Pacific Rim: Uprising

Klątwa Johna Boyegi

Autor: Owen

filmy

Kocham wielkie roboty. Naprawdę! Od czasu pierwszych seansów Robot Jox’a, wspomaganych przygodami Voltrona i Daimosa, moja fascynacja kroczącymi maszynami bojowymi utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie. 

Mógłbym napisać, że właściwie całe lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte były przesiąknięte klimatem robotyki na różnych płaszczyznach, począwszy od humanoidalnych wariacji na temat cyborgów i androidów, poprzez drobne augumentacje, dotyczące (zazwyczaj tych złych) bohaterów, przez aż po gigantyczne mechy bitewne. Dlatego zagadką jest dla mnie okres przełomu mileniów i cała późniejsza dekada, gdy wspomniany motyw troszkę osłabł i przeskoczył do drugiej, a może i nawet trzeciej ligi kinowych blockbusterów (nie licząc oczywiście Anime). Owszem, zdarzały się jakieś pojedyncze tytuły pokroju I, Robot czy Wall-E, ale moim zdaniem dopiero pierwsze Transformery rozruszały skostniały temat. Ogromny sukces tegoż dzieła i wygenerowana góra pieniędzy sprawiły, że już chwilę później na rynku zaczęli pojawiać się naśladowcy, coraz śmielej eksplorujący tematykę potyczek robotów. Jednak dla mnie największym zaskoczeniem był dużo późniejszy debiut długo zapowiadanego filmu w stylistyce Kaiju, który popełnił Guillermo del Toro.

Pierwsze starcie Jeagerów z potężnymi Kaiju było dosyć dziwne, zarówno dla widzów z Azji, przyzwyczajonych do flegmatycznej demolki kartonowego Tokio przez monstra z Godzillaverse, tudzież super szybkich starć w stylu Evangeliona lub Gundama, jak i dla Europejczyków czy Amerykanów, dokarmianych od lat wybuchającymi na każdym kroku Transformerami. Dlaczego? Bo okazało się autorskim połączeniem kilku konwencji, będąc przy tym niezwykle widowiskowym reprezentantem gatunku Mecha – podczas każdego starcia dało się odczuć ogrom i ciężar przeciwników, sugestywnie potęgowane przez wolne oraz niezwykle śmiercionośne ruchy. No coś pięknego! Lecz pomimo umownej warstwy fabularnej (a także bogatej encyklopedii uniwersum), bliżej było mu do klasyków pokroju Robot Wars czy Godzilli, niż do typowego kina rozrywkowego od Michaela Baya. A jednak, coś nie zadziałało na płaszczyźnie marketingowej, przez co cały projekt został zaszufladkowany jako głupkowate Monster Movie, nadające się jedynie na sobotni seans z popcornem w dłoni. 

Po pięciu latach od debiutu, mam bardzo mieszane uczucia wobec Pacific Rim. Lubię demolkę od del Toro i czasem nawet do niej wracam, ale zdaję sobie również sprawę z tego, co i w którym momencie zawiodło. Nie trzeba być znawcą kina, żeby po ostatniej scenie, psującej dramatyzm finalnej potyczki, dostrzec gigantyczne osłabienie potencjału oraz małe szanse na kontynuację. A jednak, po niemal pięciu latach i wielu zmianach w statusie prawnym, kilku śmiałków podjęło próbę reaktywacji marki i rozwijanie jej według własnego pomysłu, już bez meksykańskiego wizjonera na pokładzie. Lecz by taki niebezpieczny zabiegł mógł się udać, trzeba było dookreślić grupę odbiorców, kierując nowy Rim albo na poważniejsze tory, np. w stronę dojrzałego widza (co wiązałoby się z dużo mniejszymi wpływami) lub też w stronę młodszego i mniej wymagającego odbiorcy, z portfelem pełnym zielonych. No i nietrudno zgadnąć, która koncepcja wygrała.  

Dlatego nowa odsłona zmagań z Kaiju jest dużo prostsza w odbiorze, bez całej masy zagadnień wymagających choćby odrobiny abstrakcyjnego myślenia. Mamy do bólu stereotypowych bohaterów, którzy poruszają się po z góry założonych (a także fabularnie wyeksploatowanych) schematach i z biegiem czasu podejmują coraz głupsze decyzje. Nikt się nie przejmuje faktem, że do pilotowania śmiercionośnych robotów zatrudniono dzieciaki z łapanki (gdzie jest profesjonalne wojsko? I dlaczego po jednym ataku wszyscy piloci zginęli?), które w rzeczywistości nie potrafią sterować potężnymi robotami i powodują ogrom zniszczeń. Babeczka odpowiedzialna za budowę śmiercionośnych hybryd, nie zostaje podciągnięta do odpowiedzialności i nagle staje się kimś w rodzaju wybawiciela, John Boyega jest znowu Johnem Boyegą, a szaleni naukowcy destylują paliwo z krwi potworów. I tak dalej, i tak dalej. Reasumując, film od drugiej połowy nie ma już większego sensu, poza krwawą jatką w niezłym stylu. Ale kto by się tym przejmował, skoro kolorowe zabawki już czekają na półkach sklepów. 

Szkoda mi tego uniwersum. Tak po prostu.      

źródło foto: 1

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook