pod koniec filmu i ku zaskoczeniu swojego inicjatora – Ultrona, przechylił szalę zwycięstwa na rzecz Mścicieli. Trudno jakoś w skrócie opisać skalę frapującego zjawiska, jakim jest bez wątpienia ten nadludzki osobnik, równocześnie nie zahaczając o cały szereg powiązanych z nim tajemnic. Począwszy od bardzo lakonicznych przekazów prasowych na temat samej obecności bohatera w opisywanym filmie, przez długo skrywany koncept wizualny, aż po jego ostateczną rolę w skomplikowanych koligacjach fabularnych. Mimo to, występ fantastycznie ucharakteryzowanego Paula Bettany’ego wywołał jeszcze jedną sensację w środowisku fanów, a to za sprawą sceny z boskim młotem Thora – Mjonlirem, który w mitologii nordyckiej może podnieść tylko bóg gromów. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na słowa, które zaskoczony Vision sformułował w odpowiedzi na pytanie o swoją tożsamość: Kim zatem jestem? Cóż, tym kim jestem..., co oczywiście przywołuje skojarzenia z biblijnym bogiem Jahwe i jego kredo: Jestem, który Jestem. Mimo tylu ciekawych sekwencji, postać humanoida będzie prawdopodobnie dalej rozwijana i być może doświadczymy nawet gorącego romansu, który połączył go…
…z Wandą Maximoff, znaną również jako Scarletch Witch. W tym miejscu wypada napisać, że nie do końca rozumiem drogę, jaką obrali decydenci z Marvela, zmieniając origin rodzeństwa i wplatając ich do – i tak już mocno zagmatwanej – fabuły, jako zagubionych mutantów, zmieniających strony jak przysłowiowe rękawiczki. Rozumiem konflikt praw autorskich i brak możliwości osadzenia w uniwersum ich komiksowego ojca – Magneto, ale pokazywanie tej dwójki jako totalnie stereotypowych mieszkańców wschodniej Europy, z wszelkimi naleciałościami wizualnymi, było raczej kiepskim posunięciem. Pamiętajmy o tym, jak potężną istotą w całym światku komiksowym była rudowłosa niewiasta, a także jak jej obecność może wpłynąć na całe MCU. I po zakończeniu tej opowieści nie mogłem zrozumieć, dlaczego nikt jej finalnie nie pociągnął do odpowiedzialności za szereg wizji, które w ogólnym rozrachunku napędziły cały bieg negatywnych wydarzeń. A także dlaczego obsesja Whedona na punkcie uśmiercania herosów skupiła się właśnie na srebrnowłosym Pietro…
Nie wypada analizować dzieła takiego kalibru bez omówienia warstwy audio-wizualnej, a ta jest…naprawdę powalająca! Każdy, kto miał już wcześniej styczność z filmami produkowanymi przez Disney’a wie, jak duży nacisk na efekty specjalne kładą ludzie odpowiedzialni za produkcję tychże. Feeria barw i kolorów atakuje widza już od pierwszych sekund widowiska, a jeśli ktoś miał okazję przeżyć całą przygodę w kinie 4D (tak jak ja), to albo będzie się czuł miło zaskoczony dodatkowymi atrakcjami, albo pozna na własnej skórze objawy choroby morskiej. Gdyż…niestety, ale muszę to napisać – efekty CGI, pomimo klasy samej w sobie, całkowicie wyparły przyjemność płynącą z narracji w tle i zdominowały ogólny odbiór utworu – rzecz jasna, na jego niekorzyść. A jeśli dodamy do tego przedziwny montaż, kradnący sporo informacji z ogólnego zarysu przedstawionej historii, to otrzymamy pretendenta do nagrody za świetną oprawę i paradoksalnie, za fatalny scenariusz. Za dużo, niezwykle chaotycznie i w sumie, bez sensu; bo skoro na film mogą się wybrać również osoby nie znające innych epizodów z życia The Avengers, to do kogo właściwie jest adresowane to widowisko? Szczerze mówiąc, wolałbym dwa dwugodzinne filmy w odstępie roku czasu, jak nadchodzące wielkimi krokami Infinity Wars. Ale myślał indyk o niedzieli, a w sobotę… Jako gorzką pointę mogę jedynie postawić tezę, że to kręcony aktualnie Civil War będzie chyba rzeczywistym i przede wszystkim, zjadliwym filmem o Mścicielach…
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook