Crash & Burn
Wrong Turn!
Autor: Owen
filmy
Temat trików i niuansów marketingowych z czasów złotej ery kina VHS to zapewne nie lada wyzwanie dla wielu socjologów i specjalistów, szczególnie tych od reklamy i promocji produktów rozrywkowych.
Zagadnienie trudne i złożone, bo wymagające gigantycznej wiedzy na temat ówczesnej kinematografii (szczególnie tej X-klasowej), setek godzin spędzonych podczas domowych seansów i znajomości szeregu nawiązań, tudzież koneksji czy nawet konotacji pomiędzy poszczególnymi produkcjami filmowymi. Jest jednak zależność, której doświadczył chyba każdy miłośnik czarnych kaset, a która to budzi we mnie mieszane uczucia i w pewien sposób psuje odbiór danego dzieła.
Mówiąc wprost, nie znoszę filmów mających w tytule fikcyjne odniesienia do innych, często starszych i kasowych produkcji. Pół biedy, gdy chodzi o jakieś luźne nawiązanie i niezbyt udany sequel. Gorzej, gdy film traktuje o czymś zupełnie innym, a lokalny dystrybutor wydaje go w pudełku z podtytułem sugerującym ciągłość fabularną wobec innego hitu. Tak jest niestety w przypadku trzech filmów z przełomu lat 80 i 90 (często łączonych ze sobą w różnych konfiguracjach), wśród których umownym protoplastą jest doskonały Robot Jox z 1989 r., a na siłę przyszywanymi i niezbyt udanymi kontynuacjami są Robot Wars z 1993 r. i tytułowe Crash and Burn z 1990 r., o którym spróbuję napisać kilka słów.
W Crash & Burn scenarzyści proponują widzowi post-apokaliptyczną wizję świata, zdegradowanego przez szereg kryzysów gospodarczych, które przy okazji nadmiernej eksploatacji środowiska naturalnego doprowadziły do osłabienia warstwy ozonowej Ziemi. W efekcie, zamożniejsza część ludzkości schroniła się w miastach-kopułach zarządzanych przez wszechpotężną organizację Unicom, noszącą znamiona związku wyznaniowego z zapleczem militarnym. UC kontroluje wszelkie aspekty życia, stając się hegemonem („UNICOM jest bezpłatną biurokracją gospodarczą, poświęconą koncepcji życia, wolności i dążenia do stabilności gospodarczej.”), który zakazuje m.in. używania komputerów i robotów. Jednak część ludzi wybiera wolność, będącą synonimem wegetacji na nienadających się do życia pustkowiach oraz wspieranie słabo zorganizowanego ruchu oporu.
Głównym bohaterem jest młody motocyklista Tyson Keen, który pracując jako freonowy kurier dla UC, dociera do malutkiej i niezależnej stacji telewizyjnej gdzieś na południowym wschodzie dawnego USA. Na miejscu poznaje niezbyt liczną i nieco groteskową ekipę studia, która szybko akceptuje nowego przybysza (żeńska część obsady stacji jest nim wręcz oczarowana), oferując mu nocleg na czas zbliżającej się burzy piaskowej. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że pracownicy kompleksu to czysta personifikacja szeregu stereotypów, poprzez które często portretowano outsiderów, kombinatorów i różnych dziwaków w latach 80 i 90. A jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że obsadę filmu stanowi dokładnie 10 osób, to scenarzystom należą się brawa za tak zagęszczony i niezdrowy mix towarzyski.
Do momentu zabójstwa szefa stacji, fabuła filmu trzyma się przysłowiowej kupy. Niestety chwilę później startuje festiwal absurdów i totalnej groteski, gdzie irracjonalność w zachowaniu postaci to tylko czubek góry lodowej. Dlaczego tak uważam? Bo oglądając filmy akcji, zawsze próbuję się wczuć w konkretne realia i najczęściej utożsamiam się z którąś postacią. Mój patent na bezpieczeństwo w sytuacji osaczenia – przedstawionej m.in. w C&B, to trzymanie całej grupy razem, broń palna pod ręką i wnikliwa obserwacja innych. A co robią bohaterowie? Oczywiście od razu rozpraszają się, śpią, uprawiają sex i wykonują mało przekonywujący test krwi, który pachnie podróbką horroru Carpentera na kilometr. Gwoździem do trumny jest kreacja aktorska Billa Moseley’a, który miał zagrać morderczego robota, a stworzył realną konkurencję dla filmowych wygłupów Jima Carrey’a. Nawet roboty z Blade Runner’a poczułyby się zawstydzone nieprzyzwoitą ilością emocji i gestykulacji, jakie prezentuje Quinn, o mimice twarzy nie wspominając.
I teraz pytanie dla fanów wielkich mechów – w której minucie pojawia się duży robot przemysłowy, zajmujący połowę plakatu promocyjnego? Podpowiem – w 67 minucie zostaje włączony przez 16 letnią Arren, która po miesiącu crackowania komputera sterującego, wpisuje po prostu komendę – awake. Prawda, że proste i logiczne? Niestety, teoretycznie największa atrakcja filmu kończy swój żywot dosłownie 4 minuty później, więc trudno mówić o jakimś sensownym nawiązaniu do innych produkcji o podobnej tematyce. Można wręcz odnieść wrażenie, że w/w mech jest wciśnięty do fabuły nieco na siłę, głównie po to, by efektownym plakatem zachęcić do seansu maniaków wielkich maszyn bojowych.
Crash & Burn to typowy przykład słabego kina pseudo-sequelowego, bazującego w nieudolny sposób na wcześniejszych hitach z gatunku robotów i niedalekiej przyszłości. Nie trzeba być znawcą kina science-fiction, by wyłapać w tym dziele nawiązania do Robocopa, Terminatora, Robot Jox’a, czy wreszcie do The Thing, a podejrzewam, że to tylko wierzchołek góry zapożyczeń fabularnych. Co może wyjść z takiego miksu tematycznego? Przekonajcie się sami.
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook