Doctor Strange
Międzywymiarowa szachownica Marvela
Autor: Owen
filmy
Moje pierwsze spotkanie z Doktorem Dziwago przypadło na drugą połowę 1994 roku, gdy w okolicznym kiosku udało mi się kupić ostatnią sztukę długo wyczekiwanego albumu z cyklu Mega Marvel pt. Fantastic Four/Infinity War.
Wydawnictwo nosiło frapujący tytuł: Fantastic Four/Infinity War i poza rodziną Fantastycznych, gościło na swoich łamach dużo więcej postaci, wśród których był wspomniany Stephen Strange. Biorąc pod uwagę obfitą manifestację sił i bytów napędzających przedstawioną weń, komiksową rzeczywistość, a także szerokie grono super bohaterów, występujących w całej historii, mogę chyba śmiało zaryzykować stwierdzenie, że to jeden z materiałów wyjściowych dla nadchodzącego wielkimi krokami widowiska filmowego pt. The Avengers: Infinity War. Popisy Thanosa, Adama Warlocka czy nawet samej Śmierci karmiły moją wyobraźnię przez długi okres czasu, aż w końcu delikatnie wygasły na rzecz perypetii bardziej aktywnych herosów na polskim rynku wydawniczym. Nie licząc kilku drobniejszych epizodów, nie mogę sobie teraz przypomnieć jakichś poważniejszych występów tajemniczego mistyka w portfolio TM-Semic.
Zawsze znalazł się ktoś ciekawszy, a w każdym razie, bardziej medialny do przedstawienia na kartach komiksów, niż współczesny mag w czerwonej pelerynie. Dopiero aktualne trendy i moda związana z albumami kolekcjnerskimi wymusiła na lokalnych wydawcach adaptowanie klasycznych opowieści z całego universum. Mam swoją teorię na temat takiego podejścia: Stephen Strange to postać wielowymiarowa, niezwykle złożona konceptualnie i trudna do zestawienia z tradycyjnymi trykociarzami. Jest też łącznikiem pomiędzy światem materialnym i duchowo-kwantowym. I pewnie właśnie dlatego MCU wprowadza tego bohatera dopiero teraz, pod koniec trzeciej fazy, tworząc z niego coś w rodzaju katalizatora, który może się okazać kluczem do zagadki Warlocka i samego Thanosa. Ale zanim to się stanie, powitajmy Bendicta Cumberbatcha w jego tegorocznej solówce pt. Doctor Strange, otwierającej nową historię. Dosłownie, z innego świata.
Doktor Stephen Strange to błyskotliwy i niezwykle utalentowany neurochirurg, który za sprawą swojego intelektu mógłby skutecznie rozwinąć współczesną medycynę, tworząc podwaliny pod nowe metody i rozwiązania, ratujące życie milionom ludzi na całym świecie. Jego intelekt i niesamowita pamięć zaskakują wszystkich współpracowników, a wrodzona ambicja nie pozwala odpuścić żadnej okazji do autopromocji. Lecz zamiast poczucia misji i wypełnienia zobowiązań z przysięgi Hipokratesa, samolubnym mężczyzną kierują pycha i arogancja, nastawione na czysty zysk i medialny lans. Jego egocentryzm bywa wprost proporcjonalny do poziomu inteligencji, dlatego uszczypliwy lekarz świadomie poniża otaczających go ludzi. Aż w końcu, przez zbytnią brawurę i pewność siebie, doprowadza do tragicznego wypadku samochodowego. Ciało chirurga zostaje praktycznie zmaltretowane, a najważniejszy atut, czyli sprawne dłonie, ulegają wielokrotnym złamaniom i tylko dzięki pracy współpracowników, pozostają na swoim miejscu. Złamany fizycznie i psychicznie Stephen będzie szukał ratunku za wszelką cenę. Aż w końcu, po wyczerpaniu wszystkich możliwości, uwierzy w mistyczną plotkę i podąży do Katmandu , by szukać tamtejszego klasztoru Kamar-Taj.
Poprzedni akapit można by skwitować następującym stwierdzeniem: gdzieś to już widzieliśmy! I rzeczywiście, zarys fabuły wydaje się mocno tendencyjny i wyeksploatowany pod kątem poszczególnych wątków czy zwrotów akcji. Trzeba przy tym pamiętać, że Doktor to postać niezwykle ważna dla całego uniwersum, toteż winna zaliczyć swój origin w klasyczny sposób, obrazujący genezę przemiany głównie ludziom nieczytającym komiksów. Nawet jeśli momentami wieje przez to nudą – wszak, nie każdy może być Deadpool’em. Ale wracając do meritum, chciałbym zauważyć, jak trudno jest czasem zaadoptować niektóre historie obrazkowe sprzed kilku dekad na współczesne realia, zmieniając noszących rajtuzy i kolorowe majtki trykociarzy w prawdziwych zabijaków. Dlatego akurat tym razem liczyłem na jakiś mały przełom w dotychczasowej metodologii działania MCU i niestety, ale trochę się zawiodłem. Nie dlatego, że cały film był słaby, bo absolutnie tak nie jest.
Rozczarowało mnie przede wszystkim tempo metamorfozy głównego bohatera, który jednego dnia wyglądał jak początkujący adept nauk tajemnych, a już chwilę później starł swoje rękawice z głównym antagonistą, nie tracąc przy tym życia. Zbyt dużo skrótów myślowych i za mało sensownie wyglądających praktyk. Zabrakło mi w tej opowieści jakiegoś małego przeskoku w czasie, pokazującego progres ewolucji mentalnej i fizycznej Stephena, a także jego oczekiwań i wątpliwości wobec mentorów. Zamiast tego zobaczyliśmy człowieka niezwykle błyskotliwego w kwestiach naukowych, ale nie mającego za grosz polotu w relacjach interpersonalnych, które zawalał koncertowo poprzez swoje czerstwe żarty i zwyczajny brak taktu. Rozumiem, że Tony Stark będzie powoli odsuwany na boczny tor i Kevin Feige szuka kogoś na jego miejsce, ale próba kreacji następcy geniusza-lidera w osobie Dziwago wyszła niezwykle słabo.
Dużo lepiej wypadł na tym tle Baron Mordo, który z transylwańskiego arystokraty z sumiastym wąsem, stał się czarnoskórym akolitą swojej mistrzyni – Ancient One (dodam, że świetnie zagranej przez Tildę Swinton). Jego przemiana odbywała się stopniowo i w pełni zasłużyła na miano rzetelnie zaprezentowanej historii z bardzo gorzkim morałem, który po prostu z czegoś wynikał. Trudno nie dostrzec w tym momencie podobieństwa wobec Lokiego. I pewnie tak samo jak syn marnotrawny Asgardu, Mordo będzie sukcesywnie zmieniał strony konfliktów, zaliczając losowe występy w różnych filmach. Albo okaże się pożytecznym idiotą dla Thanosa, który jego rękami uruchomi maszynę zagłady. Co ciekawe, główny agresor o imieniu Kaecilius to taka hybryda pojawiającej się na łamach komiksów postaci z niektórymi cechami w/w barona – ot, fanatyk, który wszedł z przytupem, a skończył marnie. Szkoda, że Mads Mikkelsen nie mógł w pełni zaprezentować swoich możliwości aktorskich, bo zapewne dałby nie lada popis. Lecz od kiedy pamiętam, to poza małymi wyjątkami, całe Marvel Cinematic Universe cierpi na klątwę słabych antybohaterów.
Nie inaczej jest w tym przypadku. Nawet super straszny i potężny Dormammu okazał się zwykłym idiotą, bo zlekceważył początkującego maga. Aczkolwiek, ich finałowa konfrontacja odczarowała złe wrażenie, wynikające ze zbyt dużej ilości dotychczasowych uproszczeń. Miast typowej naparzanki w stylu ’wszyscy na jednego’, cała akcja została sprowadzona do zwykłej szachownicy z ostatecznym impasem. Doskonale zobrazowanej za pomocą pięknych krajobrazów mrocznego wymiaru. I to właśnie jest największy atut omawianego filmu, za pomocą którego producenci z MCU otworzyli dla nas nowe drzwi do wizualnej ekstazy, mieszając ze sobą twórczość Mauritsa Cornelisa Eschera z nolanowską Incepcją. Niemal każda z potyczek pomiędzy bohaterami to fantastyczny ciąg przeskoków pomiędzy różnymi wektorami, formami i wymiarami oraz z całkiem niezłą dawką mieszanych sztuk walki.
Tylko, czy doskonała oprawa audio-wizualna wystarczy, by uznać ten film za udany? Dla mnie to taki blockbusterowy przeciętniak w znanej formule, jaką już kilka razy wcześniej widziałem, tylko z innymi bohaterami w rolach głównych. Gdyby to był kolejny Ant-Man, tudzież Black Panther, których należy traktować bardziej jako dodatek do wątków zasilających całe uniwersum, to nie byłoby problemu. Ale Stephen Strange to bardzo ważna postać dla projektu Marvela. Ktoś w rodzaju klucza i przewodnika, posiadający z założenia niezwykle skomplikowany biogram. Czy taki rzeczywiście był w tym utworze? Moim zdaniem, nie. Reasumując, chciałbym napisać, że nie mogę przestać myśleć o rewelacyjnym Joaquinie Phoenixe, który odrzucił tę rolę, co osobiście uważam za ogromną stratę dla całego projektu. Jego nie interesują wielkobudżetowe widowiska dla ogółu, w których bordowa peleryna okazuje się najfajniejszym z bohaterów.
źródło foto: 1
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Wejdź na pokład | Facebook