Star Trek – It’s been a long road

Getting from there to here

Autor: Komandor Jasne

felietony

Zapoczątkowana w latach sześćdziesiątych kosmiczna wędrówka Gene’a Roddenbery’ego trwa nieprzerwanie i trwać zapewne będzie jeszcze przez kilka kolejnych dziesięcioleci.

Utopijna wizja przyszłości, widziana przez pryzmat poczynań Zjednoczonej Federacji Planet, zdążyła zawładnąć wyobraźnią kilku pokoleń, a następne, wraz z nadejściem kolejnej serii Star Trek, z pewnością ulegną pokusie wyruszenia na podbój galaktyki z prędkością warp. Nie tak dawno ogłoszono, że światło dzienne ujrzy nowy serial Star Trek: Discovery. Obejrzeć go będzie można między innymi na platformie Netflix, która już od dłuższego czasu przygotowywała na to swoich subskrybentów, udostępniając wszystkie seriale i filmy związane ze Star Trekiem właśnie. Każdy mógł zatem wyruszyć w fantastyczną podróż z William’em Shatner’em i ukończyć ją u boku Scott’a Bakuly. Oferta skusiła i mnie, czego owocem były godziny spędzone na oglądaniu kolejnych kinowych odsłon kosmicznych wojaży, a następnie poznawania początków serii z lat sześćdziesiątych.

Moja przygoda ze Star Trekiem rozpoczęła w się na początku lat dziewięćdziesiątych, a jedynym znanym mi kapitanem okrętu Enterprise był wtedy Jean-Luc Picard, w niezapomnianej kreacji Patrick’a Stewart’a. Pacholęciem będąc, wyrastałem w przekonaniu, że przed Picardem nie było nic, a świat Gene’a Roddenbery’ego, obejmował jedynie przygody jego dzielnej załogi. Kolejna odsłona serialu pt. Deep Space Nine, nie wzbudziła mojego zainteresowania, w przeciwieństwie do serii Star Trek: Voyager. O ile serial Next Generation oglądałem będąc małym chłopcem i nie rozumiejąc pewnych rzeczy, o tyle Voyagera poznawałem już jako nastolatek, wciągając się w fabułę w sposób dużo bardziej świadomy. Wciąż jednak były to tylko przelotne zauroczenia pojedynczymi odcinkami, w dość ograniczonej ofercie telewizyjnej.

W dobie Netflixa postanowiłem odrobić zaległości, a w zasadzie odkryć Star Trek na nowo. Tym oto sposobem po obejrzeniu wszystkich filmów kinowych, liźnięciu serii oryginalnej i przypomnieniu sobie kilku odcinków Następnego Pokolenia, wsiąknąłem w przygody załogi statku Voyager. Z ledwo co narodzoną córką na ręku, doprowadzałem do szewskiej pasji moją żonę, która nie mogła już znieść oglądanych hurtowo odcinków. Jakość produkcji z pewnością nie odgrywała w moim przypadku decydującej roli; wszystkie seriale Star Trek, jak przyznają sami aktorzy w dokumencie William’a Shatner’a The Captains Close Up, nigdy nie były przedsięwzięciem wysokobudżetowym, broniły się za to historiami; jedne były oczywiście lepsze, a inne gorsze. Głównym atutem Voyagera jest dobrze przemyślana, posiadająca silny rdzeń, fabuła. Cała seria opiera się na motywie powrotu do domu załogi, która w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, trafiła w odległy kraniec galaktyki. Nie mogąc uzyskać połączenia z dowództwem, zostali skazani na kilkadziesiąt lat samotnej wędrówki, po nieznanych Flocie Gwiezdnej zakamarkach kosmosu. Motyw przewodni płynnie łączy wszystkie pojawiające się historie w jedną, spójną całość.

Jak wspominałem Gene Roddenbery stworzył utopijną wizję Zjednoczonej Federacji Planet, dążącej do utrzymywania pokoju i stabilizacji, poszanowania różnorodności i odrębności kultur. Realizacja tych ideałów, jest możliwa przede wszystkim poprzez naukowe podejście do problemów wszechświata. Mimo że szacunek do religii i poszanowanie tradycji różnych ras czy nacji są tu obecne, to główni bohaterowie z reguły opowiadają się po stronie naukowego obiektywizmu. Tematy podejmowane w Star Trek nawiązują do współcześnie aktualnych problemów społecznych, takich jak równouprawnienie płci czy ksenofobia. Oglądając kolejne serie, można obserwować ewolucję zachodzącą w kulturze, w dużej mierze na przykładzie obrazu kobiet. W pierwszej serii nakręconej w latach sześćdziesiątych, sprawiały one wrażenie zaledwie uroczego uzupełniania zmaskulinizowanej załogi okrętu kosmicznego. Wyzywające stroje, fryzury, makijaże oraz wymowne uśmiechy, wymieniane przez męskich bohaterów serialu, świadczyły o tym jak mało doniosła i bagatelizowana była wtedy rola kobiet w społeczeństwie. Przeszły one jednak daleką drogę, zarówno w rzeczywistości, jak i w samym serialu, od „kosmicznej sekretarki” porucznik Nyoty Uhury (w tej roli Nichelle Nichols), poprzez stanowisko szefa ochrony zajmowanego przez porucznik Tashę Yar (Denise Crosby), aż po kapitan Kathryn Janeway, w której rolę wcieliła się Kate Mulgrew. Po prześledzeniu dotychczasowych zwiastunów nowej serii Discovery, możemy spodziewać się jeszcze więcej, mocnego, pierwiastka żeńskiego w fabule inspirowanej twórczością Gene’a Roddenbery’ego.

Interesującą, choć krytykowaną i być może niedocenianą przez wielu była ostatnia serialowa odsłona Star Trek: Enterprise. Scott Bakula, otrzymując propozycję zagrania roli dowódcy statku Enterprise, stwierdził, że nie jest zainteresowany rolą „kolejnego” kapitana. Producenci szybko go jednak uspokoili, wyznając że mają dla niego rolę nie kolejnego, ale pierwszego kapitana i tym właśnie go zainteresowali. Jonathan Archer, w którego się wcielił, dowodził pierwszym ziemskim okrętem, który wyruszył z misją eksploracji kosmosu, lata przed kapitanem Kirkiem. To był zdecydowanie inny Trek, niż dotychczasowe; zdradzała to już bardzo nostalgiczna, tytułowa piosenka Faith Of The Heart, śpiewana przez Russell’a Watson’a. Co warto zauważyć, zmiany, które zostały wprowadzone w trakcie kręcenia serialu, znalazły odzwierciedlenie także w tej piosence. Problemem tytułu, w mojej opinii, był brak solidnego punktu zaczepienia, którym w przypadku Voyagera był wspomniany motyw powrotu. Od samego początku oczywiście przewija się wątek temporalnej wojny, ale nie jest on szczególnie atrakcyjny.

Sama idea przyświecająca serialowi była jednak świetna. W kosmos wyrusza nieopierzony kapitan, przedstawiciel ziemskiej cywilizacji, która chce wyciągnąć dłoń do nowo napotkanych ras. Zadanie Archer’a było trudne, nie stały za nim dyrektywy Gwiezdnej Floty – w końcu, ta nie istniała. Nie miał do dyspozycji żadnych protokołów, bo przecież nikt dotąd ich nie stworzył. Podwaliny Zjednoczonej Federacji Planet miały dopiero powstać. Mieliśmy zatem do czynienia z nieobytym w kosmicznym towarzystwie odkrywcą, ambasadorem, ale i po trochu awanturnikiem, posiadającym dużo większą swobodę w podejmowaniu trudnych decyzji, niż jego następcy. Taka forma eksploracji kosmosu, jest zdecydowanie bliższa naszym czasom, niż pierwotnej, wyidealizowanej wizji przyszłości Roddenbery’ego. To wszystko jednak za mało by stworzyć wciągający serial.

Początkowe odcinki sprawiały wrażenie luźno posklejanych historii, z których w zasadzie nie wynikało nic nowego. Kolejna planeta, kolejna rasa, kolejny kontakt, nic czego wcześniej nie widzieliśmy. Wykreowane postaci, również kapitana, były pozbawione charakteru, co z kolei utrudniało identyfikowanie się z nimi. Zadanie było trudne, zważywszy na to, że bohaterowie poprzedzającej Enterprise serii, byli doskonale dopracowani. Kapitan Kathryn Janeway od początku, sprawiała wrażenie urodzonego dowódcy, silnej, ale nie pozbawionej rozpatrywanych jako typowo kobiece cech; symboliczna matka i orędowniczka załogi statku Voyager. Okoliczności w jakich się znalazła na przestrzeni lat, zmusiły ją do naturalnego ewoluowania od podręcznikowego przykładu oficera floty gwiezdnej, trzymającego się regulaminów, do bardziej pragmatycznego dowódcy, zdecydowanie bliższego Jonathan’owi Archer’owi.

Twórcy serialu byli z pewnością świadomi słabych punktów produkcji i w pewnym momencie postanowili zmienić strategię, dodając wyraźny wątek przewodni, mający przykuć uwagę telewidzów. Motywem tym była obrona Ziemi przed atakiem cywilizacji Xindi. Akcja w końcu nabrała tempa, podobnie przyśpieszyła tytułowa piosenka, charaktery bohaterów nabrały rumieńców, a kapitan Archer w końcu zaczął przeradzać się w dowódcę z krwi i kości. Serial miał jednak wciąż nostalgiczny charakter, był przecież powrotem do przeszłości, dzięki któremu można było poznać podwaliny Zjednoczonej Federacji Planet. Przypominał jednak, chociażby w samej czołówce, o ideałach, które przyświecały wszystkim programom eksploracyjnym ludzkości, a które w okresie kręcenia tego utworu, rozmyły się gdzieś na niskiej orbicie okołoziemskiej. Enterprise wyznaczał przecież kierunek ekspansji rodzaju ludzkiego, sięgał dużo dalej poza orbitę Ziemi, dużo dalej poza granicę układu słonecznego.

Dzisiaj kiedy pozostaje nam tylko kibicować kolejnym, oczywiście doniosłym, kosmicznym misjom robotów, miło jest dla odmiany zanurzyć się w świecie śmiałej eksploracji dokonywanej osobiście przez ludzi lub wolkan. Pozostaje nam tylko ufać, że podobnie jak wiele innych wizji futurystów, spełni się, choć po części i ta stworzona przez Gene’a Roddenbery’ego.

źródło foto: 1, 2, 3

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook