Silentium Universi
Dariusz Domagalski
Autor: Owen
literatura
Jako nałogowy czytelnik, muszę co jakiś czas restartować swoja głowę i zamiast pochłaniać kolejne fantastyczne tytuły, staram się po-obcować z inną tematyką.
Jednak nie ma dla mnie nic przyjemniejszego, niż powrót po literackich eksperymentach do ulubionej dziedziny, która często przytłacza ilością nowych publikacji. Niektóre z nich to światowe nowości, których nie wypada przegapić, inne to starsze pozycje, dostępne m.in. w składach z tzw. Tanią Ksiażką. I własnie w taki miejscu trafiłem na sporą wyprzedaż tytułów z wydawnictwa Fabryka Słów, wśród których wyłowiłem bardzo ładnie wydaną powieść z 2010 roku o nieco frapującym tytule: Silentium Universi, popełnioną przez jednego z przedstawicieli młodego pokolenia rodzimych fantastów.
Dariusz Domagalski zadebiutował w 2006 roku humoreskami o załodze ORP „Dzik”, publikowanymi na łamach miesięcznika Science Fiction, Fantasy i Horror. W kwietniu 2009 roku opublikował opowiadanie Ognie na wzgórzach, będące prologiem krzyżackiego cyklu powieściowego, obejmującego okres Wielkiej wojny z Zakonem Krzyżackim (1409-1411), łączącego historię i fantasy z elementami mistycyzmu. Później podejmował różne kierunki literatury popularnej: kryminał (Cherem), powieść historyczną (Vlad Dracula) i science-fiction (Silentium Universi).*
Zarys fabularny omawianego utworu mogę chyba śmiało określić jako gatunkowy szlagier, podejmowany do tej pory multum razy przez różnych autorów z całego świata – dodajmy, że w różnych konwencjach i z różnym skutkiem. Otóż w niedalekiej przyszłości ludzie odkrywają w układzie Alfa Centauri planetę podobną do Ziemi, na której teoretycznie mogło powstać życie. Ale sam fakt istnienia przyjaznego klimatycznie ciała niebieskiego, zamieszkiwanego być może przez jakiejś żywe organizmy, oparte – mówiąc w dużym uproszczeniu – na węglu i białku, nie jest aż tak istotny, jak problem przeludnienia, z którym zmaga się nasza rodzima planeta. Więc mocą dekretów światowego senatu, zostaje powołany do życia projekt budowy supernowoczesnego statku kosmicznego, który zostanie zmontowany w księżycowej stoczni i wysłany w stronę obiektu astralnego o nazwie Raj Utracony (ale skąd pomysł, że to raj i do tego jeszcze utracony?) w celu eksploracji i badań pod kątem potencjalnej kolonizacji.
Szefem przedsięwzięcia zostaje profesor Roman Karpowski, typowy gentelman z manierami, który nawet swoich antagonistów traktuje z szacunkiem. A trzeba przyznać, że tych ma całkiem sporo, bowiem pod względem gmatwania fabuły w kierunku spisków i knowań, wyobraźnia autora wydaje się nie znać granic. Jako że w powodzeniu misji lub jej klęsce maczają palce różne organizacje o podłożu religijnym i okultystycznym, to wiedzcie, że będzie się działo. I tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt, gdyż dla mnie osobiście wiara w to, że to akurat nieprawdopodobnie potężne frakcje wyznaniowe będą się w przyszłości zmagały między sobą w kwestiach kolonizacji innych planet, jest równie poważna jak przekonanie, że gdzieś w Belgii żyją Smurfy.
Dzisiaj ich rolę przejmują korporacje technologiczne i to raczej one – jeśli w ogóle – staną ze sobą w szranki, co całkiem nieźle zobrazował w swojej książce Zoroaster. Gwiazdy Umierają w Milczeniu Rafał Dębski. I o ile w agentów-zabójców ze strony Watykanu jestem w stanie uwierzyć, to w barwne i tajemnicze seanse spirytystyczne Satanistów już nie bardzo, ponieważ zostały opisane w strasznie naiwny sposób, pachnący na kilometr stereotypem. Ale z drugiej strony nie ma się co dziwić, bo Domagalski posłużył się w tej kwestii postacią Antona Szandora Lavey, który bardziej przypominał telewizyjnego showmana i gwiazdora porno, niż rzeczywistego kaznodzieję i piewcę mitycznych sił pierwotnych.
…to nazwa statku międzygwiezdnego, którego załogę stanowi osiem wyselekcjonowanych osób, teoretycznie będących w stanie podołać arcytrudnemu zadaniu. No i po zakończeniu lektury mogę śmiało napisać, że to największa bzdura w omawianym tytule, bo postacie wydają się niezwykle jednowymiarowe, niezdarne i sprawiają wrażenie jednostek totalnie aspołecznych. Tak więc, zamiast super zgranego zespołu astronautów, poznajemy losy ludzi antypatycznych i posiadających zadziwiająco małą wiedzę w stosunku do pełnionych obowiązków. Do tego ponazywanych w dziwny sposób, bo trudno zapamiętać, kto jest kim i czy dane imię należy do drobnej japonki, czy może do tajemniczego Mulata. Moim zdaniem, wysyłanie takiej – rzekomo profesjonalnej – ekipy w szczelnie zamkniętym statku na trzyletnią wyprawę kosmiczną byłoby okropnym marnotrawstwem zasobów i czasu, ponieważ koktajl towarzyski prędzej czy później eksploduje personalnie i doprowadzi do jakiejś awarii, tudzież zbrodni – a w efekcie do katastrofy. I jeśli dodamy do tego wątki związane z intrygami religijno-okultystycznymi, to wychodzi taki misz masz, że strach się bać, jak to się wszystko fabularnie potoczy.
Ale cały ten cyrk to nic w porównaniu z wyobrażeniem głównego Demiurga, który poza swoją wszechmocą, najwyraźniej sam nie wie, czego konkretnie chce, gdyż z jednej strony przyciąga do siebie potencjalne „Naczynie”, a z drugiej robi wszystko, by misja nie dotarła do celu. Dziwne fantomy i straszydła absorbują na statku każdego uczestnika misji, a ich formy mają zapewne wywoływać grozę. Miast tego przypominają raczej zlepek istniejących klisz filmowych z masą ogranych motywów, które autor powstawiał bez ładu i składu. Najpierw myślałem, że Szatan w wizji Domagalskiego to jakiś ogromny fan produkcji pokroju Event Horizont, tudzież Dead Space, ale z gorszym wyczuciem estetyki. Tymczasem Diabeł okazał się niezwykle wrażliwym bytem (szczególnie wobec twórczości Francisko Goi) i miłośnikiem architektury Gotyckiej z nutką przesady, jednocześnie nie widzącym sensu w dalszej egzystencji istot żywych. No to albo tak, albo wspak…
Silentium Universi to niezbyt udana próba podjęcia tematu kosmicznej eskapady, z wątkiem religijnym w tle. Trudno powiedzieć, co bardziej zaszkodziło tej dziwnej książce, bo ani to prawdziwa Fantastyka Naukowa, ani rozprawa ideologiczna. Całość sprawia wrażenie , jakby autor nie miał gotowego szkicu literackiego i podczas rozwijania fabuły improwizował z różnymi rozwiązaniami, przez co koncept nie trzyma się przysłowiowej kupy. Ale jednego nie można Domagalskeimu odmówić – jego warsztat literacki jest naprawdę niezły, dzięki czemu pozycję czyta się bardzo szybko i sprawnie. Aczkolwiek, mała to pociecha po niemal 400 stronicowej lekturze dzieła, w którym najlepszą część stanowi sama forma wydania, bo tej akurat nie mam nic do zarzucenia.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook