Altered Carbon

O co tu do diabła chodzi?!

Autor: Owen

seriale

Gdy dotarły do mnie pierwsze informacje o pracach nad telewizyjną adaptacją powieści Richarda Morgana, czułem się niezwykle podekscytowany. Bo oto przed oczami zamajaczyło mi widmo świetnie zapowiadającej się historii w futurystycznym, niezwykle dopracowanym wydaniu.  

Po przygodach związanych z kupnem świeżutkiego wznowienia (o czym poniżej), bardzo szybko nawiązałem nić przyjaźni z tajemniczym emisariuszem o nazwisku Kovacs. A nawet popełniłem na temat jego przygód szersze omówienie, z którego pozwolę sobie wyrwać opis sytuacji:

Wyobraź sobie, że wczoraj byłeś tokijskim skrytobójcą, żyjącym gdzieś na krańcu skolonizowanego kosmosu, a dzisiaj jesteś blondwłosym detektywem w jednym z amerykańskich miast-molochów. Szok, adrenalina i niedowierzanie – to prawdopodobne skutki zabiegu zmiany ciała oraz pierwsze objawy występujące po samym wybudzeniu. Wraz z nowym ciałem nabywasz nowe umiejętności i nawyki, nad którymi starasz się jakoś zapanować, ale natura nie daje za wygraną, fundując ci całą masę niespodzianek. Po chwili przypominasz sobie swoje imię i nazwisko, a ktoś z boku próbuje Ci wytłumaczyć, że zostałeś tutaj zaproszony, by wyjaśnić zagadkę dziwnej zbrodni. 

Swoją opinię na temat serialu postanowiłem skonfrontować z moim przyjacielem Marcinem, udzielającym się na łamach bardzo oryginalnego bloga o nazwie Nudne Rzeczy (którego serdecznie polecam!). Ale uprzedzam – pewnym zaskoczeniem w tej rozmowie będzie podział na strony – ja będę nawiązywał do literackiego pierwowzoru, natomiast mój interlokutor oceni całość tylko przez pryzmat serialu.   

Owen: Przyznam szczerze, że cyberpunkowa powieść Richarda Morgana nie była mi wcześniej znana i dopiero bardzo ładne wznowienie z wydawnictwa MAG, sprytnie przygotowane akurat teraz (o czym za chwilkę), przykuło w końcu moją uwagę. Z niemałą ciakowością wyczekiwałem dnia premiery, aż w końcu kupiłem jeden egzemplarz, opakowany w foliową okładzinę, niczym tytułowe powłoki. Mogę się nawet przyznać, że przemiła sprzedawczyni w żywieckim Empiku z niedowierzaniem sprawdzała przy mnie stan półek sklepowych i odpuściła dopiero wtedy, gdy zobaczyła mój niezwykły upór, po czym wygrzebała świeżą sztukę gdzieś z pudła na zapleczu. Rzecz jasna, w świecie wielkich graczy na rynku wydawniczym nic nie dzieje się przez przypadek; wszak cała geek-sieć od dawna huczy i buczy o serialowej adaptacji tej powieści, realizowanej za ciężkie miliony zielonych przez Netflixa. Lecz zanim przejdziemy do luźnego omówienia, chciałbym Cię zapytać o oczekiwania jeszcze sprzed seansu. Czego się spodziewałeś po aktorskim Altered Carbon?

Marcin:  Zupełnie szczerze – kompletnie niczego, może poza ucztą dla oczu w stylu nowego Blade Runnera. To bodajże pierwsza głośniejsza premiera Netflixa, co do której nie miałem żadnych oczekiwań. Nie zrozum mnie źle – to nie tak, że nie czekałem, bo czego by nie mówić o Netflixie – “umieją w marketing”, a po rewelacyjnym The Expanse od SyFy, każdą wysokobudżetową sci-fi witam z otwartymi ramionami, ale żebym był spektakularnie napalony, to nie. Mój zasadniczy problem – nie czytałem książki. Wszystko co zatem wiedziałem o świecie wykreowanym przez Morgana ograniczało się do kilku zdań wyjętych z zapowiedzi serialu, tętniących gdzieś w sieci. Powyższego nie zmieniły też niestety pierwsze recenzje opublikowane w sieci, które były, delikatnie mówiąc – przeciętne. Altered Carbon (który przed powrotem do oryginalnej nazwy, przez krótki czas był u nas znany jako Modyfikowalny węgiel, za co na Netflix spadła masa przedziwnego hejtu, jak gdyby była to sprawa życia i śmierci) zarzucano nierówne tempo akcji i co ciekawe, równocześnie – oderwanie od historii z książki, jak i… podanie opowieści w sposób zupełnie niezrozumiały dla tych, którzy jej nie czytali.

Owen: Ja miałem spory problem z pierwszym trailerem, który nakreślił wizualny kierunek rzeczonego serialu. Pomijam fakt, że troszkę inaczej wyobrażałem sobie cały eko-system Bay City, no ale na etapie zapowiedzi człowiek nie jest w stanie wyłapać wszystkich zmian i odniesień. Ostatnio coraz częściej uwierają mnie porównania nowych produkcji w konwencji Cyberpunk do któregoś z Blade Runner’ów, oczywiście w takim ogólnym rozumieniu tego zjawiska. Bo choć uwielbiam tę serię i znam na pamięć niemal wszystkie sceny z pierwszego filmu, to czuję również żal do scenografów z Hollywood, że nie próbują wyjść poza utartą i sprawdzoną konwencję deszczowego i tonącego w śmieciach miasta przyszłości.

Ubóstwiam twórczość Syda Mead’a, uwielbiam Moebiusa i całą resztę współczesnych wizjonerów, ale chciałbym w końcu zobaczyć coś innego i świeżego. Tym bardziej, że w portfolio w/w Francuza można bez problemu wskazać całe multum niezwykle plastycznych wizji, tworzonych dla tętniących życiem światów. Lecz nikt z tego nie skorzystał. Z drugiej strony, powieść Morgana to przede wszystkim opowieść detektywistyczna z nutką brutalnej akcji w klimacie Noir. I moim zdaniem, właśnie na tym powinna bazować oprawa audio-wizualna tego dzieła – więcej mroku, dymu, spokojnych ujęć i gości w prochowcach, tylko z drobnymi dodatkami i augumentacjami. Zamiast tego, znowu jest metropolia skąpana w permanentnym deszczu i krzykliwych neonach.   

Marcin: Mi akurat scenografia wydała się nieco zbyt sterylna, a przez to trochę syntetyczna. Nawet slumsy wyglądały tak, jakby moja babcia wpadła tam z miotłą tuż przed wjazdem kamery. Może jak człowiek pół życia mieszka w Krakowie, to ma nieco większe wymagania względem realistycznego ukazania brudu i smogu, lecz pomimo wszystkich wysiłków scenografów – to miasto nadal było zadziwiająco czyste – szczególnie biorąc pod uwagę nieprawdopodobną ilość ludzi przewalających się codziennie jego ulicami. Serialowe San Francisco AD2500 nie sprawia zatem wrażenia, jakby miało ochotę zostać jednym z głównym bohaterów filmu, a jest bardziej urokliwą widokówką.

Nie zmienia to faktu, że finalnie wizualia oceniam na plus. Nie czepiając się już obranej estetyki, to z pewnością jeden z lepiej wyglądających seriali ostatnich lat i czuć te miliony, które Netflix wpompował w jego produkcję. Prezentacja technologii, efekty specjalne – to wszystko pierwsza liga, przy której wspomniany The Expanse (notabene: jeszcze bardziej sterylny, niż Altered Carbon) się chowa. Znakomicie zrealizowano też wszelkie sceny przemocy, bo naprawdę czuć tu, że ludzie chcą sobie zrobić krzywdę, ale – i tu dochodzimy do kolejnego “ale – jest ich chyba trochę za dużo.

Nie wiem jak to wygląda w książce Morgana, ale klasyka czarnego kryminału spod znaku powieści Chandlera stawiała raczej na nieśpiesznie, ale konsekwentnie rozkręcającą się intrygę, opartą na błyskotliwych dialogach, a nie na stosach trupów. Oryginalny Blade Runner – skoro już nie możemy się uwolnić od porównań – też. Tymczasem, Altered Carbon idzie na łatwiznę. Nie potrafiwszy skupić uwagi scenariuszem (rozwinę tę kwestię dalej) – rzuca nam w oczy serię widowiskowych starć.

Owen: Moim zdaniem, literacki ‘Węgiel’ taki właśnie jest – spokojne tempo narracji przenika się w nim z czysto detektywistycznymi wątkami i kilkoma poważniejszymi bijatykami, które jednak w szerszym kontekście fabularnym, mają rację bytu. Prawdę mówiąc serialowa adaptacja, od mniej więcej czwartego odcinka, pędzi na złamanie karku w nieznanym mi kierunku; własnym torem i z milionem dodatkowych wątków, które niezwykle często wypaczają oryginalny zamysł autora. Dlatego jestem ciekawy, co według Ciebie – jako osoby poznającej markę AC tylko z perspektywy Netflixa – nie zadziałało w tym serialu ?    

Marcin: Przede wszystkim narracja prowadzona jest niekonsekwentnie i bardzo chaotycznie. Nie jestem typem niedzielnego oglądacza, który w trakcie seansu wychodzi zrobić sobie kanapkę z serem, więc pomny recenzji o których wspominam powyżej – starałem się oglądać AC w maksymalnym skupieniu, a mimo to – wcale nie raz – zdarzyło mi się pogubić i ze znużeniem czekać na ten klasyczny element każdego dzieła kryminalnego, w którym protagonista tłumaczy, niby to innym bohaterom, a tak naprawdę, widzowi – “co to się właściwie wydarzyło”. Jeśli ludzie względnie zaznajomieni z fantastyką i zmotywowani do obejrzenia serialu od A do Z mają z problemy z tak podstawowymi rzeczami, jak nadążanie za akcją, nie wyobrażam sobie, jak z tym oceanem wątków, niedopowiedzeń oraz skakaniem w czasie i przestrzeni, mogą sobie sprawnie poradzić szarzy zjadacze chleba, odpalający Netflixa wieczorem, po 10 godzinach pracy. Powyższe, jak dla mnie – w zasadzie kładzie ten serial, bo jeśli ktoś nie jest geekiem, to pogubi się w historii w połowie serialu i w najgorszym wypadku przestanie go oglądać gdzieś w połowie, a w najlepszym – przeleci przez niego na zasadzie “odpal i zapomnij”.

Akcja zawiązuje się w naprawdę ciekawy sposób. Dostajemy wielki, intrygujący świat przyszłości i trupa, który… zleca protagoniście znalezienie swojego mordercy, ale godzinę później, w ogóle już o tym nie pamiętamy. W głowie kołaczą się za to pytania – “jak on się tu znalazł”, “kim są ci ludzie”, “o co tu do diabła chodzi”.

Przyznam natomiast, że serialowy Kovacs da się lubić.

Owen: To jest niestety smutna prawda. Rozumiem pomysł i chęci na rozwinięcie tego plastycznego świata, ale można to było rozgrywać stopniowo i powoli, skupiając się najpierw na wprowadzeniu widzów w temat śledztwa, a dopiero potem na odkrywaniu mnożących się lawinowo intryg. Tym bardziej, że nie wszystkie informacje, jakie otrzymujemy w pierwszych trzech odcinkach, są istotne dla całej fabuły. A te najbardziej frapujące i przyciągające uwagę, zostały spłaszczone do poziomu banału i sztampy.

By nie być gołosłownym, przytoczę najpierw przykład rodziny Bancroft’ów, która w powieści była okryta niepokojącą tajemnicą, skupiającą się na niezwykle spokojnym i opanowanym seniorze rodu. Wyważony, rzekłbym nawet, że dystyngowany w swoim postępowaniu miliarder był w niej uosobieniem elegancji i biznesowego, profesjonalnego szyku. Tymczasem, serialowy Laurence to jakiś niewyżyty furiat, masakrujący swoje klony i wrzucający Kovacs’a na arenę pełną gladiatorów, tylko dla uciechy tłumu. W rzeczywistości bogaty zleceniodawca stał się zupełnie inną postacią i z biegiem czasu roztrwonił trochę efekt zaskoczenia, wynikający z toku postępowania. Nie podobała mi się również kreacja aktorska jego żony, Miriam, która w pierwowzorze była istotą o nieziemskim pięknie i wydatnych, kobiecych walorach. Z całym szacunkiem dla uroczej i dużo starszej aktorki, ale to nie był ten typ anielskiej urody, za który dałbym się pokroić. A już tym bardziej porzucić obietnicę warunkowego zwolnienia. Świeżo upowłokowiony Kovacs też by się pewnie na to nie nabrał, szczególnie po przygodach w duecie z Ortegą.   

Marcin: Trudno mi się wypowiadać w kwestii odwzorowania rodziny Bancroftów z racji nieznajomości książkowego oryginału, ale akurat Purefroy w duecie z Lehman całkiem przypadli mi do gustu, jako reprezentanci zepsutego świata Matów. Jasne, Purefroy znowu grał Marka Antoniusza z Rzymu, ale jest to chyba rola, którą mogę oglądać do końca życia, więc sam rozumiesz.

Gorzej z całą resztą – bowiem poza może Poe’m i Ortegą, którym dano jakiś charakter poparty zrozumiałymi motywami – serialowa adaptacja zafundowała nam plejadę tak bezbarwnych postaci (cała rodzina Elliotow i pomniejsi antagoniści), że ich imion nie chciało mi się nawet zapamiętać (tak, to jest ten moment, w którym muszę za nimi googlować), więc w trakcie oglądania nadawałem im pseudonimy.

Straszliwie mierziła mnie zatem “ta Azjatka”, będąca główną antagonistką, z motywacjami, które pasowałyby może do przeciwnika Bonda z powieści Fleminga, a nie do cyberpunku o który tak zażarcie “nic nie robiłem”. Dobrze, że choć jej prawa ręka (Pan Leung), jakkolwiek znowu bondowsko groteskowa (nie wiem, może taka była koncepcja, a ja tego nie chwytam?), trzymała jakiś poziom, ale wcale nie jestem pewien, czy “enigmatyczność” tej postaci nie była raczej skutkiem założenia “wtryńmy do serialu milion bohaterów, to każdy znajdzie coś dla siebie”, a nie efektem planowanego zamierzenia scenarzystów. Powyższe to jednak nic, przy postaci Coelh…, tfu!, przepraszam, przy postaci Falconer oczywiście! Przywódczyni Emisariuszy okazała się tak banalnym, nudnym i pozbawionym charyzmy bohaterem, że trawestując klasyka – “nie ubiłbym z nią nawet muchy w kiblu”, a co dopiero poświęcił dla niej życie w beznadziejnej sprawie. Jeśli jedyne co mieli do zaoferowania Emisariusze, to przemoc i słaba filozofia, to nie dziwię się, że przerżnęli z kretesem.

Może zatem być też tak, że na takim tle Poe i Ortega po prostu musieli dobrze wypaść. Wiem, że ta ostatnia nie spasowała wielu osobom, które uznały ją za “denerwującą”, ale w mojej ocenie, przyczyny jej szczególnej relacji z Kovacsem zostały sensownie zarysowane, a chemia pomiędzy nimi – była widoczna i zrozumiała. Przyznam nawet, że wątek Kovacsa/Rykera oraz Ortegi wywołał u nas małą, rodzinną, filozoficzną dyskusję na temat istoty miłości, co – jak Boga kocham – nie zdarza się każdego dnia.

Owen: No widzisz, jesteś kolejną osobą z mojego grona przyjaciół, która czuje dysonans poznawczy w przypadku rodzinnych koneksji głównego bohatera i jego późniejszej/wcześniejszej drogi w szeregach Emisariuszy. Nie dlatego, że te wątki są bez sensu, tylko przez sposób, w jaki zostały zaadaptowane i przetrawione przez scenarzystów. W powieści Takeshi czasem wspomina pewne wydarzenia, ale nie jest przy tym jakoś bardzo wylewny – bazuje raczej na niedopowiedzeniach. Nakreśla jedynie tło wokół traumatycznych retrospekcji, do których niechętnie wraca. To czytelnik, odkrywając kolejne puzzle literackiej intrygi, dopowiada sobie szczegóły (ja np. miałem dużo bardziej ekstrawaganckie wyobrażenie na temat ataku technowirusa). I nawet byłbym w stanie zdzierżyć zmianę historii siostry, ale bez tych dziwnych omamów (dotyczących kogoś zupełnie innego) oraz kumulowania przygód w/w najemników, których odarto z wszelkiej magii i tajemnicy. Człowiek spodziewał się jakichś ultra niebezpiecznych skrytobójców, a dostał bandę survivalowych świrów, którym przewodzi nawiedzona intrygantka.   

Lecz telewizyjny Węgiel ma też swoje momenty. Pomijając oczywiście motyw Łatołaka (Pan Łatka – wtf?!), który – uwaga, kolejne zaskoczenie – został koncertowo rozpieprzony, długość serialu pozwoliła na rozwinięcie tematu niezależnych SI, co akurat bardzo mi odpowiadało. Ich wirtualny świat, równie kolorowy i wewnętrznie podzielony, okazał się niezwykle interesujący. A tajemniczy i raczej małomówny hotel Hendrix zmienił swoje oblicze w gadatliwego, a także obdarzonego pewną dozą charyzmy Edgara Alana Poe, który świetnie pociągnął kilka pobocznych wątków. Za równie udany zabieg uważam wplecenie do fabuły wewnętrznych relacji pomiędzy członkami rodziny Ortega. To właśnie dzięki nim i ich awanturom, meksykański kult śmierci Santa Muerte został zestawiony z technologiczną obietnicą życia wiecznego. Czyli system zapewnień, mający niegdyś monopol na tzw. życie po życiu, musiał zweryfikować swoje dogmaty i przyjąć jakąś taktykę obronną wobec nowej mody, popartej zwykłym chciejstwem (lub po prostu strachem). A to już tylko krok do tworzenia nowych zagadnień z zakresu filozofii i neo-religii.  

Marcin: Jeżeli już jesteśmy w temacie “okołowęglowej filozofii”, to muszę przyznać, że jako “nakłaniacz” do refleksji nad pewnymi kwestiami, AC sprawdza się całkiem nieźle, choć to jednak oczywista zasługa świata wykreowanego przez Morgana, a nie twórców serialu. Na mnie twór Netflixa podziałał w ten sposób, że nazajutrz po obejrzeniu ostatniego odcinka rzuciłem się do sieci, szukać odpowiedzi na rozmaite pytania, które zaczęły kłębić się pod czaszką. Potem zapadła stanowcza decyzja, że trzeba przeczytać książkę, bo być może tam je znajdę.

AC w niewymuszony sposób każe jeszcze raz zadać sobie pytania o związki pomiędzy ciałem, a świadomością/umysłem (czy też “duszą”, ale w znaczeniu, jakie temu pojęciu nadaje Artystoteles, czy też (lepiej) Kartezjusz, który twierdził, że oba byty mogą istnieć rozdzielnie), czyniąc to z nowej, interesującej perspektywy, bo przecież są to pytania, które ludzkość zadaje sobie od Antyku. Z tego względu, znakomite były relacje Ortegi z Kovacsem w ciele Rykera, bo w całkiem niebanalny sposób stawiały pytania o istotę miłości. Równie mocno spodobały mi się także wspomniane przez Ciebie perypetie rodziny Ortega, które z kolei stawiały znak zapytania przy kwestii, jak na transfer świadomości zareagowałyby systemy religijne, dla których śmierć jest przecież kwestią znacznie istotniejszą, niż życie (jako, że raz – że powstały ze strachu przed śmiercią i w celu oswojenia tejże, dwa – że śmierć nie jest w nich końcem wszystkiem, a wręcz przeciwnie – początkiem). Ba, ze względu na zainteresowania zawodowe, arcyciekawa wydała mi się również kwestia “pośmiertnego” przesłuchania ofiary (lub świadka) i gdybanie, jak bardzo mogłoby to wywrócić do góry nogami prawo karne, nie wspominając już o kwestii “wypożyczania” ciała, albo “refundowania” go ofiarom przestępstw. Pod tym względem AC jest naprawdę frapujące i warto poświęcić na nie czas, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że książka podała te tematy lepiej, bo wynikają one z fundamentów uniwersum. Tam zaś, gdzie wkraczają twórcy serialu, dostajemy – no właśnie – “filozofię” Falconer podaną w sposób charakterystyczny dla twórczości wspomnianego już brazylijskiego pisarza.

Mam rację?

Owen: Tak, przyznaję to z bólem, ale masz całkowitą rację. Wątek pośmiertnego przesłuchiwania lub chociaż sama próba rozmowy z denatem to jest potencjał na miarę dickowskiego Ubika, a nie produkcji o niezwykle średnim, by nie powiedzieć, że takim sobie poziomie. Zagadnienia filozoficzne mogły się okazać motorem napędzającym cyberpunkową fabułę w ramach świata, gdzie wszyscy są już mocno wyzuci z emocji. A nawet jeśli nie taki był zamysł, to moim zdaniem ‘myślowy zestaw skitów’ byłyby dobrym przerywnikiem do wątków śledczych i samych bijatyk. No ale nikt z grona scenarzystów na to nie wpadł. A szkoda, bo za mało było scen pokroju tej z babcią w ciele wielkoluda, podejmującą decyzję o nie wybudzaniu, a za dużo farmazonów z Matem umierającym na pokaz wśród trędowatych itp. Być może właśnie dlatego bardzo ciężko było mi domęczyć kilka ostatnich odcinków i raczej nie czekam na kontynuację.  

Marcin: Na razie nie wiadomo czy w ogóle będzie drugi sezon. Kinnaman za to zdążył już ogłosić, że jeżeli tak, to raczej w nim nie zagra, ale akurat w realiach tego serialu to najmniejszy problem – powłokę w końcu można zmienić. I chyba właśnie tego, tj. zmiany “powłoki” – z “efekciarskiej” i “strzelankowej” na bardziej “detektywistyczną” i “refleksyjną”, życzyłbym sobie od ewentualnej kontynuacji.

Owen: Dzięki za rozmowę. Piąteczka!

źródło foto: 1

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook