Approaching the Unknown

Kosmiczny spektakl na jednego aktora

Autor: Owen

filmy

Nie lecę tam, by umrzeć. Lecę tam, by żyć!… – William D. Stanaforth

Temat podróży międzyplanetarnych z mateczki Ziemi na czerwoną planetę absorbował mistyków, fantastów i naukowców od wielu stuleci. Dawniej poruszany w przypadku różnych wydarzeń religijnych na całym świecie, z czasem nabierał cech boskiej personifikacji, typowej dla wczesnych okresów znanej nam cywilizacji. Wystarczy odrobina dociekliwości i gram dobrej woli, by dostrzec pewne odwołania w kilku poznanych i szerzej opisanych mitologiach, o czym zresztą wspomniałem w przypadku omówienia literackiej perełki od Andy’ego Weira. Mars to bóg wojny; zły, niedostępny i skąpany w rdzawej czerwieni agresor, który z czasem stał się docelowym punktem naszych wyobrażeń o kolonizacji innych ciał niebieskich. Kolonizacji rzeczywistej, w pełni realnej i niekoniecznie w wydaniu baśniowym z Johnem Carterem w roli głównej. Bo choć to również porywająca forma fantastyki, to przykład dyskusyjnej ekranizacji i jej ogromnej klapy finansowej pokazał, że ludzie wola aktualnie filmy bardziej dosłowne.

Takie jak obraz Ridleya Scotta z Mattem Damon’em w roli głównej. Ale nie każda próba przeniesienia na duży ekran danej wizji musi się wpisywać w hollywodzkie standardy, a przede wszystkim w tamtejsze schematy, oczekiwania i bizantyjskie budżety, wielkie jak statki kosmitów w filmach Rolanda Emmericha. Nie każda perełka musi świecić mainstreamowym blaskiem i zdobywać top miejsca na szczytach list box office’u. Dla mnie wartość merytoryczna będzie zawsze ponad oprawę (nawet taką w wersji umownej). Bo to ona jest według mnie najważniejsza. Potwierdzeniem takiego punktu widzenia jest doskonała, psychodeliczno-oniryczna produkcja z 2011 roku, zatytułowana po prostu Love, która zrobiła na mnie większe wrażenie, niż np. równie frapujący Interstellar. A miała budżet mniejszy, niż catering w projekcie Nolana. Mówiąc szczerze, brakowało mi takiego pozytywnego tąpnięcia w kinie, dlatego tym bardziej czuję się podekscytowany nową propozycją od Marka Elijah’a Rosenberga, zatytułowaną Approaching the Unknown, w której główną rolę zagrał doskonały Mark Strong.

Kapitan William D. Stanaforth to ekscentryk, wynalazca i przede wszystkim dekadencki wizjoner, który zamienił swoje doczesne życie w kosmiczny spektakl, ale tylko z jednym aktorem w roli głównej. Zamiast bogatej aranżacji scenicznej, wybrał pustkę wszechświata, zawężając scenerię wydarzeń do malutkiej kapsuły statku transplanetarnego. Oto bowiem naukowiec w średnim wieku, który wymyślił metodę absorpcji wilgoci ze zwykłej, często wysuszonej na wiór ziemi, postanowił jako pierwszy człowiek w historii dotrzeć na Marsa i przygotować tam fundamenty pod przyszłą bazę dla kolejnych śmiałków. W tym celu zgłosił swoją kandydaturę w NASA, gdzie po akceptacji pomysłu, wraz ze sztabem naukowców wspólnymi siłami opracowali program misji, mającej na celu wystrzelenie docelowo kilku statków kolonizacyjnych. Cały proces został drobiazgowo zaplanowany, dlatego wszystkie osoby zaangażowane w zdobywanie czerwonej planety były i są pełne optymizmu wobec pomysłów Stanforda. A jednak, zwykła pomyłka, nie mająca większego znaczenia na powierzchni Ziemi, może w kosmosie zmienić bieg historii. Czy zmieni również życie dzielnego kapitana?

AtU_1AtU_3

Każda podróż w kierunku gwiazd to zaledwie kilkadziesiąt sekund samego startu pojazdu, ale poprzedzonego miesiącami, jeśli nie latami przygotowań. Skrupulatne obliczenia, próby i nowoczesne wdrożenia to esencja tego typu działań, mających na celu wyeliminowanie jakiegokolwiek ryzyka. Dlatego Stanford testuje swój wynalazek najpierw na pustyni, w warunkach realnego zagrożenia całkowitym odwodnieniem, by uzyskać pewność, że jego misja nie zamieni się w drogę donikąd. I nawet w sytuacji skrajnego wycieńczenia, dopiero ratunek przyjaciół pokazuje, jak niebezpieczny jest pomysł odcinającego się powoli od znanego nam świata naukowca. Kapitan nie zabiera w podróż albumu pełnego zdjęć ze swojego dotychczasowego życia – woli zieleń roślin, sztuczne zapachy przyrody i szum lasu, nagrany na taśmę dyktafonu. Codzienna rutyna podkreśla skupienie i dokładność astronauty, który z czasem zaczyna balansować na granicy medytacji i niebezpiecznej rezygnacji.

Aż następuję przełom – niezniszczalny bohater zaczyna wątpić w sukces trwającej misji, popełniając przy okazji coraz więcej błędów. Zamknięty w malutkiej przestrzeni, funduje widzowi doskonałe studium postępującego szaleństwa. Miota się i wypala emocjonalnie, coraz bardziej oddalając swój umysł od priorytetów zadania i równocześnie pchając fabułę w stronę dosyć nieoczekiwanego zakończenia. Po etapie z czapeczką i zarostem na twarzy protagonisty, możemy dojść do dziwnej konkluzji: nieoczekiwany sukces w postaci rzeczywistego lądowania na Marsie, nie jest prawdziwy. To raczej przedśmiertna, niezwykle oniryczna wizja konającego z odwodnienia mężczyzny, któremu jego własny mózg zafundował endorfinowy happy-end, tuż przed śmiercią. A może protagonista umierał już na w/w pustyni i cała przygoda jest tylko pięknym wyobrażeniem?

AtU_2

Opinie w tej kwestii mogą być podzielone, ale trzeba pamiętać o jednym: w czasach, gdy wszystko można pokazać dosłownie, minimalistyczny projekt filmowy, wpływający przede wszystkim na nasze emocje i wyobrażania, jest czymś na wagę złota. Przez te wszystkie wielkoformatowe blockbustery z ostatniej dekady trochę zapomnieliśmy, czym powinno być prawdziwe Sajens Fikszyn. Zapomnieliśmy, że nie zawsze chodzi o klarowność działań, a raczej o przekraczanie granic i pokazywanie nieodgadnionego. I to jest chyba najlepsza rekomendacja dla omawianego obrazu. 

Gorąco polecam!

 

źródło foto: 1

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook