Głębia

Space Opera Marcina Podlewskiego

Autor: Owen

literatura

Nie będę ukrywał, że pierwszy tom Głębi wpadł w moje ręce trochę przez przypadek. Głównie dzięki dobrej reklamie oraz pochlebnym recenzjom w blogosferze i prasie.

A że pochwał i peanów na temat tej powieści zaczęło przybywać w zaskakującym tempie, to w pewnym momencie poczułem się niezwykle zdeterminowany, by w końcu zdobyć Skokowca i na własnej skórze sprawdzić jego fenomen. Przełamałem nawet jedną ze swoich fobii wobec pokieraszowanych woluminów i kupiłem ostatni, trochę sfatygowany egzemplarz w księgarni. Ale nie żałuję, bo fabuła powieści i wykreowany w niej świat wchłonęły mnie bez reszty, jak majestatyczny Sagittarius A. Dlatego postanowiłem objąć planowane tomy swoim patronatem. A dzisiaj opowiem Wam o tym, co i w jaki sposób dobrze zadziałało na mnie w trakcie lektury. A gdzie, moim zdaniem, autor odwrócił swój wzrok. 

Wojna Xesno, Plaga, Wojna Maszyn, Skokowce, Głębia, Biała Pleśń, personale…uff! Kto, co, z kim i jak?! Ależ to się dziwnie – rzekłbym nawet, że niezwykle obficie – zaczęło! Kumulacja terminów, postaci i wydarzeń może przytłoczyć już na samym początku lektury. Aczkolwiek, z perspektywy czasu widzę, że dokładnie taki był zamysł autora, który sukcesywnie i powoli odkrywał przed ciekawskim czytelnikiem kolejne atrakcje i pozwalał wyobraźni sklejać obraz kreowanego przezeń świata. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że cykl Podlewskiego to nie kolejna space-opera, w której nie obowiązują żadne reguły naukowe, a opisywane wydarzenia rozgrywają się gdzieś daleko, w odległej Galaktyce. Absolutnie nie! Marcin osadził swój utwór w naszej Drodze Mlecznej, przypisując poszczególnym obszarom lub nawet konkretnym miejscom dane wydarzenia. Być może dlatego całość czyta się aż z takim zaangażowaniem. 

Przygody tytułowego Skokowca, a więc statku mogącego dokonywać tzw. ślizgów w ramach tajemniczej metaprzestrzeni, nazywanej w tym przypadku Głębią, to oczywiście trzon fabularny powieści, ale też pretekst do opisania niezwykle plastycznego świata odległej przyszłości. Świata po przejściach i kilku renesansach, z których każdy kończył się podobnie, czyli kolejną, mentalno-technologiczną zapaścią cywilizacji. Z perspektywy czytelnika o dosyć długim stażu, napiszę uczciwie, że nie jest to (przynajmniej dla mnie) jakieś literackie novum. Aczkolwiek muszę też dodać, że Podlewskiemu udało się wykorzystać i przetworzyć ogromną ilość klisz oraz gatunkowych szlagierów, dobrze znanych i lubianych w środowisku miłośników literatury fantastycznej, zazwyczaj w bardzo dobrym i kontekstowo świeżym stylu. 

Oczywiście nie będę wnikał w meandry samej fabuły, bo na jej temat wypadałoby popełnić szersze opracowanie. A wierzcie mi – nie chciałbym komukolwiek odbierać przyjemność płynącej z lektury. Więc trochę przekornie napiszę, że dzieje się dużo, często i gęsto. Akcja przeskakuje pomiędzy najróżniejszymi światami, ogrom postaci dosłownie przetacza się przez kolejne tysiące stron z prędkością ekspresu wieczornego, a małe konflikty z pierwszego tomu, w kolejnych woluminach potrafią napęcznieć do awantury na skalę intergalaktyczną. Dodajmy do tego skoki w czasie, retrospekcje i alternatywne rzeczywistości, żeby jeszcze bardziej zakręcić pędzącą karuzelę wydarzeń.

Przyznaję, że w jednej z kategorii wagowych Marcin osiągnął dla mnie pełne mistrzostwo. Mam okropną słabość do potężnych okrętów bojowych, a nawet całych stacji, które poza swoją fikuśną konstrukcją, miewają też jakieś ciekawe nazwy oraz kryjące się za nimi historie. To własnie na tym polu autor, tworzący wszelkie Stygmaty, Technonomicony i Gwiazdy Zaranne, nie ma sobie równych na rodzimym rynku literackim. Ba! Trudno mi wskazać równie pomysłowe referencje nawet wśród zagranicznych twórców. Człowiek dostaje wypieków na twarzy i czyta o kolejnych bitwach z udziałem ascetycznych Geometrii, toksycznych Wiropeksów czy upiornych Grimów, mając na uwadze fakt, że gdzieś tam w tle pojawia się jeszcze cała masa mniejszych, równie dziwacznych tworów latających, które ze sobą konkurują.  

Właściwie do końca trzeciego tomu opowiadaną historię można określić jako doskonały samograj (albo gotowy scenariusz na serial), który, niestety, gdzieś w połowie ostatniego woluminu dostaje okropnej zadyszki i zaczyna tracić jakość na rzecz coraz mocniejszych cieć fabularnych, a także raptownych zwrotów akcji. No i jak uwielbiam twórczość Marcina, to przyznam szczerze, że nie rozumiem takiego zabiegu. Autor włożył ogrom pracy w kreację tego magicznego uniwersum, by na kilku stronach kończyć wątki dojrzewające przez dziesiątki rozdziałów. Nie wierzycie? No to pierwszy przykład z brzegu: Jedność, czyli maszynowy wszechbyt, opisywany jako niezwykła potęga, kontrolująca datasferę zwaną Synchronem i będąca w stanie poderwać swój macierzysty okręt nawet w przypadku odcięcia zasilania, poddała się właściwie bez walki. Nie będę ukrywał, że poczułem się tym wydarzeniem ogromnie rozczarowany. A takich sytuacji jest więcej.

Jednak najsłabszym elementem całej układanki jest dla mnie ekipa głównych bohaterów, wchodzących w skład załogi tytułowego Skokowca. Głównie dlatego, że są to postacie niezwykle stereotypowe, trochę nijakie i bez ochoty na odkrywanie swoich origin stories. Naprawdę było mi wszystko jedno, czy ktoś z nich w końcu zginie. Może za wyjątkiem Huba Tansky’ego, który jako jedyny z tej ekipy miał jakiś charakter i był konsekwentny w swoim działaniu do samego końca. Marcin za często spoglądał na drugi i trzeci plan powieści, kosztem tego pierwszego, co niestety czuć w finałowej odsłonie, którą trzeba było rozbić na dwa osobne wydawnictwa i na spokojnie poukładać. Do tego trochę kiczowaty obraz głównego złego i motyw z tajemniczą trójcą, pachnący odrobinę trzecim Bioshockiem. Uff…

Co nie zmienia faktu, że omawiany cykl to jedna z ważniejszych i ciekawszych inicjatyw na lokalnym rynku wydawniczym, zasługująca na elegancką ekspozycję na Waszych regałach. Pomimo kilku wad, całość czyta się jednym tchem, dlatego polecam ją każdemu miłośnikowi takiej tematyki. Bo naprawdę warto poznać świat Głębi!  

foto: 1, 2, 3, 4, 5

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook