Birdman
Tragikomiczna autorewizja aktorska!
Autor: Owen
filmy
Kariera aktorska Michaela Keaton’a to bardzo dziwna historia, pełna zróżnicowanych kreacji i raczej niszowych produkcji na tle kilku wybitnych ról, które ten utalentowany człowiek filmu wykreował w swoim życiu.
Co ciekawe, dorobek artystyczny Amerykanina wcale nie jest mały – jest wręcz całkiem pokaźny jak na aktora z tzw. drugiego rzędu (wybaczcie takie porównanie, ale sam jestem wielkim fanem jego gry w obu Batmanach) i nie licząc kilku mniejszych nagród, dopiero produkcja o wydźwięku przykrej autorewizji przywróciła tego zdolnego faceta prawdziwemu kinu. Trochę to smutne, że rozchwytywany niegdyś amant o aparycji Bruce’a Wayne’a tak bardzo wziął sobie do serca zwyczaje odtwarzanego bohatera, że niczym Mroczny Rycerz, zaczął się dosłownie usuwać w cień, ale tym razem swojej rozpędzonej wówczas kariery.
Musiało minąć ponad dwadzieścia lat, by charyzmatyczny artysta o delikatnej skórze i całuśnych ustach ponownie dotarł na szczyt piedestału hollywoodzkiej bohemy. Nie jako tajny agent, nie jako szef korporacji, czy nawet sam prezydent Stanów Zjednoczonych. To kolejny tytuł z super herosem w tle wyłowił Michaela z oceanu przeciętności i podał światu – raz jeszcze – jako słodko-gorzkie danie, udowadniając przy okazji, że Keaton – niczym przysłowiowe wino – im starszy, tym lepszy. Co więcej, autentyzm i dramaturgia całej sytuacji dały szerokie pole do popisu całej ekipie scenarzystów, którzy pod wodzą reżysera Alejandro Gonzáleza Iñárritu zaserwowali widzom wciągający i momentami oniryczny obraz, będący tak naprawdę świetnym studium załamania nerwowego i syndromu wypalenia, jakie w swoim życiu przechodzi prawie każdy wrażliwy twórca. A przynajmniej każdy bohater, który po godzinach aktywności zdejmuje swój kostium, spogląda w lustro i zamiast uwielbianego przez wszystkich Birdmana, widzi pomarszczonego, łysiejącego i coraz bardziej samotnego człowieka.
Dwadzieścia kilka lat temu Riggan Thompson miał wszystko i mógł wszystko. Dla fandomu był jak bóstwo, które dopiero rozwija swoje potężne skrzydła i wznosi się coraz wyżej, niczym mityczny Ikar – ku glorii i chwale taśmy celuloidowej. I podobnie jak nieposłuszny syn Dedala, bohater opadł z wielkim impetem w sam środek otchłani zapomnienia zaraz po tym, jak odmówił założenia kostiumu i wystąpienia w czwartej części przygód tytułowego Birdmana. W jednej chwili zabił legendę i z idola milionów, stał się zwykłym aktorem chodzącym na castingi i z czasem przyjmującym każdą lepiej brzmiącą ofertę. Siłą rzeczy, kariera Riggan’a ostro przyhamowała, a artysta zaczął rozmieniać na drobne swój wizerunek, aż w końcu nawet ortodoksyjni fani Człowieka-Ptaka zapomnieli o dokonaniach Thompsona, pozostawiając go w świecie wyobrażeń i dawnej sławy. Sytuację dodatkowo pogorszyły prywatne relacje z rodziną, która nie wytrzymała tempa degradacji emocjonalnej gospodarza i rozeszła się w cztery strony świata.
W trakcie seansu poznajemy aktualne oblicze Riggan’a, który zastawił majątek przeznaczony dla córki i w ostatnim zrywie twórczym, próbuje wystawić na Brodway’u sztukę Raymonda Carvera, adaptowaną i tworzoną przez zespół aktorów pod kątem kreacji samego szefa. Ale to nie powrót na pierwsze strony magazynów branżowych jest dla Thompsona najważniejszy, bowiem w grę wchodzi coś absolutnie nieprzewidywalnego i przy okazji nieokiełznanego w świecie twórczym – czyli zranione ego. Trudna do przeskoczenia zależność, staje się w pewnym momencie poważną barierą w kontekście odbudowy kariery i ewentualnych sukcesów finansowych, jednak protagonista nie za bardzo zdaje sobie z tego sprawę – strzela fochy i ukrywa się przed potencjalną krytyką (szczególnie ze strony internautów), przy okazji topiąc wizualnie swoją inicjatywę jeszcze głębiej. Sytuację zmienia przypadkowy angaż rozchwytywanego i równie narcystycznego aktora przez wielkie A – niejakiego Mike’a Shinera, granego bardzo ekspresyjnie przez Edwarda Nortona…
Przygotowania do prapremiery sztuki idą jak przysłowiowa krew z nosa: aktorzy poświęcają więcej czasu zakulisowym rozgrywkom interpersonalnym, dekoracja się rozpada, pozew goni pozew, a inicjator wydarzeń coraz bardziej odpływa w świat wyobrażeń i iluzji, które odebrałem jako pokłosie jego wcześniejszych doświadczeń i – poniekąd – pierwszych objawów schizofrenii. Wszytko się rozsypuje w rytmie jazzowej perkusji. I w tym miejscu muszę napisać, że aby jakoś sensownie zreferować kreacje głównych postaci, chciałbym polemizować ze słowami Conradino Beb, recenzującego rzeczony tytuł na łamach bardzo ciekawego bloga Magivanga (którego przy okazji serdecznie polecam) i określającego grę aktorską Shinera jako fantastyczny przykład metody Stanisławskiego, przeniesionej na amerykański grunt i równolegle krytykującego wykon Thompsona, określając go jako pełną mimetykę, ozdobioną słabym talentem. Jest w tym stwierdzeniu sporo prawdy, bo Riggan często wypada dosyć sztucznie na scenie, ale z czasem zaczyna coraz bardziej żyć swoją rolą i w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że bohaterem filmu jest sam Raymond Carver, a nie podstarzały aktor o wielkich aspiracjach. Ekspresyjność głównego klasyka to raczej jakiś post-mimetyzm i wewnętrzna blokada, połączona z obawą przed ostatecznym odbiorem dzieła, niż wtórność i niemoc, skutkująca komercyjnym doborem ról.
I w tym miejscu mojej analizy chciałbym się pochylić nad istotą problemu wypalenia twórczego, tudzież zmiany preferencji aktorskich, skutkujących często osłabieniem pozycji w panteonie aktualnych gwiazd filmowych lub totalnym wyniszczeniem rozwijającej się kariery. Co powoduje, że popularni niegdyś idole, tacy jak Nicholson, Pacino czy DeNiro, pchają się do coraz gorszych artystycznie produkcji, niszcząc swoje portfolio i robiąc z siebie coraz większe pośmiewisko? Dlaczego jednym z kół ratunkowych dla takich weteranów jest dzisiaj wysokobudżetowe kino komiksowe? Świetnie podkreślił to w swoim filmie reżyser, wplatając na samym początku scenę z telewizyjną reklamą Roberta Downey Jr, który za sprawą roli w Iron Manie wrócił do łask po kilku chudych latach, spędzonych na różnych odwykach. Myślę, że to nie kiepskie aktorstwo było problemem Riggan’a, a pędzący na oślep świat, który staje się coraz mniej zrozumiały dla aktorów starego pokolenia i jednego dnia zrobi z Ciebie gwiazdę, a drugiego zmiażdży niczym uderzenie Mjolnira z ręki potężnego Thora.
Zresztą, omawiając temat show biznesu nie da się pominąć tła, a może raczej piekiełka personalnego, jakie formowało się przez wiele dekad wokół zawodu artysty estradowego. Bardzo powierzchowne i przerażająco interesowne relacje, wulgarne i niezwykle przedmiotowe traktowanie współpracowników, nastawione na niezobowiązujące kontakty intymne, czy wreszcie cała plejada krytyków i znawców tematu, którzy jednym artykułem bądź wpisem potrafią zniszczyć jakiś projekt lub nawet samego twórcę. Rozmowa Thompsona z Tabithą w knajpce to mistrzowska tyrada i w efekcie – słowny nokaut ze strony Keatona, który kilkoma zdaniami obnażył zakłamanie i obłudę świata recenzentów oraz samozwańczych krytyków, dla których ważniejsze są kontrowersje i bezmózgi show, niż rzetelny warsztat i kunszt aktorski. Dzisiaj nie liczy się mozolna praca i poetyka, tylko to, ilu masz fanów na fejsie, ćwierkaczu czy innym snapie. Nie ważne, że chcesz skoczyć z dachu, bo jeśli masz to zrobić, to przynajmniej wyląduj swoim seksownym kroczem na czyjejś twarzy…
Niewątpliwym atutem filmu jest jego warstwa audio-wizualna, która została – zresztą słusznie – uhonorowana szeregiem nagród, w tym tą najbardziej prestiżową (a przynajmniej najbardziej znaną) w postaci Oskara za najlepsze zdjęcia. I nie mogło być inaczej, bowiem operator Emmanuel Lubezki pokazał całemu światu, jak w pomysłowy sposób zobrazować współczesny dramat, zamieniając go niemal w sztukę teatralną. Nieprawdopodobnie długie ujęcia kamery zapierają dech w piersiach i możemy się tylko domyślać, gdzie i kiedy dokonano zręcznego cięcia, bo całość sprawia wrażenie interaktywnego filmu, nakręconego za pomocą jednej sekwencji. Wypada również zauważyć, jak sprytnie reżyser wykorzystał otoczenie, sygnalizując za jego pomocą poszczególne stany nastrojowe głównego bohatera. Labirynt zaplecza teatralnego pojawia się w ujęciach zagubienia, bulwar Broadway’u to skumulowane, multimedialne zezwierzęcenie i podłość, natomiast dach teatru to zawsze miejsce pełne oddechu i jakiejś refleksji.
Innym, aczkolwiek równie istotnym atutem omawianego dzieła jest muzyka, lub – mówiąc dosadnie – warstwa dźwiękowa, która towarzyszy widzowi już od pierwszej sceny i praktycznie nie milknie aż do napisów końcowych. Odgłosy są często odzwierciedleniem nastrojów, jakie aktualnie panują przed obiektywem kamery, a ich natężenie potrafi spotęgować dane emocje i wywindować je do apogeum sensualnej percepcji. W jednej chwili doświadczamy wizji Riggan’a, podczas której widzimy i przede wszystkim słyszymy wybuchy oraz okrzyki ulicznej bitwy, by chwilę później wcisnąć dźwiękową pauzę, gdy bohater stoi na krawędzi dachu. Co ciekawe, dosłownie kilka sekund później rozbrzmiewa delikatna muzyka klasyczna, gdy Thompson frunie nad miastem, nurkuje w tunelach i delikatnie ląduje przed wejście do teatru. Dla mnie osobiście, ta fantastyczna plastyczność fonii ma ogromny wpływ na końcowy wydźwięk dzieła, bo jakoś trudno mi sobie wybrać Birdman’a z inną ścieżką dźwiękową.
Muszę się przyznać, że pierwsze zdania tej recenzji powstały ponad dwa tygodnie temu, gdy najnowsze dzieło Iñárritu podbijało dopiero sale kinowe i mozolnie pracowało na swoją renomę. Wtedy nie widziałem w tym obrazie tak poważnego pretendenta do wielu nagród, bo całość wydawała mi się niezwykle kameralną spowiedzią Michaela Keaton’a, w bezpardonowy sposób szydzącą z współczesnego kina komercyjnego, nastawionego na blockbustery i inne super produkcje. Gdy po przebytej chorobie powróciłem do tekstu, moje zaskoczenie sięgnęło zenitu, bo to właśnie ten obśmiany w satyryczny sposób mainstream upomniał się o Birdman’a i obsypał go nagrodami, by na koniec cynicznie dobić aktora samą nominacją. Przyznam szczerze, że trudno nie popaść w pretensjonalny zachwyt wobec tego dzieła, szczególnie gdy się oglądało pierwszego Batmana w kinie, jednak trzeba przyznać szczerze – to jest po prostu świetny film i zamiast tracić czas (i pieniądze) na infantylną erotykę o pięćdziesięciu twarzach, lepiej odwiedzić najbliższe kino studyjne i dać się ponieść tej frapującej historii.
Gorąco polecam!
Geek, gadżeciaż, gaduła i niepoprawny marzyciel. Miłośnik Fantastyki Naukowej, komiksów, gier oraz wydarzeń retro pop-kulturalnych. Kolekcjoner, uparciuch i nerwus, który zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na co dzień architekt i projektant, wieczorami zajmuje miejsce na mostku kapitańskim Stacji Kosmicznej.
Zobacz również
Wejdź na pokład | Facebook