Raised by Wolves

Quo vadis Aaronie Guzikowski?

Autor: Owen

seriale

Zapowiedź tego serialu pojawiła się praktycznie znikąd i z miejsca rozbiła bank. Szybki montaż, sprytnie dobrana oprawa muzyczna i futurystyczna historia, spleciona z legendarną przypowieścią w tle, rozbudziły niejedną wyobraźnię.

A do tego znane nazwiska w składzie reżysersko-producenckim plus popularne twarze aktorów i można napisać, że wszyscy mieliśmy podjarkę na maksa! Pójdę o krok dalej i podpowiem, że oczekiwania rosły z każdym kolejnym tygodniem, aż w końcu nadszedł dzień premiery. Więc przygotowałem sobie wygodne miejsce na kanapie, przekąski oraz jakiś procentowy trunek, by elegancko zaliczyć binge-watching trzech pierwszych odcinków. No i o ile dwa pierwsze epizody były całkiem ciekawe, to przy trzecim zacząłem się nerwowo wiercić na kanapie. 

Owen: Zanim przejdę do omówienia, chciałbym Cię zapytać o to, jakie były Twoje oczekiwania po obejrzeniu trailera?   

Marcin: Powiedzmy, że akurat zwiastun to mnie przeciętnie porwał, bo rzecz wydała mi się nieco przekombinowana. Jeżeli już coś mnie złapało, to nazwisko Ridleya Scotta w czołówce. Mam świadomość, że gość ma już osiem dyszek na karku, a ostatni Obcy i Prometeusz – powiedzmy, że “niezbyt” mu się udały – ale darzę estymą te wszystkie jego wycieczki w kierunku nieco niepokojącej estetyki, jakie zapodawał nam przez lata. Oczywiście już w toku oglądania serialu nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że nazwisko Scotta, to w zasadzie tylko marketing. Wyreżyserował bowiem jedynie pierwszy i drugi odcinek, a całość od początku do końca wydaje się być wyłącznie tworem wyobraźni Aarona Guzikowskiego. Z perspektywy całości jednak – zapewne przyznasz, że zarówno duch “starego, dobrego Ridleya”, jak i zapewne obmierzły, organiczny i powykręcany duszek Gigera dość wyraźnie unoszą się nad tym serialem.

Owen: Owszem, czuć ten przyjemny smrodek. Sęk w tym, że z biegiem czasu opowieść traci impet i magiczny efekt zaskoczenia rozmywa się na rzecz wielu wydarzeń oraz twistów fabularnych, wplatanych do scenariusza z każdym kolejnym odcinkiem. A trzeba przyznać, że w trakcie pierwszego sezonu obserwujemy tyle dziwnych atrakcji, że nie sposób znaleźć jakiś sensowny klucz do interpretacji serialu. Jest wątek wojny religijnej i ucieczki w kosmos na pokładzie gigantycznej arki, jest nieudolna próba kolonizacji planety oraz przepychanki o to, kto i jak ma tego dokonać; są jakieś duchy, widma oraz artefakty; aż w końcu Guzikowski postanawia dolać do tego bigosu całe wiadro musztardy, prezentując dziwne studium behawioralne sztucznej inteligencji, która dostaje tyle sprzecznych informacji, że Hal3000 zdążyłby się już dziesięć razy zawiesić.

Marcin: Dokładnie. Całość sprawia wrażenie, jakby ktoś wpadł na jeden konkretny pomysł stanowiący rdzeń fabuły (upraszczając: androidy wychowujące ludzkie dzieci), po czym stracił nad nim kontrolę już w okolicach trzeciego odcinka. Ja wiem, że tak się nie robi seriali, że rozpisuje się scenariusz na cały sezon, ale Wychowane przez wilki naprawdę wyglądają tak, jakby całą historię wymyślano z odcinka na odcinek, podczas burzy mózgów w pokoju scenarzystów. To oczywiście szybko zaczyna męczyć, jednak może w tym szaleństwie jest jakaś metoda, bo gdy rozmawialiśmy przed finalnym, dziesiątym odcinkiem, zaznaczyłem Ci, że na pewno nie będę specjalnie czekał na kontynuację. A po zaliczeniu finału, w którym doszło do spiętrzenia absurdalnych wątków z przysłowiowej “dupy”, zmieniłem zdanie i jestem bardzo ciekaw, co Guzikowski ze Scottem wyczarują w drugim sezonie.

Owen: Mam bardzo podobne odczucia. Ale zanim wywieziemy tę taczkę szamba na kompost historii popkultury, spróbujmy poprzeć nasz punkt widzenia rzeczowymi argumentami, poprzez rozebranie na czynniki kilku najważniejszych wątków. Zacznę od kwestii religii, która przewija się w tym serialu na kilku różnych płaszczyznach, począwszy od mocnej, podprogowej symboliki, aż po prawdziwą wojnę ideologiczną. Wybór Mitraizmu nie jest w tym kontekście przypadkowy, bo jeśli znamy badania Josepha Cambella i teorię monomitu, to z łatwością odnajdziemy w tej perskiej religii protoplastę dzisiejszego Chrześcijaństwa, sklejonego z rzymskim z kultem Sola (Sol Invictus). Całość przedstawiona w krzywym zwierciadle, co akurat odbieram jako atut (zawoalowanej krytyki monarchistycznych systemów teologicznych nigdy dosyć).  

Niestety, ten wzorcowo synkretyczny kult sprawia wrażenie tak przejaskrawionego i chaotycznego, że trudno uwierzyć w jego gigantyczne możliwości organizacyjne (arka oraz zwalczanie przeciwników za pomocą śmiercionośnej i bezdusznej broni w postaci androidów), podczas gdy jego wyznawcy zachowują się jak kretyni i uskuteczniają anihilację przede wszystkim we własnych szeregach. Pomijam fakt, że taka wizja przyszłości jest raczej mało prawdopodobna. Jednak najbardziej zaskakuje mnie w tym przypadku system wyznawanych wartości, ze wskazaniem na koncepcję świadomego bytu lub duszy, traktowanej przez Mitraitów bardzo, ale to bardzo wybiórczo.

Marcin: Dla równowagi powiedzmy sobie, że stojące po drugiej stronie konfliktu “stronnictwo” ateistów też zachowuje się tu jak grupa zdolnych do wszystkiego fanatyków religijnych, a nie np. jak rozmiłowani w swobodzie sumienia i człowieku humaniści. Dostaje się więc zasadniczo wszystkim istotom ludzkim, bez względu na sferę ideologiczną, którą sobie wybrali lub w której, z tego czy innego powodu, się znaleźli. Swoją drogą ten element świata przedstawionego, tj. wojna wiary i rozumu – jest tak niewiarygodnie naiwnie i słabo zbudowany, jak gdyby był tylko nieistotnym pretekstem dla całej reszty. Z rozwoju wydarzeń, a zwłaszcza z naszpikowana serialu symboliką religijną (w tym biblijną), wynika jednak, że jest wręcz kluczowy. A zatem Scottowi i Guzikowskiemu “nie wyszło”, bo w tym zakresie Wychowane… nic nie wnoszą do dyskusji w temacie, a miejscami popadają w ten rodzaj groteski, który wywołuje konkretne uczucie zażenowania.

Abstrahując od powyższego, nie miałbym też np. problemu z epatowaniem symboliką, gdyby stało za nią coś jeszcze, np. porywająca historia. A pierwszy sezon serialu to w zasadzie wyłącznie symbolika, której można się z sukcesami doszukiwać w każdym wątku i scenie. Mamy tu bowiem, aż nazbyt oczywiste nawiązania do pierwszych ludzi – Adama i Ewy (pary androidów), czy Kaina i Abla, bądź Remusa i Romulusa (w pewnych aspektach Campion i Paul). W sposobie lotu Necromancera można się dopatrywać aluzji do znaku krzyża lub człowieka witruwiańskiego. Jest w końcu i miejsce dla Boga, tego nadprzyrodzonego, który szepcze prosto do ucha i nieustannie kieruje człowiekiem dla swych planów lub wyłącznie uciechy z obserwowania jego zmagań z samym sobą, innymi ludźmi lub przyrodą; jak i miejsce dla koncepcji Boga ułomnego, podobnego do człowieka, który z Necromancera – maszyny do zabijania – chce uczynić troskliwą matkę, co niezbyt mu wychodzi. Ba, pojawia się tu nawet wąż!

Co jednak wynika z tego wszystkiego, przynajmniej z perspektywy pierwszego sezonu – nie wiadomo. Szczerze – dla mnie to postmodernistyczny bełkot. Zapewne Wychowane… chciały się komunikować z widzem na wielu poziomach, tak oferując porządne sci-fi, jak i “coś więcej”, ale w tym spiętrzeniu wątków i symboliki, w mojej ocenie nie dostaliśmy ani jednego, ani drugiego. 

Owen: To ja jeszcze dołożę do pieca i napiszę, że w drugą, tę bardziej racjonalną stronę też się chłopcy trochę zagalopowali. W trakcie przepięknej czołówki (będącej jednym z największych atutów tego projektu), gdy Mariam Wallentin zaczyna przyspieszać ze swoim wokalem, na ekranie widzimy necromancera w ‘mesjańskiej pozie bojowej’. Można się w tym zabiegu doszukiwać nawiązań do Art Deco. A w moim prywatnym wszechświecie, ta stylistyka skleja się z twórczością Ayn Rand oraz postulowaną przez nią filozofią obiektywizmu (zresztą, najnowsze wydanie jej książek w Polsce ma okładki w takim stylu). I jeśli zaczniemy grzebać w dorobku intelektualnym pisarki, to odkryjemy, że niektóre z wypromowanych założeń zaskakująco dobrze pasują do tego, co się dzieje z serialowymi androidami. 

Rand podkreślała, że racjonalistyczna epistemologia jest uzależniona od obiektywnej metafizyki, gdyż rozum nie tworzy rzeczywistości, tylko ją odbiera i analizuje, wykluczając sprzeczności oraz umożliwiając klasyfikowanie pojęć i posługiwanie się nimi. Pomimo omylności rozumu, człowiek nie jest obdarzony żadnym innym, lepszym narzędziem poznania. Z zasadniczej dla obiektywizmu roli rozumu wynika indywidualizm w tym znaczeniu, że rozum, według Rand, jest wyłącznym atrybutem jednostki. A gdy dołożymy do tego kwestię etyki, definiowanej przez Rand jako ochronę własnego interesu, to sytuacja ze szwankującymi (bo zapchanymi sprzecznymi dyrektywami) systemami Matki i Ojca wydaje się zrozumiała.

Więc gdyby scenarzyści trzymali się tych założeń i przedstawili dysonans w zachowaniu maszyn w sposób adekwatny do wspomnianych tez, to nie miałbym ani grama uwag. Ale jestem pesymistą i teraz już wiem, że ta sekundowa migawka z intra to czysty przypadek, bo rzeczywisty pomysł na dysfunkcyjność robotów to masa oklepanych motywów, wciskanych do fabuły trochę na chybił trafił.  

Marcin: Na tym polu dostajemy ciekawy kontrast, bo aktorzy wcielający się w maszyny (Amanda Collin jako Matka i Abubakar Salim jako Ojciec) weszli w swe role perfekcyjnie. Innymi słowy – grają tak, iż czasami można zapomnieć, że to naprawdę żywi ludzie. Te nieco mechaniczne ruchy i gestykulacja, te mikrozastygnięcia, przypominające przerwy na wczytanie właściwego protokołu zachowania – chyba nie dało się tego zrobić lepiej. W mojej ocenie skok między nimi, a Fassbenderem – nie mówiąc już o nieodżałowanej ekipie replikantów z pierwszego Blade Runner’a – jest gigantyczny.

Z drugiej strony mamy tu całą masę zachowań z ich strony, które nie bardzo pasują do istot opartych na logice i wysyconych z pewnych emocji. Przecież Matka dokonuje rzezi Mitraitów na typowo polskiej “pełnej kurwie”, która ją wręcz rozsadza od wewnątrz, a Ojciec bywa zazdrosny o Matkę na karykaturalnym poziomie. Ja wiem, że aby udźwignąć tę całą symboliczną konstrukcję, pewne nagięcia konsensusu co do syntetyków były niezbędne. Dlatego dzieją się tu te wszystkie niesamowitości, w rodzaju halucynacji czy ciąży u maszyny. Ale ja takiej konstrukcji świata chyba nie jestem w stanie kupić. Jeżeli istnieje coś takiego, jak granica oddzielająca świat przedstawiony, w który jestem w stanie uwierzyć, od czegoś w stylu narkotycznej wizji, to tu została niebezpiecznie głęboko przekroczona.

Owen: Word! Dzięki za rozmowę. 

foto: 1

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook